Cała otoczka wokół finału Pucharu Polski już od kilku lat jest wreszcie godna wielkiego piłkarskiego święta. Dopóki nie nastały smutne czasy pandemiczne, trybuny Stadionu Narodowego były w większości zapełnione. Końcowe rywalizacje obserwowały różne znane persony, co tylko dodawało rangi tym wydarzeniom. Czasy, gdy spotkania finałowe rozgrywano w środku tygodnia na kameralnym obiekcie w Bełchatowie, na całe szczęście odeszły w zapomnienie. Natomiast odchodząc od szeroko pojętego opakowania tych meczów, niestety często pod względem czysto sportowym były to przeciętne, wręcz kiepskie widowiska. Mimo wszystko postanowiliśmy przypomnieć najciekawsze starcia finału Pucharu Tysiąca Drużyn w XXI wieku.
Na wstępie należy wspomnieć, że nie tylko sposób organizacji finałowych rywalizacji uległ zmianie. W 2001-2006 istniała formuła: “mecz i rewanż”. Wyjątkowo w sezonie 2012/13 powrócono do tego pomysłu, ale od następnego roku oficjalnie o końcowym triumfie rozstrzygała już batalia na Stadionie Narodowym. Czy to zdecydowanie lepszy pomysł? Pod względem marketingowym na pewno. Dla piłkarzy i kibiców także. Wszak dla wielu zawodników to jedyna okazja, by zagrać na tym obiekcie, w dodatku przy tak licznej publiczności. Z kolei prawie każdy fan spoza stolicy z chęcią spędziłby majówkę w pociągu specjalnym na finał i wydzierał gardło, dopingując swój zespół podczas finałowego starcia w Warszawie.
Tak więc, w czym tkwi problem? Koncepcja jednego meczu, który zadecyduje o tym, kto zgarnie wszystko, a kto zostanie z niczym, powoduje, że zespoły grają w myśl zasady: po pierwsze nie stracić bramki, a z przodu może coś wpadnie. Zresztą, to nic dziwnego, że trenerzy nie decydują się na taktykę polegająca na wyjściu z otwartą przyłbicą i wymachiwaniu szabelkami. Stawka jest naprawdę duża i nierzadko paraliżująca zawodników. Przekłada się to na liczbę bramek i poziom rywalizacji. W 13 finałach (biorąc pod uwagę XXI wiek i klasyczną formułę) padło 25 bramek, co daje średnią 1,92 gola na spotkanie. Jeżeli odejmiemy od tego trafienia z dogrywek, średnia wynosi: 1,62.
W przypadku dwumeczów średnia bramek prezentuje się następująco: 2,93 (odbyło się 7 finałów w formie “pierwsze starcie i rewanż”). Nie jest to żadne zaskoczenie – zespoły mając perspektywę dodatkowych 90 minut na ewentualne odrobienie strat, prezentowały bardziej ofensywny futbol. Niemniej bardziej prestiżowe są finały, które odbywają się na neutralnym terenie, w sztywno określonym terminie. To trochę taka esencja, crème de la crème, rywalizacji rozgrywanej w systemie pucharowym.
Najciekawsze finały Pucharu Polski XXI wieku
Będziemy szczerzy – nie było łatwo zdecydować się, jakie starcia umieścić w tym zestawieniu. I ból głowy bynajmniej nie był spowodowany nadmiarem i obfitością emocjonujących batalii. Skupiliśmy się finałach, w których to jedno spotkanie wyłaniało zwycięzcę i wiele z tych meczów to były typowe paździerze. Czterokrotnie jeden gol decydował o tym, gdzie powędrowało trofeum. Dwa razy w ciągu 120 minut żadna z drużyn nie zdobyła nawet bramki: finał 2008 r., Legia-Wisła (4:3k) i Zawisza Bydgoszcz – Zagłębie Lubin (6:5k). Jasne, konkursy jedenastek są niezwykle emocjonujące, budują dramaturgię, lecz tak naprawdę bardzo często zamazują obraz rzeczywistości.
