Reklama

Adam Topolski: Dla atmosfery można było wyolbrzymiać opowieści

Piotr Stolarczyk

Autor:Piotr Stolarczyk

10 maja 2021, 16:06 • 14 min czytania 13 komentarzy

Adam Topolski to jedna z najbarwniejszych postaci polskiego futbolu na samym początku XXI wieku. Jego opowieści i anegdotki są wręcz legendarne. Piłkarze mówią o nim: potrafiłby sprzedać piasek na pustyni. Podkreślają to, że potrafi zbudować atmosferę w szatni, jadąc na picu. Niespełna 70-letni szkoleniowiec niedawno podjął się ostatniego wyzwania w swojej długiej przygodzie z ławką trenerską – chce utrzymać Błękitnych Stargard w 2. lidze. Opowiedział nam o tym, dlaczego zdecydował się na tę misję. Czy uważa, że doświadczeni szkoleniowcy są gorzej traktowani? W jakim celu organizował zgrupowania przedmeczowe? Jakie ma sposoby na zmotywowanie rezerwowych zawodników? Czy z premedytacją ściemnia piłkarzom? Co łączy go z Waynem Gretzkim? Czy rzeczywiście  udzielił pożyczki  Michaelowi Jordanowi? Co zszokowało go w USA? Zapraszamy!

Adam Topolski: Dla atmosfery można było wyolbrzymiać opowieści
W marcu wrócił pan na ławkę trenerską Błękitnych Stargard. Nie boi się pan, że wieloletnia przygoda zakończy się spadkiem?

Obojętnie jaki zespół przejmowałem, niezależnie od okoliczności, nie myślałem o takim scenariuszu. Na dobrą sprawę, to nikogo nie spuściłem. Z drugiej strony, w tym przypadku ponownie podjąłem się tej pracy po naprawdę głębszej refleksji. Z całą pewnością wcześniej Błękitni nie byli aż tak zagrożeni spadkiem z 2. ligi. W czerwcu definitywnie kończę swoją karierę trenerską. Tak, mam już dość pracy, ale obiecałem utrzymać klub. Myślę, że uda mi się to.

To co pana skłoniło do tego, by podjąć rękawicę?

W Stargardzie spędziłem poprzednie dwa sezony. Dobrze mi się współpracowało z całym sztabem szkoleniowym. W klubie panuje rodzinna atmosfera, tak więc chcę pomóc tym ludziom. Jednak tydzień po powrocie złapałem koronawirusa. Ciężko przeszedłem tę chorobę, ale jakoś się wykaraskałem. Szczerze? Myślałem przez moment, żeby względu na zły stan zdrowia odpuścić sobie. Natomiast podszedłem też do tego ambicjonalnie – nie chciałem być wyśmiany, że podjąłem się czegoś, a po dwóch tygodniach uciekam z pokładu. Cóż, takim jestem człowiekiem.

Od niedawna nie jest pan już najstarszym trenerem na poziomie centralnym. Włodzimierz Gąsior pozbawił pana tego tytułu. Teraz kluby już rzadko decydują się na zatrudnianie rutynowanych szkoleniowców. Uważa pan, że to jest sztuczny podział: na starą szkołę trenerską i młodą?

Powiem panu tak: młodzi dostali wszystko na talerzu. Jest w Ekstraklasie ze trzech/czterech takich szkoleniowców. Ich sztaby są strasznie rozbudowane. Gdy ja prowadziłem drużynę, to miałem raptem asystenta, trenera bramkarzy i masażystę. Dziś? Wokół pierwszego zespołu jest ponad dziesięć osób i łatwiej pełnić funkcję pierwszego trenera. Dawniej głównodowodzący musiał mieć szerokie pojęcie o futbolu, o psychologii, o przygotowaniu motorycznym piłkarzy. Wie pan, to był ciężki kawałek chleba – trzeba było znać się na fachu. Aktualnie można prowadzić zespół na podstawie podręcznika.

