Jednym z najszerzej komentowanych wątków wczorajszej konferencji prasowej Zbigniewa Bońka były jego rozmowy z Robertem Lewandowskim. Nie wiadomo właściwie w końcu, czy to prezes zadzwonił do kapitana reprezentacji, czy odwrotnie, czy stało się to przed podjęciem decyzji o zwolnieniu Jerzego Brzęczka, czy już po rozmowie z selekcjonerem. Dwa dni przed czy dwie godziny po. To zresztą w sumie bez różnicy – sam fakt tej rozmowy potwierdza, jak ważnym elementem tego całego piłkarskiego ekosystemu w Polsce stał się nasz najlepszy napastnik.
Czołówki na koniec roku robią podsumowania jego goli i zdobytych nagród. Gdy spotyka się z Dariuszem Mioduskim, mamy tematów na następne cztery dni. Gdy uczestniczy w jakikolwiek sposób w rozmowach dotyczących selekcjonera, cała Polska próbuje się domyślić: co sugerował, jak reagował, jakie naprawdę zdanie miał na temat Brzęczka, jakie ma na temat Sousy.
To nie jest zresztą nowość, takie rozkminianie każdego gestu czy grymasu Lewandowskiego. Pamiętamy doskonale przywoływaną wielokrotnie scenę po meczu z Czarnogórą, gdy świętowaliśmy awans na mistrzostwa świata w Rosji. Wszyscy w szampańskich nastrojach, imprezowanie rozpoczęte już na murawie, a skwaszony Lewandowski zawzięcie dyskutuje z Adamem Nawałką. Parę sekund ciszy w pomeczowej rozmowie już za kadencji Brzęczka omawialiśmy przez tydzień i to nie dlatego, że polskie środowisko piłkarskie to grupa rozhisteryzowanych nastolatków i nastolatek.
Robert Lewandowski jest po prostu punktem odniesienia dla naszych dyskusji o piłce.
To nie jest zawodnik, który trafia się raz na pokolenie, raz na dekadę. Tak naprawdę piłkarzy tego pokroju mieliśmy w porywach ze trzech, czterech w prawie 120-letniej historii tego sportu w Polsce. Tytułami piłkarza roku za swoje niesamowite wyczyny z 2020, Lewandowski niejako spuentował dyskusję o tym, czy jest najlepszy w naszej historii. No jest. Kropka. Zanim ruszymy przywoływać Wilimowskiego, Lubańskiego, Bońka czy Deynę, trzeba jasno określić – żaden z wymienionych nie miał okazji rywalizować w takich realiach, w jakich przyszło rywalizować Lewandowskiemu. Staram się przełożyć to sobie jakoś na historyczne zdarzenia – gra w czasach Ronaldo i Messiego, to tak jakby Boniek załapał się na erę Pelego i Maradony równocześnie. Po czym właśnie w tych czasach przebił ich dorobek na przestrzeni kilkunastu kolejnych miesięcy.
Przebił Lubańskiego w liczbie strzelonych goli, przebił dziesiątki rekordów, zdobył Ligę Mistrzów jako jeden z najważniejszych piłkarzy potężnego zespołu. Nie ma sensu zresztą się powtarzać, wszyscy to już przerabialiśmy – jeśli nie teraz, przy okazji symbolicznego przełamania dominacji Messiego i Ronaldo, to już wcześniej, choćby przy triumfie w LM.
– Ale co z reprezentacją? – jak zwykle wtrącą sceptycy, zwłaszcza pamiętający chwile radości, które przynieśli całej Polsce Lato, Deyna czy Boniek.
Też zadaję sobie to pytanie. I po wczorajszej konferencji Zbigniewa Bońka, sam nie jestem przekonany, czy to my powinniśmy mieć pretensje do Lewandowskiego, czy raczej… Lewandowski do nas.
