Naprawdę staraliśmy się potraktować to poważnie. Ująć to w taki sposób, by kluczowymi hasłami w tekście nie były: folklor i radosny futbol. Zero drwin z luźnego podejścia do taktyki. Pełny relatywizm kulturowy, nie ma nas – oświeconych w kwestii futbolu Europejczyków i tych, piłkarsko „prymitywnych”, Afrykańczyków. Liczyliśmy, że się uda tym bardziej, że rozkład jazdy zapowiadał się – w przeciwieństwie do poprzednich dni – bardzo ciekawie. Ghana grała z Algierią, a Republika Południowej Afryki z Senegalem.
Wybaczcie, nie daliśmy rady. To nic, że po boisku biegały dwie drużyny, które na czerwcowym mundialu pokazały się z niezłej strony (oczywiście ze zdecydowanej lepszej Algieria, ale Ghana, która zremisowała z Niemcami i powalczyła z USA i Portugalią, też z nie najgorszej). To nic, że zaprezentowali się piłkarze ze stemplem jakości zdobytym w klubach na Starym Kontynencie. To nic, że na ławce siedział Avram Grant. Nasze nadzieje prysły mniej więcej po kwadransie.
Ten specyficzny klimat dalej działa. Zagrania „na hurra”, podwórkowe kiwki i swoboda, dzięki której lewy obrońca ni stąd, ni zowąd, ruszy środkiem lub nawet prawym skrzydłem. Brakowało tylko draba, który po każdym wybiciu piłki krzyczy „wyjazd, kurwa!”. Oczywiście dalej twierdzimy, że oglądanie tego ma swój urok. Mniej więcej taki sam jak zrezygnowanie od czasu do czasu z wielkiej piłki przed telewizorem i wycieczka na lokalny stadion, by obejrzeć w akcji zespoły z trzeciej ligi lub drużynę juniorów.
Dobra, do rzeczy. Biorąc pod uwagę rozstrzygnięcia w pierwszych meczach (historyczna przegrana Ghany z Senegalem), dziś zwycięstwo potrzebne było braciom Ayew i spółce. Tyle tylko, że nie do końca było to widać na boisku. Próby ataków, które podejmowali piłkarze Avrama Granta, były raczej nieśmiałe lub po prostu nieudolne (w tych brylował Asamoah Gyan). Nawet słynący z wyważonych opinii Andrzej Strejlau lekko niecierpliwił się na stanowisku komentatorskim.
Konkretów doczekaliśmy się dopiero w drugiej połowie. Statystyka strzałów: 8 po stronie Ghany, 2 – Algierii. Dla porównania w pierwszej części gry: 0-2. Mimo to, bramki dalej nie padały. Skończyło się dość przewrotnie, bo o wyniku zadecydowała bramka zdobyta przez tego, który notorycznie zawodził. Tak, tak, Asamoah Gyan. Zaczęło się od lagi z obrony. Typowa akcja rozpaczy. Ku niezadowoleniu kilku europejskich klubów, Ghana zostaje w grze.
Senegal i RPA. O ile większość drużyn z Czarnego Lądu jest nam po prostu obojętna, o tyle w stosunku do tych dwóch ekip czujemy lekką sympatię. Pozytywne wspomnienia z mundiali (odpowiednio – 2002 i 2010). Biorąc pod uwagę obowiązujące podczas tego turnieju standardy oceny, przyzwoity mecz. Co prawda, znamy kilka ciekawszych rozrywek na piątkowy wieczór, ale nie mamy poczucia zmarnowanego czasu.
Wypada docenić: a) determinację obu ekip m.in. w walce z nierówną murawą, b) niebrzydkie bramki. Najpierw przytomnym uderzeniem po długim rogu popisał się Oupa Manyisa.
A do remisu naprawdę soczystym strzałem głową doprowadził Kara Mbodj.
Koniec końców, sprawiedliwy remis. Każda z czterech drużyn w tej grupie ma jeszcze szanse na awans. Kolejna seria gier zapowiada się więc wyjątkowo ciekawie. Naprawdę, nie ironizujemy.