To trochę tak, jak z koncertem w jakieś pięknej filharmonii, gdy artyści przez dwie godziny dają kiepski pokaz swoich umiejętności, i tylko na sam koniec pokuszą o dwa znakomicie wykonane utwory. I co z tego, że w pierwszym rzędzie siedzą znakomici goście, efekty świetlne i akustyczne stoją na najwyższym poziomie, skoro na scenie brakuje odpowiedniej treści. Podobnie jest z finałowymi rywalizacjami. Zresztą, nie tylko w Pucharze Tysiąca Drużyn. Ale żeby nie było, że wyłącznie narzekamy, to w minionych latach trafiło się kilka naprawdę niezłych widowisk. Żadne tam perełki, z tym że nie brakowało w nich rozrywki i dobrego futbolu. Bardzo ważny jest też kontekst danej rywalizacji i to, kto zostanie jej bohaterem. Cóż, czasami bywało tak, że “najciekawsze” wydarzenia działy się dopiero po spotkaniu. Mamy tu na myśli różne sytuacje z kibicami.
Wróćmy jednak do tego, co zafundowali nam piłkarze i czas wspomnieć najlepsze spotkania finałowe w minionych dwóch dekadach.
2 maja 2015 r., Stadion Narodowy w Warszawie, Legia Warszawa – Lech Poznań 2:1
strzelcy:
- Tomasz Jodłowiec 20′ (s) (0:1)
- Tomasz Jodłowiec 30′ (1:1)
- Marek Saganowski 55′ (2:1)
To starcie finałowe było tak naprawdę pierwszym, o którym z pełną odpowiedzialnością można powiedzieć: wielkie święto polskiego futbolu. Na trybunach 45 tysięcy ludzi. Kibice obu drużyn zaprezentowali oprawy, jakich wcześniej na naszych stadionach rzadko można było doświadczyć. Wprawdzie nie był to pierwszy finał rozgrywany na Stadionie Narodowym, lecz rok wcześniej, ze względu na konflikt kibiców Zawiszy z Radosławem Osuchem i bojkot meczu, końcowa batalia przypominała piknik. Zresztą, na boisku też tylko brakowało, by piłkarze rozpalili grilla i popijali colę – przez 120 minut nie padły bramki, rozstrzygnięcie zapadło w rzutach karnych.
A w spotkaniu Legii z Lechem na murawie działo się dość sporo. Wszak zmierzył się ze sobą ówczesny lider i wicelider Ekstraklasy. Akurat kilka dni wcześniej zakończyła się runda zasadnicza, po której to “Wojskowi” znajdowali się z niewielką przewagą na pole position. Generalnie to był ciekawy sezon na polskich boiskach. To w tej edycji Pucharu Polski Błękitni Stargard napisali piękną romantyczną historię, która skończyła się w Poznaniu. Ostatecznie to “Kolejorz” wywalczył prawo gry na Stadionie Narodowym.
Mecz zdecydowanie lepiej zaczął zespół Macieja Skorży – gniótł niemiłosiernie Legię i udokumentował to bramką w 20. minucie. Barry Douglas dorzucił z rzutu wolnego w pole karne, a piłkę do własnej bramki skierował Tomasz Jodłowiec. Jednak “Jodła” szybko się zrehabilitował. Za sprawą jego trafienia warszawska ekipa szybko wyrównała. Już wtedy ujawnił się brak genu zwycięscy w przypadku Lecha Poznań i rozgrywek Pucharu Tysiąca Drużyn. Powinien do przerwy strzelić co najmniej dwie bramki, a potem spokojnie kontrolować przebieg rywalizacji.
Za to w drugiej odsłonie bohaterem Legii został Marek Saganowski, dla którego był to już łabędzi śpiew. “Sagan” prezentował się kiepsko w tamtym sezonie. W lidze od momentu, gdy w sierpniu dołączył do klubu “100” i zanurkował twarzą w torcie, przestał strzelać bramki w lidze. Mimo to Henning Berg uparcie na niego stawiał kosztem Orlando Sa, trochę na przekór całemu światu. Ale niespełna 37-letni napastnik w tym ważnym momencie odwdzięczył się za zaufanie. Ta bramka była bardziej dziełem przypadku – dostawił tylko nogę i nie złamał linii spalonego. Natomiast przechyliła szalę zwycięstwa na korzyść jego drużyny.