Spójrzmy na listę selekcjonerów, z którymi miał przyjemność pracować rekordzista pod względem liczby strzelonych goli w reprezentacji Polski:
- schyłkowy Leo Beenhakker
- Stefan Majewski
- Franciszek Smuda
- Waldemar Fornalik
- Adam Nawałka
- Jerzy Brzęczek i od teraz Paulo Sousa
Ech. Trzeba oczywiście pamiętać, że Robert w kadrze jest od 13 lat. To nie jest tak, że pięciu fachowców miało pod swoimi skrzydłami jednego z najlepszych piłkarzy świata i nie potrafiło go w żaden sposób wykorzystać. Wręcz przeciwnie, Lewandowski rósł z każdym sezonem i każdym napotkanym na swojej drodze trenerem klubowym. Tak, tak, musimy to zrobić, musimy skonfrontować listę selekcjonerów pracujących z “Lewym” z podobnym zestawieniem trenerów klubowych:
- Franciszek Smuda
- Jacek Zieliński
- Jurgen Klopp
- Pep Guardiola
- Carlo Ancelotti
- Jupp Heynckes
- Niko Kovac
- Hansi Flick
Od razu zaznaczam: takie zestawienie w istocie jest trochę populistyczne.
Ale tylko trochę. Rozumiem wszystkie argumenty za krajowym szkoleniowcem w roli selekcjonera, zdaję sobie też sprawę, że Fornalik czy Smuda startowali z pozycji podobnej do Nawałki, czyli: z potencjałem, by osiągnąć sukcesy podobne do tych, które zrobił Nawałka. Wiem, że w roli selekcjonera pracował krajowy top trenerski. Wiem, że nierealnym jest oczekiwanie, że ceniony klubowy trener rzuci swoją robotę w mocnej europejskiej lidze, by jeździć po Polsce w poszukiwaniu lewego obrońcy do kadry. Ale jednocześnie ten rozstrzał jest tak kolosalny, ta różnica jakości tak ogromna, że wręcz kłuje w oczy.
Ile w tym jest winy PZPN-u, który dobiera kolejnych selekcjonerów? Ile w tym jest winy po prostu Zbigniewa Bońka, który nominował Jerzego Brzęczka “na nos”, ufając własnej intuicji, która nie zawiodła go przy zatrudnianiu Adama Nawałki? Jakiś czas temu żartowałem z kolegami, że prezes po prostu twardo broni swojej pozycji najlepszego piłkarza w polskiej historii – zatrudniając Lewandowskiemu takich trenerów, by ten nigdy nie zbliżył się do reprezentacyjnych osiągnięć Bońka. Ale sam pamiętam swoje komentarze po zatrudnieniu Brzęczka – że trzeba dać mu czas, że trzeba dać mu szansę, że to może się udać.
Byłem sceptykiem, ale nie uważałem tego za kompletne szaleństwo i strzał kulą w płot. Głównie dlatego, że wielu lepszych trenerów na widoku nie mieliśmy.
I to jest moim zdaniem sedno.
Smuda, Nawałka, Brzęczek czy Fornalik to są lub byli w momencie powierzania im kadry najlepsi krajowi trenerzy. Ich zatrudnienie było w miarę logiczną konsekwencją ich pracy, ale też wypadkową braku konkurencji na rynku. Kandydatów było niewielu, większość z nich nie przebijała osiągnięciami tych faktycznie zatrudnionych. Można dzisiaj spekulować – a gdyby Michniewicz zamiast Brzęczka? A gdyby jednak gdzieś pojawiła się szansa dla Probierza czy Stokowca? Ale to jak wybieranie pomiędzy poszczególnymi modelami Opla. Samochody Opla są jak pogoda – czasem lepsze, czasem gorsze, ale to nadal Ople. Z Ferrari stanąć w szranki będzie dosyć ciężko.
Wypadałoby zapytać – to czemu nigdy nie braliśmy Ferrari? Raz jeden w całym XXI wieku reprezentację przejął Beenhakker, który miał na koncie m.in. trzy mistrzostwa Hiszpanii, ale to był z kolei gość już zbliżający się do emerytury. Zanim objął posadę w Polsce, zwiedził m.in. Szwajcarię, Meksyk, Trynidad i Tobago oraz Arabię Saudyjską.
