25 lipca 2012 roku, boisko Cook Park, Sydney. Lokalne Nepean FC mierzy się z klubem, który istnieje raptem od miesiąca. Klubem, który nie posiada jeszcze własnych barw. Klubem, który dwa lata później wygra azjatycką Ligę Mistrzów.
W swoim pierwszym meczu Western Sydney Wanderers gładko ograło amatorów 5:0. Historycznego gola numer jeden strzelił Labinot Haliti, były ŁKS-iak, uczestnik dwóch derbów Łodzi. Dwa lata od tej chwili Kosowianin na opustoszałym pięćdziesięciotysięczniku w Rabacie przeżyje jedno z największych rozczarowań w karierze.
Otworzy wynik w ćwierćfinale klubowych mistrzostw świata, sędzia jednak gola nie uzna, dyktując dyskusyjny faul. Wanderers i tak będą o sekundy od awansu i dzielenia murawy z Ronaldo, Balem, Rodriguezem i Benzemą, ale w 88 minucie odwróci się od nich wierny tego dnia sprzymierzeniec: fatalny stan murawy. Dzięki setkom kałuż Australijczykom łatwiej było odpierać ataki Cruz Azul, ale w tamtej podbramkowej sytuacji piłka dostanie nagłego poślizgu i Shannon Cole zamiast w futbolówkę trafi prosto w nogi Marco Fabiana. Sędzia nie będzie miał wyjścia i wskaże na wapno.
***
W 2004 roku Sydney FC wynegocjowało z A-League specyficzną klauzulę. Zgodnie z nią przez pięć lat w najludniejszym mieście Australii nie mógł powstać żaden inny zawodowy klub. Włodarze z Allianz Stadium wiedzieli, że przy takim potencjale pewnego dnia będą mieć rywala za miedzą, grali więc na czas. Chcieli wyrobić sobie przewagę biznesowo i kibicowsko.
Wschód to centrum miasta ze słynną operą, najbogatsze dzielnice. Zachód to w dużej mierze przedmieścia
W 2009 inne dzielnice Sydney nie przystąpiły jednak szturmu na A-League. Idee wypływały regularnie, rok w rok, ale zawsze tonęły w morzu problemów. Brakowało determinacji, pieniędzy, spójnej wizji. Zresztą o czym my mówimy, skoro nawet Wanderers potrzebowało absolutnie wyjątkowych warunków by zaistnieć? W każdym innym roku niż 2012 upadłoby na długo zanim ktokolwiek zdążyłby kopnąć piłkę.
Dwa lata temu licencji na nowy sezon nie uzyskało Gold Coast United, przez co A-League zaczęła liczyć sobie dziewięć klubów. Kontrakty telewizyjne zmuszały ją do wypełnienia luki. Ten nóż na gardle sprawił, że choć Wanderers nie miało żadnego sponsora i w zwyczajnym trybie nie dałoby rady spełnić jakichkolwiek warunków licencyjnych, to i tak dostało zielone światło. Sama liga zdecydowała się finansować ekipę z zachodniego Sydney, bo w innym wypadku groziły jej znacznie większe kary finansowe, nie mówiąc o stratach wizerunkowych.
Skonstruowano ekonomiczny budżecik, nie zamierzano szastać kasą. Wynajęto kompaktową arenę Paramatta Stadium, na której w przeszłości sporadycznie grywali rugbiści. Cele? Nie odstawać. Pokazać się z na tyle dobrej strony, żeby ktoś chciał ich odkupić.
Arena Sydney FC z bogatszego wschodu
I Dom Wanderers. Dziś z przyczyn reklamowych już nie Paramatta, a Pirtek Stadium
Sęk w tym, że mówimy o zachodnim Sydney, rejonie jak na Australię przesiąkniętym piłką. W A-League mogli specjalnie nie wierzyć w nowy projekt, kasy nie dawać za wiele, ale pasjonatów i kontaktów wśród kibicowskiej braci nie brakowało. Promocją drużyny zajęły się takie tuzy jak Tom Cahill i Lucas Neill. Z Queens Park Rangers udało się sprowadzić Tony’ego Popovicia i obsadzić go w roli trenera. Prowadzono też szeroko zakrojone akcje z lokalną społecznością.
Mount Pritchard, Paramatta, Rooty Hill, Penrith, Castle Hill, Campbelltown, Bankstown. Wszędzie tam pojawiali się wysłannicy Wanderers. Organizowano nie tyle spotkania promocyjne, co konsultacyjne. Tak jest, różnica znaczna, mieszkańcy bowiem brali czynny udział w powstawaniu klubu. Oddano w ich ręce nazwę, barwy, logo. Dyskutowano o tym jakim wartościom ma hołdować nowy twór, a nawet… jakim stylem grać. Być może było tu trochę zagrań pod publiczkę, ale zabiegi działały. Ludzie nawiązywali więź, czuli się częścią projektu, inwestowali w niego swój czas. W konsekwencji już na sparingach pojawiało się po kilka tysięcy widzów.
