Mimo że Burnley to zespół, którego celem nadrzędnym jest utrzymanie, piłkarzy Liverpoolu wcale nie czekała łatwa przeprawa. Dość powiedzieć, że to właśnie The Clarets w minionej kampanii przerwali ich znakomitą passę 68. meczów bez porażki na własnym stadionie. I rzeczywiście dla ekipy Jurgena Kloppa nie był to kolejny zwykły dzień w biurze. Choć goście momentami dzielnie próbowali stawiać czoła, to ostatecznie dzięki konsekwentnej i cierpliwej grze The Reds wygrali 2:0.
Liverpool – Burnley. The Reds niczym wytrawny bokser
Zawodnicy z podstawowej jedenastki Burnley wystąpili w numerach od 1 do 11. To obecnie wręcz niespotykane zjawisko. Ale nie tylko w tej kwestii wyróżniali się goście. Najwidoczniej nie zrobiła na nich większego wrażenia wrzawa kibiców na zapełnionym Anfield. Nie przyjechali postawić zasieków obronnych, nie liczyli cud w ofensywie. Od początku odważnie ruszyli do przodu, agresywnie doskakiwali do przeciwnika. Z tym że to nie była gra oparta na walce, dawaniu z wątroby i pałowaniu piłki do napastnika. Kilka razy przeprowadzili szybkie i składne akcje, które zagroziły ekipie Jurgena Kloppa. Może i nie zepchnęli Liverpoolu do głębokiej defensywy. Alisson też nie musiał wspinać się na wyżyny swoich umiejętności. Natomiast pod względem czysto piłkarskim w żaden sposób nie odstawali od faworyta.
Zatem, co poszło nie tak? Ich problem polegał na tym, że dość szybko skapitulowali. Wydawało się, że The Reds niepotrzebnie uparli się na dośrodkowania w pole karne, zamiast poszukać gry na małej przestrzeni. Podopieczni Seana Dyche’a bowiem bez problemu kasowali centry. Tyle że ta konsekwencja i upór w sposobie konstruowania ataków przyniósł zamierzony skutek. Po nieco ponad kwadransie zupełnie nieatakowany w bocznej strefie Konstantinos Tsimikas idealnie dorzucił piłkę na głowę Diego Joty, który umieścił ją w sieci.
Liverpool zwyczajnie podpuścił rywala, dał mu się wyszumieć, a następnie wykorzystał pierwszy poważny błąd w destrukcji.
Wprawdzie goście po stracie gola, próbowali się odgryźć. W sumie to niewiele zabrakło i skorzystaliby z tego, że Alissonowi w pewnym momencie odcięło prąd. Jednak im dłużej trwało spotkanie, tym gospodarze byli coraz bliżej drugiego trafienia. Gdy już podkręcili tempo, nie mieli problemu z tym, by przedostać się w szesnastkę rywala. Jasne, nie zaprezentowali jeszcze najczystszego brzemienia “Heavy Metalu” w aranżacji Jurgena Kloppa, co nie zmienia faktu, że zaoferowali publiczności kilka ciekawych melodii.
Burnley może mówić o sporej dawce szczęścia, że The Reds nie załatwili sprawy do przerwy. Mohamed Salah pokonał golkipera gości, lecz znajdował się na pozycji spalonej. Warto odnotować, że świetną asystę zaliczyłby 18-letni Havrey Elliot. Nieopierzony młodzieniec był bardzo aktywny, cały czas pod grą. Szukał ciekawych rozwiązań. Na pewno mocno zaplusował u trenera.
Liverpool – Burnley. Ogromna przewaga gospodarzy
Zaraz po przerwie na Anfield Road zrobiła się cisza jak makiem zasiał. Kibice nie zdążyli jeszcze wrócić na siedziska, a Matthew Lowton założył dziurkę Jornadowi Hendersonowi i wystawił patelnię Ashleyowi Barnesowi. Na ich szczęście strzelec znajdował się na ofsajdzie. Czy goście poczuli krew i dalej próbowali ukąsić? Ano niekoniecznie. Całkowicie spuścili nogę z gazu, jakby zabrakło im paliwa i wiary w to, że sprawią niespodziankę
Za to Liverpool wyczuł, że najwyższy czas pozbawić ich złudzeń. Całkowicie zdominował ich. Sęk w tym, że chwilowo powrócił koszmar z poprzedniego sezonu. Mianowicie: fatalna skuteczność. Przez długi czas nie potrafił dobić rywala. Przy dobrych wiatrach Sadio Mane mógł zdobyć nawet hat-tricka. Tylko że trudno o taki wyczyn, gdy z kilku metrów strzela się obok bramki. Generalnie gol dla The Reds był kwestią czasu. I tak też się stało. Gospodarze zwyczajnie zasłużyli na trafienie. Wreszcie udało się przełamać Senegalczykowi. Tym razem po prostu musiał wykorzystać kunszt Trenta Alexandra-Arnolda. Inaczej byłaby to ordynarna kradzież asysty.
Ostatecznie Liverpool zgarnął kolejny komplet punktów i co istotne – znów zagrał na zero z tyłu. Zdecydowanie należy wyróżnić Virgila van Dijka, u którego nie widać nawet śladu długiej absencji pourazowej. Z kolei w ofensywie podopieczni Jurgena Kloppa fragmentami pokazali kawałek dobrego futbolu. Można odebrać to jako sygnał, że zmierzają we właściwym kierunku.
Liverpool FC – Burnley 2:0 (1:0)
D. Jota 18′ S. Mane 69′
fot. Newspix