Piętnaste miejsce w rankingu UEFA. Gwiazdy na murawie, gwiazdy na ławce trenerskiej, potężny sponsor, doskonałe wyniki w lidze rosyjskiej i… znów bardzo daleko od oczekiwań potężnych właścicieli klubu i wymagających kibiców z Sankt Petersburga. Zenit, bo właśnie o nim mowa, wczoraj wyleciał z rozgrywek Ligi Mistrzów, jeszcze wcześniej, niż przed rokiem, gdy udało mu się dobrnąć do pierwszej rundy fazy pucharowej. W teorii – żadna niespodzianka, nie tacy jak Zenit muszą dziś oswajać się z myślą o grze w “pucharze pocieszenia”. W praktyce – nie wierzymy, że Rosjanie są aż tak cierpliwi…
Pierwszy rzut oka na Zenit, choćby na skrótach meczów z Ligi Mistrzów – same znane facjaty. Hulk. Witsel. Javi Garcia. Przy ławce pokrzykuje Andre Villas-Boas. Na koszulkach obrzydliwie bogaty Gazprom, ten sam, który widnieje również na bandach boiska, gdzie reklamowany jest jako oficjalny sponsor Ligi Mistrzów. Kto patrzy z daleka, widzi obraz wyśmienicie zorganizowanego klubu pod patronatem i ze wsparciem finansowym oczka w głowie rosyjskiej oligarchii. Każde okienko transferowe to kolejne wzmocnienia, często ściągane wprost z europejskiej Ekstraklasy, z najlepszych klubów o najwyższych ambicjach. Każdy kolejny sezon ligi rosyjskiej to jeden cel: mistrzostwo. A jednak, jeśli myślimy o Zenicie w Europie, poza zwycięstwem w Pucharze UEFA w 2008 roku niewiele przychodzi do głowy. No, na upartego jeszcze mecze rozgrywane o wcześniejszej godzinie, co wydłuża nasz wieczór z Ligą Mistrzów.
No właśnie. Zwycięstwo w Pucharze UEFA z 2008 roku to doskonały punkt wyjścia do dyskusji nad Zenitem. Szybki rzut oka na skład z finałowego meczu: Małafiejew, Kriżanac, Tekke, Arszawin, Sirl, Szyrokow, Żyrianow, Fajzulin, Aniukow, Denisow, Tymoszczuk. Pamiętacie jeszcze Kriżanaca, prawda? Umówmy się, nie były to nazwiska z pierwszych stron gazet, nie byli to goście, o których momentalnie zaczęli się zabijać najmożniejsi gracze Europy. Żadnych brazylijskich magików, żadnych wielkich talentów z zachodniej części Europy, żadnych przepłacanych gwiazd. A przy tym największy sukces w historii klubu.
Teraz przeskoczmy do sytuacji Rosjan cztery lata później. Klub udał się bodaj na największe zakupy w całej historii tamtejszego futbolu. Axel Witsel plus Hulk. Niemal sto milionów euro w jednym okienku transferowym, plus naturalnie ich pensje, diametralnie odstające od standardowego wynagrodzenia piłkarzy z Sankt Petersburga. Denisow od razu zaprotestował i odmówił gry w spotkaniu z Krylją Sowietow – dopóki klub nie wynegocjuje ze mną nowych warunków kontraktu, niech grają ci, którzy zarabiają godnie. Jeden zbuntowany zawistnik? A skąd, Denisowa poparła spora siła w szatni – rosyjska stara gwardia z Kierżakowem, Szyrokowem i Małafiejewem na czele. – Hulk to nie Messi. Nie jest tak dobry, by zarabiać trzy razy więcej od reszty – argumentował Denisow, mówiąc głośno to, o czym myśleli wszyscy wyjadacze. Cofnięcie się do tamtych wypowiedzi jest zresztą ważne nie tylko w kontekście nakreślenia konfliktu – zagraniczne gwiazdy kontra rosyjski kolektyw. Otóż ów Denisow przekonywał w Eurosporcie – “zagraniczne gwiazdy są nam z pewnością potrzebne, by osiągnąć nasz cel, półfinał Ligi Mistrzów“.
Półfinał Ligi Mistrzów… Jakże mocno rozjechały się ówczesne nadzieje zawodników Zenitu z piłkarską rzeczywistością? Po ugaszeniu pożarów związanych z dysproporcją płac w zespole, solidnie wzmocniona drużyna… odpadła z Champions League już w fazie grupowej, czyli wcześniej, niż rok temu, jeszcze bez wielkich nazwisk w składzie. Do tego po dwóch kolejnych tytułach mistrza Rosji, sezon 2012/13 zakończyła na drugim miejscu, oddając koronę CSKA Moskwa. Im więcej pieniędzy pompował rosyjski Gazprom, tym gorzej spisywali się zawodnicy z jego nazwą na koszulkach. Dołożono Tymoszczuka, zatrzymano na stałe wypożyczonego z Arsenalu Arszawina? Znów drugie miejsce w lidze, znów daleko od zapowiadanych szumnie sukcesów w Lidze Mistrzów. Fakt, udało się wyjść z grupy, ale Zenit wyłożył się już na pierwszej przeszkodzie w postaci Borussii Dortmund. Porównując politykę budowania drużyny z Dortmundu i Sankt Petersburga, jeszcze raz okazało się, że pieniądze są niczym, w staciu ze spójną koncepcją, świetnym trenerem i wybornym skautingiem. W starciu Lewandowskiego, ściągniętego za frytki z polskiego zespołu z Hulkiem, wyciąganym za grube miliony z FC Porto… Cóż, wystarczy spojrzeć, gdzie są dziś obaj panowie.
