Reklama

Liverpool dał próbkę swoich możliwości i odprawił z kwitkiem Burnley

Piotr Stolarczyk

21 sierpnia 2021, 16:17 • 4 min czytania

Mimo że Burnley to zespół, którego celem nadrzędnym jest utrzymanie, piłkarzy Liverpoolu wcale nie czekała łatwa przeprawa. Dość powiedzieć, że to właśnie The Clarets w minionej kampanii przerwali ich znakomitą passę 68. meczów bez porażki na własnym stadionie. I rzeczywiście dla ekipy Jurgena Kloppa nie był to kolejny zwykły dzień w biurze. Choć goście momentami dzielnie próbowali stawiać czoła, to ostatecznie dzięki konsekwentnej i cierpliwej grze The Reds wygrali 2:0. 

Liverpool dał próbkę swoich możliwości i odprawił z kwitkiem Burnley

Liverpool – Burnley. The Reds niczym wytrawny bokser

Zawodnicy z podstawowej jedenastki Burnley wystąpili w numerach od 1 do 11. To obecnie wręcz niespotykane zjawisko. Ale nie tylko w tej kwestii wyróżniali się goście. Najwidoczniej nie zrobiła na nich większego wrażenia wrzawa kibiców na zapełnionym Anfield. Nie przyjechali postawić zasieków obronnych, nie liczyli cud w ofensywie. Od początku odważnie ruszyli do przodu, agresywnie doskakiwali do przeciwnika. Z tym że to nie była gra oparta na walce, dawaniu z wątroby i pałowaniu piłki do napastnika. Kilka razy przeprowadzili szybkie i składne akcje, które zagroziły ekipie Jurgena Kloppa. Może i nie zepchnęli Liverpoolu do głębokiej defensywy. Alisson też nie musiał wspinać się na wyżyny swoich umiejętności. Natomiast pod względem czysto piłkarskim w żaden sposób nie odstawali od faworyta.

Reklama

Zatem, co poszło nie tak? Ich problem polegał na tym, że dość szybko skapitulowali. Wydawało się, że The Reds niepotrzebnie uparli się na dośrodkowania w pole karne, zamiast poszukać gry na małej przestrzeni. Podopieczni Seana Dyche’a bowiem bez problemu kasowali centry. Tyle że ta konsekwencja i upór w sposobie konstruowania ataków przyniósł zamierzony skutek. Po nieco ponad kwadransie zupełnie nieatakowany w bocznej strefie Konstantinos Tsimikas idealnie dorzucił piłkę na głowę Diego Joty, który umieścił ją w sieci.

Liverpool zwyczajnie podpuścił rywala, dał mu się wyszumieć, a następnie wykorzystał pierwszy poważny błąd w destrukcji.

Wprawdzie goście po stracie gola, próbowali się odgryźć. W sumie to niewiele zabrakło i skorzystaliby z tego, że Alissonowi w pewnym momencie odcięło prąd. Jednak im dłużej trwało spotkanie, tym gospodarze byli coraz bliżej drugiego trafienia. Gdy już podkręcili tempo, nie mieli problemu z tym, by przedostać się w szesnastkę rywala. Jasne, nie zaprezentowali jeszcze najczystszego brzemienia „Heavy Metalu” w aranżacji Jurgena Kloppa, co nie zmienia faktu, że zaoferowali publiczności kilka ciekawych melodii.

Burnley może mówić o sporej dawce szczęścia, że The Reds nie załatwili sprawy do przerwy. Mohamed Salah pokonał golkipera gości, lecz znajdował się na pozycji spalonej. Warto odnotować, że świetną asystę zaliczyłby 18-letni Havrey Elliot. Nieopierzony młodzieniec był bardzo aktywny, cały czas pod grą. Szukał ciekawych rozwiązań. Na pewno mocno zaplusował u trenera.

Liverpool – Burnley. Ogromna przewaga gospodarzy

Zaraz po przerwie na Anfield Road zrobiła się cisza jak makiem zasiał. Kibice nie zdążyli jeszcze wrócić na siedziska, a Matthew Lowton założył dziurkę Jornadowi Hendersonowi i wystawił patelnię Ashleyowi Barnesowi. Na ich szczęście strzelec znajdował się na ofsajdzie. Czy goście poczuli krew i dalej próbowali ukąsić? Ano niekoniecznie. Całkowicie spuścili nogę z gazu, jakby zabrakło im paliwa i wiary w to, że sprawią niespodziankę

Za to Liverpool wyczuł, że najwyższy czas pozbawić ich złudzeń. Całkowicie zdominował ich. Sęk w tym, że chwilowo powrócił koszmar z poprzedniego sezonu. Mianowicie: fatalna skuteczność. Przez długi czas nie potrafił dobić rywala. Przy dobrych wiatrach Sadio Mane mógł zdobyć nawet hat-tricka. Tylko że trudno o taki wyczyn, gdy z kilku metrów strzela się obok bramki. Generalnie gol dla The Reds był kwestią czasu. I tak też się stało. Gospodarze zwyczajnie zasłużyli na trafienie. Wreszcie udało się przełamać Senegalczykowi. Tym razem po prostu musiał wykorzystać kunszt Trenta Alexandra-Arnolda. Inaczej byłaby to ordynarna kradzież asysty.

Ostatecznie Liverpool zgarnął kolejny komplet punktów i co istotne – znów zagrał na zero z tyłu. Zdecydowanie należy wyróżnić Virgila van Dijka, u którego nie widać nawet śladu długiej absencji pourazowej. Z kolei w ofensywie podopieczni Jurgena Kloppa fragmentami pokazali kawałek dobrego futbolu. Można odebrać to jako sygnał, że  zmierzają we właściwym kierunku.

Liverpool FC – Burnley 2:0 (1:0)

D. Jota 18′ S. Mane 69′

fot. Newspix

Najnowsze

Reklama

Anglia

Anglia

Środa dniem polskich asyst. Udane występy naszych reprezentantów

Braian Wilma
3
Środa dniem polskich asyst. Udane występy naszych reprezentantów
Anglia

Pub, punk i Premier League – Sean Dyche bez filtra [FourFourTwo]

Wojciech Piela
3
Pub, punk i Premier League – Sean Dyche bez filtra [FourFourTwo]
Reklama
Reklama