To fani wybrali nazwę Wanderers. Jest ona hołdem dla pierwszej australijskiej drużyny piłkarskiej, a pochodzącej oczywiście z terenów dzisiejszego zachodniego Sydney. Ultrasi z grupy “Red Blocks” wykonują nawet na trybunach “Poznań” w osiemdziesiątej minucie każdego meczu, historyczni Wanderers zadebiutowali bowiem w 1880.
Są najbardziej fanatyczną, najlepiej zorganizowaną i żywiołowo reagującą ekipą na kontynencie. Na niczyich meczach w lidze nie ma takiej atmosfery.
***
Liga zbliżała się wielkimi krokami, Popović zaczął montować drużynę. Klub stać było głównie na odrzuty z innych drużyn A-League. Cović i Stanley zostali wypchnięci z Melbourne, a Bridge, Beauchamp i Cole przybyli z wschodniej części miasta. Ktoś trafił z Brisbane, ktoś z Newcastle, do tej zbieraniny dorzucono kilku zagranicznych anonimów i Shinjiego Ono. Robiono zakusy pod Ballacka, ale odpowiedzią przedmieść na Del Piero z FC Sydney ostatecznie został Japończyk.
Początek zgodnie z przewidywaniami ekspertów. Trzy mecze, zero goli, jeden punkt. Na Suncorp Stadium, arenę ówczesnego mistrza kraju, banda Popovicia jechała jak na ścięcie. I co? I faworyt przegrał. Brisbane Roar stało się pierwszym skalpem Wanderers. Zwycięstwa w meczach, w których WSW będą skazywani na pożarcie, staną się od tej pory ich specjalnością.
Sezon zasadniczy wygrali ustanawiając po drodze rekordową dla rozgrywek passę zwycięstw (zatrzymali się na dyszce). W A-League tak samo jak w MLS są jednak Play-Offy, a tu w wielkim finale musieli uznać wyższość Central Coast Mariners. Rozczarowania jednak na pewno nie było. Trenerem roku wybrano Popovicia, a w jedenastce sezonu znalazło się czterech reprezentantów wschodniego Sydney: bramkarz Cović, prawy obrońca Polenz, kapitan polsko-niemieckiego pochodzenia Topor-Stanley i Ono. Rywal zza miedzy zebrał dwadzieścia pięć punktów mniej, zebrał też baty w derbach.
Pitch invation na koniec derbów Sydney
Poza tym wicemistrzostwo dawało bilet do nowej przygody. Bilet na rywalizację z najlepszymi drużynami Azji.
***
Na lotnisku w Guangzhou przywitali ich chińscy kibice. Nie chcieli autografów ani pstrykać sobie fotek. Trzymali kartony z napisami mniej lub bardziej dosadnie sugerującymi, by rywale ich ulubieńców przestali nurkować na boisku. Fani Evergrande oszustwom przypisywali jednobramkową zaliczkę Wanderers po pierwszym ćwierćfinale Ligi Mistrzów. Sensacyjną, bo ten dwumecz to było przecież klasyczne starcie Dawida z Goliatem, potyczka outsidera z najbogatszym klubem kontynentu.
W azjatyckiej Lidze Mistrzów człowiek zrobi parę kilometrów
W drodze z hotelu na stadion australijscy gracze dwukrotnie musieli się przesiadać. Daily Telegraph donosił, że najpierw autobus z piłkarzami miał stłuczkę, później turystyczny busik wjechał im w tył. Po koniecznej wymianie autokaru zostali zatrzymani w korku, bo na trasie dojazdowej miał miejsce wypadek. Nikt przy zdrowych zmysłach nie sugerował teorii spiskowej, ale okoliczności były niecodzienne, niesprzyjające.
Zarobki samego Diamantiego wystarczyłoby za budżet Wanderers. Lippi zarabiał pewnie tyle, ile kosztuje utrzymanie dwóch, trzech drużyn A-League. Na chińskich trybunach Tianhe Stadium furorę robiły lasery, którymi próbowano świecić gościom po oczach. I co? I wszystko na nic. Chińczycy przeważali, atakowali, wygrali 2:1, ale to Wanderers zostali ostatnimi pogromcami Lippiego, który po sezonie skończył karierę.
Włoch był do tego stopnia wściekły na decyzje arbitra, że w pewnym momencie wtargnął na boisko i zaczął się z nim sprzeczać. Tak jest, tej klasy szkoleniowiec, mający w dorobku mistrzostwo świata i zwycięstwo w Champions League, aż tak dał się rozjuszyć. Czy miał rację, czy sędzia zarzynał spotkanie? Nie będę udawał, że wiem. Z byle powodu Lippi nie wybrałby się jednak na spacer.
Tak czy inaczej Wanderers kontynuowało zwycięski pochód. Już bez Ono, który nawet do Chin nie poleciał, klub bowiem nie przedłużył z nim kontraktu. Były gracz Feyenoordu wylądował w J-League 2, coaje wam pojęcie o statusie WSW, skoro mimo zwycięstw ich gwiazda znalazła angaż wyłącznie w drugiej lidze. Tak jej wartość zweryfikował rynek.