Nigdy nie zaszaleliśmy na rynku jak swego czasu Grecja, która przejęła Otto Rehhagela niespełna trzy lata po tym, jak wygrał z Kaiserslautern Bundesligę albo Szwajcaria, która wzięła z Bayernu Ottmara Hitzfelda. To zresztą dobre i skrajne przykłady. Tym pierwszym ryzyko się spłaciło, wygrali Euro 2004, ci drudzy nawet nie pojechali na mistrzostwa Europy w 2012 roku. A dlaczego nie zaszaleliśmy?
Bo takie mamy miejsce w futbolu.
Zbigniew Boniek wczoraj rzucił nawet, że on nie wie, dlaczego Sousa przyjął ofertę od PZPN-u. Co prawda obstawiam, że wielu trenerów dałoby sobie uciąć ze cztery paznokcie, a może i wąsa, żeby tylko poprowadzić Roberta Lewandowskiego choćby w meczu towarzyskim. Ale to trochę mało, by faktycznie stanowić atrakcyjne miejsce pracy dla cenionego trenera klubowego. Przecież to oczywiste, że Thomas Tuchel nie czeka na telefon z Warszawy, tylko z Londynu, Mediolanu albo innego Rzymu. Że Julian Nagelsmann nie rzuci dla posady selekcjonera swojej roboty w Lipsku. Że nawet te nieco zakurzone nazwiska, przychylniej spojrzałyby na wielomilionowe oferty z Kataru czy ZEA, niż z mroźnej Polski.
Staram się wczuć w kibica spoza Polski, może nawet spoza Europy. Co on sobie może myśleć o Robercie Lewandowskim, o tym, w jakiej reprezentacji Robert występuje. I coraz częściej towarzyszy mi myśl, że na zewnątrz “Lewy” jest przedłużeniem historii George’a Besta, Ryana Giggsa, Zlatana Ibrahimovicia i całej śmietanki wielkich piłkarzy, którzy pochodzili ze słabiutkich państw.
No dobra, niech będzie: średnich państw. Gdzie towarzyszyli im średni, czasem lepsi, a czasem gorsi koledzy. Gdzie towarzyszyli im średni, czasem lepsi, a czasem gorsi szkoleniowcy.
By naprawdę zmienić nasze miejsce w tym układzie pokarmowym, nie potrzebujemy jednego gwiazdorskiego kontraktu dla jakiegoś tytana trenerskiego fachu.
Potrzebujemy po prostu lepszej piłki. Być może gdyby zamiast Nawałki czy Brzęczka pracował ceniony zagraniczny fachowiec, doszlibyśmy o jedną rundę dalej w turniejach, w których braliśmy udział. Być może wygralibyśmy trochę więcej meczów, być może gralibyśmy trochę przyjemniejszy futbol. To niczego nie zmieniłoby jednak w podstawowej ocenie – rozstrzału, jaki panuje między klasą Lewandowskiego, a poziomem całej naszej piłki. Od poziomu naszej ligi, przez poziom naszych trenerów, aż po zakres umiejętności 22 reprezentantów jeżdżących na kolejne turnieje.
Dlatego trochę śmieszy mnie, że upatrujemy winy wyłącznie u Brzęczka, czy nawet u Bońka, który zmarnował Lewandowskiemu pięć lat życia, zamiast zatrudnić Phila Jacksona. Nawet gdyby prezesem był Santiago Bernabeu, a selekcjonerem Vicente Del Bosque – potrzebowalibyśmy zmian na dole. Po to, by następny Lewandowski, który może nam się przytrafić za 10, 20 czy 30 lat, nie był już tak samotny jak ten dzisiejszy.
Moim zdaniem to da się zrobić. Walia nie potrafiła otoczyć Giggsa a Szwecja Zlatana, ale już Rumunia dała Hagiemu całe złote pokolenie do pomocy, Chorwacja identyczne wsparcie zaoferowała Modriciowi. Ich sukces nie zaczynał się od trafionego strzału na rynku selekcjonerskim.
Upatrywanie, że nasz sukces zacznie się od zatrudnienia odpowiedniego selekcjonera, tylko rozmydla rzeczywistość.
Fot.FotoPyK