Moim zdaniem to nic złego, że następuje profesjonalizacja i coraz więcej specjalistów pracuje w sztabach trenerskich. Pod warunkiem, że naprawdę mają duże pojęcie na temat wąskiej dziedziny, która się zajmują.

Tylko problem polega na tym, że wielu trenerów nie czuje tego zawodu, nie czuje szatni. Może dlatego poziom gry się obniża. Wracając do trenera Gąsiora, to jestem dla niego pełen podziwu. Ma dużą wiedzę, umie rozmawiać z zawodnikami. Nie będę też ukrywał – to mój dobry kolega. Kibicuję mu z całego serca. Stal pod jego wodzą pokazała sporo jakości pod kątem czysto piłkarskim. Widać, jak zespół gra ambitnie.

Reklama

Niestety, u nas nie wykorzystuje się doświadczenia trenerów, którzy znajdują się w przedziale wiekowym 65-70 lat. Dziś jestem trenerem pełną gębą – mam właśnie to doświadczenie, spokojnie podchodzę do pracy. Jestem niezależny i w każdej chwili mogę odejść. Nikt mi karteczki z nazwiskami nie podłoży i nie dam sobie wejść na głowę.

Może wasze metody są już nieco archaiczne?

W trening trzeba wprowadzić taki element, jak rozwijanie umiejętności piłkarza. Potrafiłem rozwinąć zawodnika w wieku 20, 22 lub 23 lat, bo tak był trening skonstruowany. Piłkarzowi brakuje dobrego długiego podania, to trzeba go tego nauczyć. A teraz w tych akademiach? No, fajnie się pracuje z młodymi. Wszystko super – orientacja, wyjście na pozycję, są przywiązani do swojej funkcji na boisku. Tylko młody gracz nie może być tylko przypisany do danej pozycji. Piłkarz musi wnosić coś nieszablonowego w każdym meczu. „Wyprodukowałem” wielu chłopaków, kilku z nich zagrało potem w pierwszej reprezentacji. Piłkarza trzeba obserwować, zrobić mu dodatkowy trening, by wyeliminować złe nawyki.

Zawsze byłem zwolennikiem powiedzenia – bez biegania nie ma gry. Wyśmiewali moje „5 kilometrów”. Ale dawało mi to świetny podgląd w zawodnika. Wiedziałem po takim biegu, czy on jest wydolnościowcem, czy szybkościowcem, na jakiej pozycji może grać. Teraz też zaczyna się preferować ustawienie z trójką obrońców i wahadłowymi. Już kilkanaście lat temu próbowałem tak grać. Zresztą, zawsze byłem zwolennikiem ofensywnego futbolu. Po dziś dzień nie został w Lechu Poznań pobity mój rekord – dziewięciu ligowych wygranych z rzędu w sezonie 1999/20. I wcale nie miałem najlepszego składu.

Mimo wszystko udało się panu osiągnąć dobry wynik.

Pozwoliłem grać chłopakom radosny futbol. Przede wszystkim kluczem do tego była wymienność pozycji. Szkoda, że w wyniku problemów finansowych rozsprzedano ten zespół, bo to był materiał na mistrzostwo Polski.

OBSTAWIAJ EKSTRAKLASĘ W FUKSIARZ.PL I ZGARNIJ CASHBACK DO 500 PLN BEZ OBROTU!

Ten radosny futbol nie raz stanowił zarzutu w stosunku do pana. Choćby w poprzednim sezonie, kiedy Błękitnym brakowało tej pragmatyczności w kryzysowym momencie walki o utrzymanie w lidze.

Zawsze kierowałem się zasadą, że muszę tak szkolić zespół, by strzelił dwie bramki, bo nawet jak jedną straci, to wygramy. Prosta zasada, ale piłka nożna jest prostą grą. W futbolu też chodzi o to, by tworzyć widowisko. Lepszy wynik 2:2 niż nudne 0:0. Stąd też zazwyczaj wystawiałem trójkę ofensywnych zawodników z przodu.

Reklama
Gorzej, jeśli nie przekłada się to na punkty. Wtedy efektowna gra nie przyciągnie publiczności na stadion.