Cóż, wydawało się, że tak grający “Kolejorz” nie może tego przegrać. A co najlepsze, w późniejszych latach jeszcze bardziej skiepścił sprawę. Niemniej wtedy zrekompensował sobie tę porażkę znakomicie – kilka dni po przegranym finale, pokonał legionistów w lidze na Łazienkowskiej 3, a finalnie to lechici cieszyli się z mistrzostwa Polski.
19 maja 2009 r., Stadion Śląski w Chorzowie, Lech Poznań – Ruch Chorzów 1:0
strzelcy:
- Sławomir Peszko 51′ (0:1)
Czy były to niezapomniane widowisko sportowe? Oczywiście, że nie. Typowe finałowe starcie – więcej walki, dawania z wątroby niż futbolowego kunsztu. Z tym że w końcu finał był czymś na wzór dużego wydarzenia. W poprzedniej edycji końcowa batalia odbyła się na stadionie w Bełchatowie. Ogólnie Puchar Polski nie cieszył się wówczas tak dużym prestiżem jak teraz, a PZPN traktował go po macoszemu, jako przykry obowiązek – bo wypada. Ale spotkanie rozgrywane w “Kotle Czarownic” było sporą namiastką obecnych finałów. Jasne, chorzowski obiekt był już leciwym staruszkiem, na który lada moment miały wpaść ekipy remontowe, ale było, jest i będzie to miejsce kultowe dla polskiego futbolu.
Na trybunach zasiadło około 25 tysięcy osób. To przeciętny wynik, choć trzeba wspomnieć, że mecz był rozgrywany w środku tygodnia. Faworytem spotkania bezapelacyjnie był Lech. Po drugiej strony barykady skład w żaden sposób nie mógł zaimponować. W zespole Niebieskich, pod wodzą Waldemara Fornalika, występowali wówczas m. in. Michał Pulkowski, Wojciech Grzyb, Grzegorz Baran czy Remigiusz Jezierski. Solidna ligowa półka, ale nic poza tym. “Kolejorz” był zaś najefektowniejszą polską drużyną. To w tamtym sezonie zaliczyli udaną kampanię w Pucharze UEFA, a odpadli dopiero z Udinese w 1/16 finału.
Triumf poznańskiej drużynie zapewnił Sławomir Peszko, lecz większość roboty w tej akcji zrobił Herman Rengifo, który zastawił plecami atakującego go obrońcę i wyłożył piłkę jak na tacy autorowi trafienia. To był pierwszy sukces Lecha w erze państwa Rutkowskich. Był to też pierwsze drużynowe osiągnięcie Roberta Lewandowskiego. Z kolei dla Franciszka Smudy był to ostatni znaczący dodatek do CV. “Kolejorz” zaś do teraz nie zdołał powtórzyć tego wyczynu, choć aż czterokrotnie dochodził do finału.
24 lipca 2020 r., Arena Lublin, Cracovia Kraków – Lechia Gdańsk 3:2 pd.
strzelcy:
- Omran Haydary 21′ (0:1)
- Pelle van Amersfoort 65′ (1:1)
- Patryk Lipski 85′ (1:2)
- David Jablonsky 88′ (2:2)
- Mateusz Wdowiak 117′ (3:2)
Nie mamy co do tego wątpliwości – to był najbardziej emocjonujący finał w XXI wieku. Wyjątkowo odbył się w Lublinie, ale nawet brak takiej otoczki jak na Stadionie Narodowym, zszedł na dalszy plan, bo otrzymaliśmy kawał dobrego futbolu. W tym meczu było w nim wszystko: piękne bramki, dramaturgia, zwroty akcji. Miła odmiana po tych wszystkich spotkaniach z kategorii: kto strzela, ten wygrywa. Po prostu unikat.
Oj, ma czego żałować Lechia. Nie pogrążyła rywala do przerwy i w drugiej połowie wyłapała dzwona. W 85. minucie Patryk Lipski znowu dał prowadzenie, z radości nawet zdjął koszulkę. Wszystko fajnie, tylko sęk w tym, że za chwilę wyrównał Jablonsky. No, to co? 30 minut męczenia buły w dogrywce i rzuty karne? Niewiele zabrakło, a zrealizowałby się ten scenariusz. Im bliżej było konkursu jedenastek, tym Cracovia coraz mocniej napierała. Lechiści czuli już w nogach trudy rywalizacji. I na 180 sekund przed końcem Kamil Pestka zagrał płasko po ziemie w pole karne, a Mateusz Wdowiak wpakował futbolówkę do bramki obok bezradnego Zlatana Alomerovicia. Gdańszczanie nie zdołali powtórzyć sukcesu z poprzedniej edycji. Z kolei Cracovia zgarnęła pierwsze trofeum od 1948 roku.
