Pamiętacie, jakie ponure wizje snuliśmy przed Euro 2020? Te wszystkie słowa o turnieju zmęczonych piłkarzy, zawodach oddychania w rękawy, rywalizacji zajechanych nóg, generalnie istniała obawa, że Mistrzostwa Europy będą ostatecznym dowodem na to, że piłkarski kalendarz jest przeładowany, co negatywnie wpływa na poziom sportowy spotkań, nawet tych między najlepszymi. No i Euro wycięło nam wszystkim psikusa. Na przełomie czerwca i lipca praktycznie codziennie oglądaliśmy kawał wielkiego futbolu. Apelowaliśmy, żeby ten turniej nigdy się nie kończył. To był jakiś błąd w Matrixie. Błąd, umówmy się, wspaniały. 11 lipca, wraz z finałem Euro, piłka reprezentacyjna schowała się więc do lamusa, a my, rozpieszczeni tym satysfakcjonującym zaskoczeniem, wróciliśmy do prozy futbolu klubowego. Jednocześnie jednak zaczęł się piłkarski turniej na Igrzyskach Olimpijskich w Tokio…
I ten turniej nie był już tak romantyczny jak Euro. Nawet nie mógł być, bo nie występowały w nim największe światowe gwiazdy, ale nie był, po prostu. Widać było w nim za to doskonale, ile we współczesnej piłce znaczyć może kultowe powiedzenie: noga wypoczęta, a noga zmęczona to dwie różne nogi. Bo tak właśnie Brazylia wygrała olimpijskie złoto i tak właśnie Hiszpania może zadowolić się tylko srebrem.
Brazylia-Hiszpania. Twarz Pedriego
Wystarczyło spojrzeć na twarz Pedriego. Chłopak ma osiemnaście lat, a upodobnił się podczas tego turnieju do Gorana Pandeva, i to serio. W olimpijskim finale z Brazylią przekroczył barierę pięciu tysięcy oficjalnych minut rozegranych w tym sezonie. Złożyło się na to ponad siedemdziesiąt meczów. Facet wziął udział w jedenastej dogrywce w 2021 roku. Zbliżenia na jego facjatę podczas kolejnych przerw wyglądały nieco upiornie. Trochę się martwiliśmy, choć trzeba się pocieszać, że to już nie 1982, kiedy Waldemar Matysik biegał po hiszpańskich boiskach całkowicie odwodniony, co przypłacił szpitalną rehabilitacją, i w XXI wieku coś takiego byłoby niedopuszczalne, a odpowiednie osoby w hiszpańskim sztabie odpowiednio zadbały o zdrowie gwiazdora Barcelony. Duża przyszłość przed nim, ale teraz wymaga odpoczynku i porządnych wakacji. W meczu z Brazylią miał kilka przebłysków geniuszu, ale generalnie nie był najlepszą wersją siebie i w sumie trudno, żeby był, skoro haruje nieprzerwanie od wielu miesięcy.
Hiszpania wypadła średnio. Kiepsko wyglądał przewidywalny Marco Asensio, a taki Dani Olmo w pierwszej połowie z rzutu rożnego dośrodkował takim farfoclem, że piłka wyszła kilkanaście metrów dalej za linię końcową boiska, co stanowiło najlepszą recenzję poczynań olimpijskiej kadry La Roja. Brazylia prezentowała się ciut lepiej. Jej akcje składały się w kształtną całość, choć nie sposób nie odnieść było wrażenia, że czwórkę Claudinho-Cunha-Richarlison-Antony stać na trochę więcej. Najgroźniejsze sytuacje wynikały niejako z przypadku.
Tutaj na przykład Unai Simon (świetnie dysponowany, ale w swoim stylu popełniający przynajmniej jeden kardynalny błąd na mecz) demoluje Matheusa Cunhę. Sędzia, po konsultacji z VAR-em, dyktuje karnego.
I co?
Ano nic, bo Richarlison wali w kosmos z jedenastego metra.
Akcja bramkowa – podobny przypadek. Claudinho dośrodkowuje w stronę Daniego Alvesa (liczba jego trofeów i medali drużynowych jest porażająca, ponad czterdzieści różnych nagród). Ten nie ma prawa utrzymać piłki w boisku, ale to robi. Zagrywa za siebie, na chaos, bez większego planu. Tam, między trzema hiszpańskimi defensorami, stoi Cunha. Szanse na to, że dojdzie do pozycji strzeleckiej są bliskie zera.
No ale dochodzi. Garcia, Zubimendi i Torres odpieprzają totalną fuszerkę. Cunha przyjmuje piłkę między nimi i wali na 1:0.
Brazylia-Hiszpania. Większa świeżość Brazylii
Hiszpania trochę rozkręciła się w drugiej połowie. Pomogła świeżość dwóch zmienników – Carlosa Solera i Bryana Gila. Pierwszy wypracował bardzo ładną bramkę Mikela Oyarzabala, drugi robił dużo szumu, uderzając chociażby w poprzeczkę brazylijskiej bramki. Ale to były tylko zrywy, tylko momenty. Niby tam jeszcze Oscar Gil trafił centrostrzałem w poprzeczkę, ale no właśnie… hiszpański-piłkarz-centrostrzałem-w-poprzeczkę. Sami słyszycie, że nie brzmi to specjalnie ekskluzywnie. Brazylia zbyt długo dostosowywała się do tych standardów, irytował szczególnie cholernie nieskuteczny Richarlison (jeśli Brazylia nie wygrałaby złota, nie miałby po co wracać do ojczyzny), ale z czasem wyszło, że jest mniej zmęczona i zdolniejsza do robienia przewagi w dogrywce.
Game-changerem okazał się Malcom. Po wejściu na murawę zrobił trzy kornery w ciągu jednej minuty. Chwilę później dwa razy groźnie wypuszczał skrzydłem Aranę. Wywalczył wolnego na Bryanie Gilu po pięknym rajdzie, bo był bardziej wypoczęty od innych. Szybszy, dynamiczniejszy, z większym parciem ofensywnym niż ktokolwiek inny na murawie. No i on też walnął kluczową bramkę. Na gazie wyprzedził i zastawił Vallejo (też wszedł na dogrywkę, mógł gonić go lepiej).
Tak Malcom zaczął swój bieg.
Tak Malcom kończył swój bieg.
Brazylia ma złoto, Hiszpania ma srebro. I chyba tyle. To nie był finał zasługujący na miliony słów. Dobrze, że odbył się na pustym stadionie japońskich Igrzysk Olimpijskich, a nie na jakiejś piłkarskiej imprezie najwyższej rangi.
Brazylia 2:1 Hiszpania
Cunha 45+2, Malcom 108′ – Oyarzabal 61′
Fot. Newspix