W tych czasach trudno jest trafić obrońcę doświadczonego, mądrze grającego, bo jeśli któryś się wyróżnia, od razu idzie grać wyżej. Dlatego trzeba wykorzystywać w zespole atuty ofensywne.

Swego czasu krążyła opinia, że pracuje pan w Stargardzie „na słupa”. Byli zawodnicy klubu mówili, że próbowano istotnie zmarginalizować pana rolę, lecz zachował pan autonomiczność. Obecnie, jak to wygląda?

W Stargardzie wiedzieli, kogo ściągają do siebie. Jestem despotycznym charakterem. Lubię stawiać na swoim. Nie uważam, żeby ktoś mną rządził. Być może jest to tak odbierane, że miałem mało do powiedzenia, ale to nie jest prawda. Teraz sytuacja jest nieco inna – przez ponad pół roku nie przebywałem z obecnym zespołem, nie budowałem go. Po powrocie musiałem poznać tę drużynę. Na całe szczęście w sztabie szkoleniowym jest Jarosław Piskorz i muszę powiedzieć, że sprawdza się jako współpracownik, jako trener. Rzeczywiście starałem się mu oddać trochę władzy i byłem lekko w cieniu. Z tego względu, że mi już nie zależy na tym, by wyrabiać sobie nazwisko. Nie mam zamiaru już eksponować swoich sukcesów, a porażka – tak, wiem – zawsze pójdzie na moje konto. Niemniej decydujące zdanie należało i wciąż należy do mnie.

Piłkarze Zawiszy wspominają, że w 2011 roku zrobili awans na bazie atmosfery, którą pan wytworzył w szatni. Teraz też głównie stawia pan na ten aspekt?

Wyniosłem to z czasów, gdy byłem zawodnikiem Legii Warszawa. Tam na pierwszym miejscu była koleżeńskość. Wówczas można góry przenosić, nawet mając słabszych zawodników, co udowodnił trener Kazimierz Górski. W jego reprezentacji nie zawsze grali najlepsi, ale potrafił tak scementować zespół, że odnosił sukcesy. A co do Zawiszy – Maciej Murawski bardzo dobrze przygotował chłopaków, ale był odbierany jako „pan trener”. Ja nigdy nie chciałem tego robić. Zawsze dawałem podopiecznym sporo luzu, bo w pewnej swobodzie człowiek jest w stanie zaprezentować się jak z najlepszej strony. Ale samym humorem nie osiągnie się wyniku, trzeba ludzi przekonywać do pracy, wyznaczać cele do realizacji. Można powiedzieć, że wtedy panowała w szatni wręcz przyjacielska atmosfera. Dobre wyniki nakręcały zawodników i na 2. ligę to starczyło.

Ta przygoda skończyła się to dla mnie gorzko. Z Radosławem Osuchem nie było mi po drodze, ale wygrałem z nim sprawę w sądzie i musiał zapłacić mi 50 tysięcy złotych odszkodowania. Temat jest już dawno zamknięty.

Zawodnicy opowiadali mi o zgrupowaniach przed spotkaniami domowymi. Podkreślają, że miały one duży wpływ na dobrą postawę zespołu.

Już tłumaczę panu, jaki był ich cel. Otóż w drużynie są różni zawodnicy – żonaci i kawalerowie. W każdej chwili jest pokusa. Albo kolega wyciągnie gdzieś piłkarza, albo jakaś tam dziewczyna mu się podoba, albo to, tamto, siamto. Mówi się teraz, że zawodnicy mają już inne podejście na poziomie profesjonalnym. Nie wierzę w to do końca, że tak się poprawili. Podczas tych zgrupowań miałem piłkarzy na oku, a w ówczesnej Zawiszy było kilku lekkoduchów. Generalnie nie ufam piłkarzom. Zawsze mam tę nutę podejrzliwości.

Czyli nie do końca ma pan takie luźne podejście do zawodników?