A czemu odszedł? Klub wydał oświadczenie, że Japończyk chce być bliżej rodziny. Problem w tym, że zawodnik te pogłoski zdementował i w wywiadach przekonywał, że chciał zostać w Sydney. Jak nie wiadomo o co chodzi to chodzi o pieniądze?
***
Na finał do do Rijadu jechali z jednobramkową zaliczką. Rywalem Al Hilal, areną stadion królewski, na którego trybunach zasiadło 65.000 Saudyjczyków i czternastu fanów z Australii.
Kibice Al Hilal z czytelnym przekazem do swoich graczy
Trener gospodarzy, Laurențiu Reghecampf, otwarcie lekceważył Wanderers. Deprecjonował ich wartość, tryskał pewnością siebie. Po czasie można powiedzieć: taki doświadczony fachowiec, a popełnił tak szkolny błąd! Przecież tylko dodał motywacji rywalom grając na ich ambicji. Jego słowa były przysługą oddaną Popoviciowi, ten mógłby nie robić żadnej przemowy w szatni, a i tak wszyscy jego gracze wyszliby na boisko maksymalnie naładowani.
Prasa żartowała, że mecz ułożył Fred. Finał sędziował bowiem Nishimura, ten sam, który gwizdnął jedenastkę dla Brazylii na otwarciu mundialu. Ponoć krytyka wpłynęła tak mocno na Japończyka, że od tamtego czasu pięć razy zastanawia się zanim gwizdnie karnego. Tu kilkakrotnie mógł pokusić się o podyktowanie jedenastki dla Al Hilal, ale zawsze się wstrzymywał. Gdyby nie cwaniak Fred, pewnie postąpiłby inaczej – sugerowano.
Mimo to Saudyjczycy prowadzi ostrzał. Prawdziwa kanonada, sunęli z jedną, drugą, trzecią akcją. Mecz życia grał jednak 39-letni Cović, który ratował kolegów raz po raz. Czasem bramkarzowi najlepszy występ w karierze zdarzy się w sparingu, innemu na treningowej gierce. Cović miał w sobie ten pierwiastek wielkości (lub szczęścia!), że największa scena zmobilizowała go do wspięcia się na wyżyny.
Rywale byli tak sfrustrowani, że po końcowym gwizdku Nasser Al-Shemrani, później wybrany piłkarzem roku w Azji, opluł Spiranovicia. Przy wręczaniu pucharu stadion był niemal pusty.
Al Hilal musiał zadowolić się drugim miejscem i… nagrodą Fair Play.
***
Po powrocie do kraju szał fanów, zazdrość rywali, pochwały ekspertów, ale i pytania: co dalej? Sponsorzy pojawili się już po pierwszym sezonie, A-League dawno nie ma Wanderers na liście płac. Piłkarze ściągnęli do klubowych gabinetów takie firmy jak Mitsubishi, NRMA Insurance, Visy Industries. W prasie mówi się, że dzięki WSW futbol stał się w Australii sportem mainstreamowym. Lepszej okazji na ich sukces być nie mogło, bo już w styczniu “Socceroos” będą gospodarzem Pucharu Azji.
Tyle zasług, a przecież wielu wciąż jest na kontraktach z pierwszego sezonu, czyi zarabia grosze w porównaniu do konkurencji.Stąd też przepychanki przed klubowymi mistrzostwami świata. Piłkarze chcieli podziału pieniędzy w stosunku 50/50, zarząd oferował 10%, resztę chciał przeznaczyć na szkolenie młodzieży, nową bazę treningową. Co ciekawe, z graczami Wanderers solidaryzowali się koledzy po fachu, a więc gracze innych australijskich drużyn. Kompromis obie strony wypracowały ponoć dopiero na lotnisku, tuż przed wylotem do Maroko.
***
Bohaterowie są już zmęczeni. Od kwietnia nie wygrali na wyjeździe, przegrywając w pucharze nawet z półamatorskim Adelaide City. Ich rezultaty ligowe są katastrofalne: po dziewięciu kolejkach mają raptem trzy punkty i wciąż czekają na pierwsze zwycięstwo. Bajka się skończyła.
Ostatni klaps
Chodziło tylko o to jaką będzie miał puentę. Wszyscy w Australii chcieli, by był nią mecz z Realem. To się nie udało, ale trzeba przyznać, że sen Wanderers i tak skończył się z fanfarami. Warunki pamiętne: wielka, wyludniona arena, z murawą nadającą się wyłącznie do waterpolo. Kuriozalne decyzje afrykańskiego sędziego, dogrywka i dwie czerwone kartki, nieuznana bramka. I mimo to upragniona batalia z “Królewskimi” była na wyciągnięcie ręki.
Tak, historia, która zaczęła się na Cook Park dwa lata temu dobiegła końca, finał miała fascynujący. Pozostaje tylko jedno pytanie: czy Wanderers napiszą kolejny sezon, a może śledziliśmy tylko dobrze skrojony film pełnometrażowy?
Leszek Milewski