– To znaczy my też nie byliśmy zadowoleni po pierwszej połowie. Schodziliśmy bardzo wkurzeni. Czuć było takie napięcie, że coś jest nie tak. Że ten mecz wymyka nam się spod kontroli. Trener nas wziął i powiedział kilka mocniejszych słów, ale takich motywujących. My sami to czuliśmy, że nie gramy tak jak potrafimy – jak z Legią chociażby. Mieliśmy przed sobą 45 minut, które miało odpowiedzieć na to, czy to potrafimy. W drugiej połowie było widać sportową złość. I dzięki temu byliśmy w stanie odwrócić losy spotkania – opowiada o tym spotkaniu autor gola na wagę zwycięstwa.
– Zgadza się. Była wielka euforia, wielka radość. Fani ciągle tym żyją. I wczoraj, i dzisiaj te media społecznościowe tym huczą. Ale i my jesteśmy bardzo zadowoleni. Pracujemy z trenerem Probierzem już trzy lata i też byliśmy bardzo głodni tego sukcesu. Liga gdzieś nam ucieka, ale byliśmy bardzo zdeterminowani, by sięgnąć po to trofeum. Myślę, że było to widać. No i się udało – dodaje Wdowiak.
Co najlepsze, Mateusza Wdowiaka w zespole “Pasów” już nie ma. W październiku został przesunięty do rezerw z powodu tego, że nie chciał przystać na ofertę zarządu w kwestii przedłużenia kontraktu. Kamil Pestka stracił zaś cały sezon z powodu kontuzji. I jak tu nie mówić, że rok w futbolu to wieczność? W tym przypadku nawet nie 12 miesięcy.
Los potrafi być przewrotny.
2 maja 2017 r., Stadion Narodowy, Arka Gdynia – Lech Poznań 2:1 pd.
strzelcy:
- Rafał Siemaszko 107′ (1:0)
- Luka Zaradnia 111′ (2:0)
- Łukasz Trałka 119′ (2:1)
Mogłoby się wydawać, że tak naprawdę mecz rozpoczął się w dogrywce. Nic bardziej mylnego. Lech miał w tamtym meczu multum sytuacji. W sumie to wystarczyło, by Radosław Majewski wykorzystał patelnię w samej końcówce regulaminowego czasu, a nie byłoby kolejnej bolesnej porażki. Nie byłoby szoku, niedowierzania i łez Karola Kliczmka oraz Piotra Rutkowskiego. Obrazek załamanych działaczy Lecha i stojącego obok Wojciecha Pertkiewicza, prezesa Arki, który rozradowany przybija piąteczki i ściskającego się ze swoimi piłkarzami, po dziś dzień jest najbardziej pamiętną sceną z tamtego finału.
– Majewski opowiada: – Spierdoliłem, najkrócej rzecz ujmując. Pamiętam tę sytuację do teraz, ona mi się powtarza przed oczami. Mogłem osobiście zamknąć ten mecz. Skończyć go w 90 minucie. Zobacz, jaka w piłce jest mała różnica od bohatera do zera? Strzeliłbym jedną bramkę i każdy by mnie pamiętał jako tego, który dał Lechowi trofeum. I byłoby cudownie. Ale nie trafiłem i zostałem tym, który zawalił. A powinienem był to zakończyć. Jeden dobry strzał i byśmy zasłużenie wygrali. Bo naprawdę na to wtedy zasłużyliśmy. Ja pamiętam, że piłkarze Arki już koło 80 minuty nie dawali rady wracać w swoje pole karne. I wygrali z nami w dogrywce. Ten mój sprint w ostatniej minucie – przecież w defensywie Arki nie było wielu zawodników. Dali z siebie wszystko i nie zdążyli wrócić pod własną bramkę. Byli wycieńczeni. Ale to oni zdobyli Puchar Polski, mają to w swojej historii. A my, choć byliśmy przed meczem naładowani, skończyliśmy z niczym.