Zawsze przychodzę do szatni pół godziny wcześniej i rozmawiam z każdym. Wtedy od razu widzę, mówiąc kolokwialnie, co jest grane. Od razu poznam, że coś nie tak, że ktoś jest „wczorajszy”, bo zabalował. Jasne, lubię też pożartować, ale dyscyplina musi być mocna. Tylko staram się, by atmosfera była radosna, by piłkarze nie patrzyli na mnie spod byka. Nawet gdy nie ma wyników, to trzeba swoich graczy szanować.

Piłkarze mówią o panu: „potrafiłby sprzedać piasek na pustyni”. Te wszystkie anegdotki i historyjki o pobycie w USA – o pożyczce 100 dolarów dla Michaela Jordana, o Jacku Nicholsonie – to miała być forma żartu, budowania atmosfery? Czy potwierdza pan, że takie sytuacje miały miejsce?

Czekałem, aż w końcu padnie to pytanie. I dobrze, bo ja się nie obrażam, a dochodziły do mnie głosy, że krążyły w środowisku te historyjki. Tak więc teraz wytłumaczę kilka kwestii. W USA miałem szczęście grać w takich klubach, gdzie poznałem – może nie na zasadzie koleżeńskości – Magica Johnsona, Kareema Abdul-Jabbara czy Mario Lemieux. Występowałem wówczas w Pittsburghu, a właścicielem zespołów z tego miasta był jeden człowiek, który przed sezonem organizował taki duży piknik dla wszystkich. No i na tych spotkaniach miałem okazję porozmawiać z gwiazdami hokeja czy futbolu amerykańskiego. Potem poszedłem grać do Los Angeles, też do zespołu halowego, a drużyną piłkarską zarządzał syn Jerry’ego Bussa. My – „Lazers” – graliśmy na tej samej hali co koszykarze „Lakers”. Gdy przychodziliśmy do biura, to mieliśmy styczność z nimi, podawaliśmy sobie rękę. Jerry Buss też robił takie spotkania integracyjne, a miał ogromną posiadłość w Hollywood, na którą zapraszał nas z rodzinami. Poznałem też  Wayne’a Gretzky’ego – występował wtedy w tamtejszym zespole hokejowym.

Po powrocie do Polski chwaliłem się tym, że mogłem z nimi rozmawiać. Następnie zostało to podłapane przez kogoś i tak się rozrosło. Przecież nie jestem szaleńcem, by chodzić i opowiadać, że od Nicholsona pożyczałem 20 dolarów.

To może trochę pan konfabulował w kwestii tych znajomości i przez to powstały te anegdotki?

Dla dobrej atmosfery kilka spraw można było wyolbrzymić. Nie raz opowiadałem różne historie z mojej kariery właśnie po to, by zbudować w szatni dobry klimat. Do dziś potrafię się z kogoś pośmiać, z siebie także. A co najlepsze, piłkarze chcą słuchać opowieści o mojej karierze piłkarskiej. Gdy wchodzę do szatni, to chłopcy już czekają, by móc sobie ze mną pogadać.

Pobyt w USA całkowicie zmienił pana podejście do życia? Wszak wyjechał pan z szarego i smutnego PRL-u w latach 80.

To był mój najlepszy okres w karierze. Nie musiałem wcale wyjeżdżać, bo w Legii mieliśmy stworzone całkiem niezłe warunki. Nawet chcieli mi dać stopień oficerski, bo Paweł Janas wyjechał po MŚ 1982 i miałem grać na stoperze. Z tym że podjąłem decyzje o wyjeździe do Ameryki, bo wiedziałem, że da to mi pewną niezależność. Przyczynił się do tego m.in. Stanisław Terlecki, który już wcześniej tam grał, a także trener Janusz Kowalski. Otrzymałem tam bardzo dobry kontrakt. Prowadziłem fajne życie, a przewinęło się w tej lidze wielu bardzo dobrych piłkarzy. Występowaliśmy na hali, ponieważ były one wypełnione przez 15/20 tysięcy ludzi, a mecze były bardziej widowiskowe. Tak naprawdę w USA poczułem się doceniony.