W ramach podpowiedzi – ten z Brazylii znów wyleciał z Ligi Mistrzów jeszcze przed końcem roku. A furia Rosjan związana z tegorocznym przedwczesnym odpadnięciem z LM jest jak najbardziej uzasadniona. Zenit dostał bardzo wyrównaną, ale przez to i nieszczególnie trudną grupę. Nie było w niej żadnego z hiszpańskich gigantów, nie było światowych potęg jak Bayern, Chelsea czy Juventus. Zamiast tego AS Monaco po demontażu w postaci wyrwania duetu Falcao-Rodriguez, Bayer Leverkusen, czyli wciąż europejski średniak, a nie niepokonana potęga i na deser Benfica, czyli wielka niewiadoma. Finalista Ligi Europy w sezonach 2012/13 i 2013/14, ale przecież trzeba podkreślić, że do obu Portugalczycy dotarli “okrężną drogą”, która prowadziła przez… odpadnięcie z grupy Ligi Mistrzów.
Wykreślenie na papierze potencjału wszystkich czterech zespołów z grupy C było praktycznie niemożliwe. Monaco, zawodzące w Ligue 1, żyjące problemami swojego właściciela (dość niefortunny – tak, to dobre słowo – rozwód Dmitrija Rybołowlewa pozbawił go połowy majątku. Liczonego w miliardach dolarów…). Bayer, który w lidze niemieckiej gra “w kratkę”, a w obronie trzyma Sebastiana Boenischa. Benfica, wprawdzie bezkonkurencyjna na własnym terenie, ale jednak – tylko w lidze portugalskiej. No i Zenit. Po raz kolejny wzmocniony poważnymi zawodnikami, tym razem Javi Garcią i… Ezequielem Garayem, właśnie z Benfiki.
Tu wszystko mogło się zdarzyć, tu każdy mógł pokonać każdego, co zresztą bardzo szybko znalazło odzwierciedlenie w rzeczywistych wynikach. Benfica poległa z Zenitem i Bayerem, by odkuć się na Monaco. Bayer ograł Rosjan, ale z kolei wtopił z piłkarzami z Księstwa. Berbatow i spółka skasowali i Bayer, i Zenit, ale w dwumeczu z Portugalczykami ugrali zaledwie jeden punkt. O wszystkim miał zadecydować mecz, który można spokojnie określi quasi-derbami. AS Monaco i unoszący się nad stadionem zapach rubli Dmitirja Rybołowlewa, kontra diamencik futbolu jego rodaków. Zenit Sankt Petersburg. Goście potrzebowali zwycięstwa, gospodarzom wystarczył remis.
Garay, Javi Garcia, Hulk, Witsel, Danny, Rondon. Jasne, z drugiej strony też sporo nazwisk, by wymienić Berbatowa, Joao Moutinho czy Toulalana. Pod tym względem zresztą Rosjanie z Sankt Petersburga i Rosjanie inwestujący w Monako są dość podobni. Drodzy goście z topowych lig, talenty z Portugalii, wysokie pensje. Oba składy różni jednak staż w wielkiej piłce – Zenit do drzwi europejskiego TOP 8 dobija się właściwie od momentu zwycięstwa w starym Pucharze UEFA, Monaco Rybołowlewa ledwo co powróciło do francuskiej Ligue 1 po banicji na jej zapleczu. Różni je aktualna kondycja – vide wspomniany rozwód dobrodzieja klubu z Księstwa. Różnią je wreszcie ambicje – w Monako nikt jak dotąd nie przebąkiwał o półfinale LM.
Efekt? Trzy celne strzały Zenitu przez cały mecz. AS Monaco, prawdopodobnie zaskoczone niemrawością rywali, pakuje dwa gole po przerwie. “Drżą petersburczany”? Drżą. I jadą do domu.
“Jesteśmy zawiedzeni”, “Nie tak sobie to wyobrażaliśmy”, “To straszne uczucie”. Nagłówki ze strony głównej lidera ligi rosyjskiej nie pozostawiają złudzeń. Sankt Petersburg po raz kolejny zawiódł. Po raz kolejny wszystkie doskonale opłacane gwiazdy mogą się przydać jedynie do podboju Ligi Europy i własnego podwórka. Półfinał Ligi Mistrzów? Dwa lata po odważnych deklaracjach Denisowa i pomimo corocznego rozbijania banku podczas okienka transferowego – bliże Zenitowi na Ural, niż do poważnej europejskiej piłki. Dosłownie. W nowym roku Zenit zacznie ligę rosyjską od przyjęcia u siebie drużyny z Jekaterynburga.