W dogrywce bohaterem został Rafał Siemaszko, który zgubił krycie defensorów i strzelił bramkę na 1:0. A jeszcze kilka lat wcześniej wstawał o 6 rano do pracy w stoczni, a po robocie jechał na trening do trzecioligowego Orkana Rumia. No, kapitalna historia, na którą rzuciła się cieniem bramka strzelona ręką w meczu ligowym z Ruchem Chorzów. Były napastnik Arki wspominał ostatnio w rozmowie z nami to wydarzenie: – Tak naprawdę finał stanowił dodatek do całej przygody w Pucharze Polski, do gry w lidze. Też mało kto wierzył, że uda nam się ograć Lecha. Kolejorz był już przyzwyczajony do gry w finałach. Generalnie do meczów o większą stawkę. Kiedyś nawet prezes Pertkiewicz mówił, że mamy tyle szans, ile wino ma procent. A jednak pokazaliśmy, że można. Bez wątpienia był to kop motywacyjny, by skutecznie powalczyć o utrzymanie.
Oszołomiony Lech, który wylądował na deskach, chwilę po trafieniu Siemaszki wyłapał kolejnego strzała. Luka Zarandia, zawodnik z Gruzji, zdecydował się na szalony rajd przez pół boiska, wziął na karuzelę obrońców przeciwnika i jeszcze skutecznie sfinalizował akcję. Co najlepsze, wcześniej zagrał ledwie 49 minut w Pucharze, niezbyt udanych, z Wigrami Suwałki. W lidze? Dwa króciutkie epizody. Nawet w tym meczu z Lechem było widać, że nie jest w dobrej dyspozycji, brzuszek rysował się dość wyraźnie. A tu proszę, taka bramka.
Sielankowy nastrój na moment zmącił gol kontaktowy Łukasza Trałki, ale ostatecznie arkowcy sprawili ogromną niespodzianką. Przecież wtedy dryfowali w stronę 1. ligi. Niecały miesiąc wcześniej został zwolniony trener Grzegorz Niciński, a Leszek Ojrzyński podjął się misji ratunkowej. To bez wątpienia jedna z piękniejszych opowieści w polskim futbolu, biorąc pod uwagę ostatnie lata. Więcej o tym finale przeczytacie TUTAJ, w naszym obszernym reportażu.
3 maja 2011 r., Stadion im. Zdzisława Krzyszkowiaka w Bydgoszczy, Legia Warszawa – Lech Poznań 1:1 pd. k. 5:4
Strzelcy:
- Dimitrje Injac 29′ (1:0)
- Manu 66′ (1:1)
Ten finał jest kojarzony głównie z tym, co działo się już po zakończeniu rywalizacji na boisku. Niestety, tamten dzień nie był świętem naszego futbolu. Ba, stanowiło to niezwykle przykry i wręcz dołujący widok, jak pseudofani obu drużyn najpierw próbowali stoczyć między sobą regularną bitwę, a skoro plan się nie udał, to zaczęła wojenka z policją i dewastowanie stadionu. Zresztą, szkoda zachodu, by opisywać tamte ekscesy. “Kibice” Legii i Lecha wykonali krecią robotę dla całego środowiska. Wówczas rząd już prowadził akcję mającą na celu wyeliminowanie takich grup ze stadionów, a po tym finale tylko dokręcił śrubę, w wyniku czego, zaczęło dochodzić do wielu absurdalnych zakazów stadionowych, problemów z wejściem na mecze wyjazdowe itd.
Natomiast abstrahując od tych incydentów, samo spotkanie było dość emocjonujące. Jasne, żadne tam wybitne widowisko, ale konkurs rzutów karnych w dużej mierze zrekompensował niedoskonałości. Przed przerwą Dimitrje Injac kapitalnie przylutował w okienko, a drugiej połowie Manu zdołał wyrównać – zdecydował się na uderzenie z dystansu, a piłka odbiła się od nogi Grzegorza Wojtkowiaka i przelobowała Krzysztofa Kotorowskiego. Portugalski zawodnik, przychodził do naszej ligi, jako potencjalna gwiazda, która miała wciągnąć nosem Ekstraklasę. Jednak finalnie rozczarował, a ten gol był jednym z niewielu jego przebłysków. Nie tylko on spisywał się poniżej oczekiwań. Legia przed sezonem naściągała rzekomo niezłych graczy – m.in: Alejandro Cabral, Bruno Mezenga, Srda Kneżević – miała się włączyć do walki o mistrzostwo, z tym że wyszły z tego nici.