Co do zmiany mentalności, to wyjechałem tam jako człowiek zakompleksiony. Kiedyś po strzelonej bramce pochodzą do mnie chłopaki i mówią: Adam, ty musisz jakiś ekspresywny ruch wykonać, pobudzić publiczność, musisz pokazać, że się cieszysz. Ja z kolei, tak jak to wtedy w Polsce, to tylko rączka do góry, kogoś się tam poklepało po plecach i koniec. Nauczyłem się też śmiałego podejścia do ludzi, rozmowy, wystąpień. Potrafiłem po przyjeździe do Polski rozmawiać z telewizją. A wcześniej? Człowiek trząsł się jak galareta.

Nic dziwnego. Wtedy to był inny świat w porównaniu do krajów demokracji ludowej.

Zacząłem mieć radosne podejście do życia. Pamiętam, że jak jakiś Amerykanin wywalił nogi na stół, to mnie to mierziło, lecz potem nauczyłem się, że gdy jest na to czas, można sobie pozwolić na luz. Też zaskoczyła mnie ta koleżeńskość. Na przykład, gdy biegaliśmy i ktoś był z tyłu za grupą, to ten trzeci od końca nakręcał i mówił „ come on, come on”. Była ta pomoc. Ci piłkarze mieli naprawdę silną wolę. Niektórych z nich to przewyższałem nawet o trzy klasy. Często graliśmy sobie w siatkonogę na apartamentach, w których mieszkałem. Przychodził do mnie taki znany piłkarz, potem trener kadry USA w futsalu i prosił mnie ciągle: Adam, pograjmy w siatkonogę. Skubany przychodził codziennie rano i pukał do drzwi, a mi tam nie chciało się bawić z nim. To zacząłem go walić po 15:1, 15:0. Myślałem, że da sobie spokój. Nie dał. Potem, jak wyniki oscylowały w granicach 15:3, 15:4 na moją korzyść, to wiesz, jak on się cieszył? To jest śmieszne, ale zacząłem podziwiać ich za tytaniczną pracę.

Jeden z zawodników opowiadał mi, jakie metody motywacyjne stosuje pan wobec tzw. fusów. Ponoć na gierce wewnętrznej – pierwszy skład kontra drugi – ma pan w zwyczaju podchodzić do zawodników rezerwowych i mówić im, iż prezentują się na tyle dobrze, że zaraz otrzymają szansę gry w wyjściowej jedenastce. Z kolei do podstawowych graczy, że nie mają czego się obawiać. Działało to?

Zawsze bardzo szanuję zawodnika, który słucha trenera i pokornie wykonuje dane zadania na boisku. Piłkarz musi wiedzieć, czego od niego oczekuje szkoleniowiec, nawet jeśli jest słabszy. Czasem trzeba wystawić zawodnika po to, by zrealizował konkretne zadanie. Ci zadaniowcy mają nie przeszkadzać w grze, ale sumiennie realizować założenia – odbierać piłkę, pokryć przeciwnika. Owszem, nie raz wmawiałem danemu zawodnikowi, że ma super umiejętności, że może iść grać wyżej, bo moją rolą było osiągnąć dobry wynik z zespołem. Nierzadko wystarczyło też piłkarzowi zmienić pozycję, tak jak w przypadku Macieja Żurawskiego w Lechu, którego przesunąłem z prawej pomocy na atak.

Praca w Lechu Poznań to bez wątpienia najlepszy czas w pana karierze trenerskiej. Jednak w późniejszych latach zniknął pan z karuzeli i przejmował zespoły w niższych ligach. Dlaczego tak się stało?

Zawsze byłem traktowany jako strażak. Jak coś się w danym klubie złego działo, to padało hasło: dawaj Topolskiego, on uratuje nas przed spadkiem. Niestety nie było dane mi objąć Legii Warszawa. Dwa razy miałem taką propozycję, ale byłem związany kontraktem w innym zespole. W pewnym momencie rzeczywiście byłem na topie, później przyhamowało to i trenowałem np. w KSZO Ostrowiec Świętokrzyski. Przede wszystkim byłem niezależny, bo nie musiałem trenować, by mieć z czego żyć. Potem pracowałem w lokalnych zespołach z okolic Poznania, ale nigdy nie wstydziłem się tego, że mam robotę w 3. czy 4. lidze. Z przyjemnością pomagałem tym drużynom. Tak było w Słupcy, w Sokole Kleczew. Nie prowadziłem tych klubików, bo nie miałem z czego żyć. Po prostu lubiłem pogadać z ludźmi, lubiłem pomóc.

Natomiast uważam, że wypadłem z obiegu, bo byłem bezkompromisowy. Musiało być po mojemu, nie dałem się złamać. Generalnie rzadko mnie zwalniano, jak już to sam odchodziłem. Nie podpisywałem nigdy kontraktów gwarantowanych. Wolałem dostać kasę za trzy miesiące z góry, a gdy coś mi się nie podobało, to nie użerałem się, tylko najzwyczajniej pakowałem rzeczy i odchodziłem.

Gdyby mógł pan cofnąć czas, to nie byłby taki despotyczny i krnąbrny?

To był mój błąd. Trzeba było trochę zbastować, trochę posłuchać ludzi, a wychodziłem z założenia, że skoro tworzę tam zespół, to moje zdanie jest najbardziej istotne. Życie mnie nauczyło już, że mogę być taki hardy. Jestem teraz dla piłkarzy bardziej jak ojciec. Nie robię krzywdy nikomu, buduję atmosferę, staram się pomagać. Zawodnicy zawsze mogą liczyć na moją pomoc. Dawniej bardziej liczyła się opinia trenera niż działania menedżerskie, jednak obecnie też polecam do wyższych lig swoich piłkarzy. Druga sprawa – dalej „produkuję” piłkarzy. Kilku zawodników z Błękitnych otrzymało szansę gry 1. lidze, a nawet Ekstraklasie, jak np. Wojtek Błyszko, w którego wierzyłem i nie pozwoliłem odstawić na boczny tor, choć szatnia go na początku nie akceptowała.

Swego czasu w pana wypowiedziach medialnych było czuć trochę żalu, że świat o panu zapomniał. Przeszło już panu?

Nie, nie mam żadnego żalu czy coś. Zresztą, nigdy nie ukrywam tego, jak wiele Legii Warszawa zawdzięczam. Zapewniła mi rozwój sportowy i życiowy. Podkreślę to, że cały czas miałem i mam bardzo dobre relacje z włodarzami tego klubu. Po prostu raz przyjechali do mnie warszawscy kibice. Zapytali się, czy chciałbym kiedyś wrócić do Legii. Akurat miałem wtedy sporo wolnego czasu i powiedziałem, że mógłbym przejąć drugą drużynę, a potem zostało to odebrane, jakbym rościł sobie prawo do objęcia pierwszego zespołu.

Sam pan wspomniał, że lada moment rozstanie się definitywnie z pracą trenera. Nie boi się pan, że będzie doskwierać nuda?

Akurat o to się nie martwię. Przede wszystkim poświęcę czas wnukom. W końcu będę miał czas na to, by poświęcić im uwagę i zrobić wszystko, by zostali dobrymi piłkarzami. Ale nie będę na siłę próbował zrobić z nich profesjonalistów. Rodzina zawsze była dla mnie ważna. Żona cały czas mnie wspierała. Dom nas jednoczył, miałem w nim takie ognisko ciepła. Zawsze powtarzam chłopcom, by trafili na taką żonę jak ja. Rozwój piłkarski jest możliwy tylko wtedy, gdy wszystko w życiu prywatnym jest poukładane. A dziś życie jest takie, a nie inne – wiele rozwodów, rozstań. Też byłem w wielkim świecie, miałem wiele pokus, ale wiedziałem, jak ważny jest dom, bo to on dawał mi siłę i energię.

Rozmawiał Piotr Stolarczyk

fot. Newspix, FotoPyK

Najnowsze

Weszło

Komentarze

13 komentarzy

Loading...