W serii rzutów karnych legioniści ani razu się nie pomylili. A podczas ostatniej jedenastki wykonywanej przez Jakuba Wawrzyniaka, warszawscy “kibice” stali przy linii końcowej i za bramką. No, absurdalna sytuacja. A wcale nie są to jakieś odległe czasy. Wyobrażacie sobie teraz coś takiego?
Tym triumfem Maciej Skorża uratował posadę. To zwycięstwo stanowiło prolog do dominacji Legii na naszym podwórku w niedawno minionej dekadzie.
***
Wprawdzie wzięliśmy pod lupę “główne finały”, ale obowiązkowo należy wspomnieć o rywalizacji z 2004 r. pomiędzy Lechem Poznań i Legią Warszawa. W pierwszym starciu “Kolejorz” wygrał 2:0, a w rewanżu “Wojskowi” nie zdołali odrobić strat (1:0) i statuetka za zwycięstwo w Pucharze Polski pojechała do stolicy Wielkopolski. Warto dodać, że dwa sezony wcześniej Lech występował na drugim poziomie rozgrywkowym. Tak naprawdę ten triumf, tylko przykrywał ogromne problemy finansowe – już wtedy “WKP LECH” balansował na krawędzi upadłości. Należy także wspomnieć, że Czesław Michniewicz osiągnął swój pierwszy sukces, choć można powiedzieć, że był wówczas w tej profesji “żółtodziobem”. Z kolei popisy wokalne zawodników i szkoleniowca do dziś ciągną się za nimi.
– Wygranie Pucharu Polski i Superpucharu to też było dla mnie wielkie przeżycie. Fajnie się to wspomina, bo Lech zaczynał wpadać w duży kryzys i miał już sporo problemów finansowych, a nam udało się osiągnąć duży sukces. Trzeba jednak przyznać, że mieliśmy niezłą paczkę zawodników. Choćby: Piotrek Świerczewski, Piotrek Reiss, Zbychu Wójcik itd. Nie byliśmy ekipą z pierwszej lepszej łapanki. A po zdobyciu trofeum na Łazienkowskiej była gruba impreza, była ogromna feta, tylko zaraz rozgrywaliśmy mecz ligowy i trzeba było wracać do rzeczywistości (śmiech) – wspomniał w rozmowie z nami Rafał Grzelak.
Ponadto odniósł się też do Czesława Michniewicza: – To były jego początki. Miałem później okazję pracować z nim w Widzewie Łódź i był wtedy innym typem szkoleniowca. Zupełnie inaczej teraz prowadzi zespoły niż wtedy w Lechu. W „Kolejorzu” musiał trzymać bardziej z drużyną, być bardziej koleżeński. Inaczej szatnia, by go nie zaakceptowała. Nie to, że musiał się dostosowywać do nas, ale nie mógł przyjść i walić ręką w stół, krzyczeć, bo straciłby u nas poważanie. Trener potrafił mieć z nami dobry kontakt. Jego warsztat też oceniliśmy pozytywnie. Robił wszystko z głową. Nie przyszedł i nie wymyślał Bóg wie czego, tylko po to, by zaznaczyć swoją obecność i podkreślić swoją rolę.
***
Mamy szczerą nadzieję, że dzisiejszy finał nie będzie idealną okazją do drzemki, a tak niestety czasami bywało. Po cichu liczymy też na to, że zapadnie nam w pamięci widowisko, ale z pozytywnych powodów. Takie spotkania nierzadko kreują nieoczywistych bohaterów, którzy piszą swoją osobną historię, aczkolwiek ściśle związaną z wątkiem głównym.
No nic, pozostaje nam tylko już tylko poczekać na pierwszy gwizdek arbitra i końcowe rozstrzygnięcia.