Zmarnowane Euro 2012 i bajeczki Franza Smudy. Eurowpierdole pucharowe, marnowanie rankingów UEFA. Kadencja Waldemara Fornalika, kiedy już naprawdę kadrowo mieliśmy niezłą paczkę. Do tego szereg osób, które nigdy nie powinny się nawet zakręcić wokół futbolu, a jednak pojawiły się i dokonały szkód. Gdzie znaleźliśmy rozczarowania dekady?
Zapraszamy was też do naszej cotygodniowej audycji.
EURO 2012
JO: Zupełnie szczerze, z ręką na sercu: nie czułem wtedy absolutnie nic. Nigdy nie interesowałem się przesadnie reprezentacją Polski, o wiele mocniej interesowały mnie losy ŁKS-u i moich własnych drużyn, ale w 2012 roku to było prawdziwe apogeum. Fanatycy piłkarscy, z którymi się identyfikowałem, od początku byli tam persona non grata. Reprezentacja Polski stała się reprezentacją PZPN-u i kolejne teksty na Weszło tylko podkreślały skalę problemu. No i ta wojenka Franciszka Smudy z całym światem… To jest moje największe rozczarowanie – że była taka wspaniała okazja, by zrobić coś wielkiego, coś bezprecedensowego. Taka ogromna szansa na wydarzenia wspominane latami. A ja nie czułem właściwie nic, z przyzwoitości obejrzałem mecze, ale bez cienia emocji i nadziei, że cokolwiek w tym turnieju osiągniemy.
Ale nawet gdybym sam siebie jakoś zmusił do kibicowania, do krzyku po naszych golach i bluzgania po bramkach przeciwnika – to i tak musiałbym umieścić ten turniej w ścisłym topie rozczarowań. Najłatwiejsza grupa w całej historii rozgrywek, to nie jest tylko nasza opinia. Rekordowy czas na przygotowania. Grupa piłkarzy, która jakoś tam jednak potrafiła piłkę kopnąć, przecież przypomniałem sobie nawet wypowiedź Jurgena Kloppa, że “Kuba, Piszczu i Lewandowski będą w 2012 roku w optymalnej formie, Polska będzie miała trzech perfekcyjnych piłkarzy”. No i co nam z tego wszystkiego przyszło? Rany, jak sobie przypomnę jak antypatyczna była ta drużyna z Obraniakiem, Boenischem, Polanskim, Perquisem i Smudą na czele, to do dzisiaj mnie skręca. Słabi poza boiskiem, zwłaszcza językowo, słabi na boisku. Na turnieju, który przypadnie Polsce pewnie raz na pięćdziesiąt lat. Super robota, panowie!
LM: Jest w czym wybierać, jak to w polskiej piłce przy okazji rozczarowań, porażek i frustracji, ale dla mnie to porażka numer jeden. Pamiętam jak rozmawiałem o tym Euro z Sebastianem Milą. Powiedział mi: wiesz, Leszek, nie awansujesz na finały, pojedziesz jeszcze na jakieś. A przynajmniej masz szansę. Nie pojedziesz, no to trudno, ale może koledzy zrobią wynik. Natomiast mistrzostwa organizowane u siebie? Mogą już się po prostu nie zdarzyć za naszego życia. Zmarnowanie czegoś podobnego jest niewybaczalne.
Oglądałem ten mecz jak Janusz, w koszulce reprezentacji Polski na plecach. Pamiętam, że w trakcie meczu z Grecją, z wściekłości, zerwałem w drugiej połowię koszulkę z siebie. Januszada pełna, ale nie byłem w stanie iść w żadne “NIC SIĘ NIE STAŁO”, “WALCZYMY”. Masz prowadzenie, masz przewagę zawodnika, masz mecz u siebie i rywala, który naprawdę nie jest żadną potęgą. Jak, Franz, mogłeś to roztrwonić? Poza tym, co działo się na boisku, największym wstydem napawało mnie właśnie budowanie narracji, że przynajmniej były emocje. Że graliśmy do końca. Moi drodzy – mieliśmy grupę śmiechu na własnych boiskach. Wyjście z grupy było obowiązkiem. Żenujący finisz meczu z Czechami kwintesencją – póki Czechom wystarczał do awansu remis, był remis. Jak nagle tak się ułożyło drugie spotkanie, że potrzebowali wygranej, no to strzelili. I tyle. Franz opowiadający bajki o tym turnieju został położony na łopatki przez Roberta Lewandowskiego, który po latach przyznawał, że warsztat Smudy, delikatnie mówiąc, nie imponował. Że wiele rzeczy, nawet w przerwach, ustalali między sobą.
Smuda do dziś mówi, że nie miał jakiejś sensacyjnej kadry – hola hola, może w porównaniu z czasami Nawałki, owszem. Ale praktycznie wszyscy selekcjonerzy z wcześniejszych lat chętnie by przyjęli pod swoje skrzydła trio z Dortmundu, sprawdzone i szanowane na europejskich boiskach. Oni i Wojtek Szczęsny mieli prawo być kręgosłupem zespołu. Inna sprawa to rezygnacja z Glika, który grał wtedy może w Serie B, ale właśnie jego akcję szły mocno w górę i rolą selekcjonera jest coś takiego spostrzec.
SENEGAL I MŚ 2018
LM: Inne nasze mundiale – czy w ogóle finały wielkich imprez w XXI wieku – to Polska w kategorii może nie “jak oni się tutaj dostali?”, ale na pewno też nie jakiś fetowany kandydat na czarnego konia. Po Euro 2016 nasza reputacja się zmieniła. Co więcej, dzięki sprytowi PZPN – szanuję ten przypadek, raz to my kogoś, nie oni nas – mieliśmy też pierwszy koszyk w losowaniu grup. Shearer nawet mówił w angielskiej telewizji, że to nas w pierwszej chwili wolałby uniknąć. Losowanie było trudne, ale to są mistrzostwa świata, nie Puchar Ekstraklasy, tu trzeba się bić, a nie liczyć na farta. I na to, żeby się skutecznie bić, na pewno papiery mieliśmy. A potem Senegal. Koszmar pierwszej połowy. Frajerski samobój. Bolesna świadomość, że rywal wcale nie gra nic wielkiego, a jednak jest z nami tak źle. Interwencja Szczęsnego, która pogrzebała nasze szanse, to dla mnie temat na osobne, kilkugodzinne opowiadanie, z analizami klatek, wyciąganiem z historii innych błędów Wojtka, a także dużą dozą niewyszukanych przekleństw.
Następne mecze też były mierne, widać było po nich, że nie byliśmy w formie, by zrobić sukces, ale z Senegalem zostały pogrzebane szanse nawet na przeciętny turniej. Kolumbijczyków musieliśmy przez ten mecz zaatakować i zostaliśmy wypunktowani. Może gdyby nie to, przy innym nastawieniu, innej możliwości taktycznej, coś byśmy jednak uciułali. A tak z drużyny szanowanej, która budziła na świecie pewne zaciekawienie, zjechaliśmy do poziomu mundialowego pośmiewiska. Na to składała się też szopka z Japonią, bo jest jednak zwyczajnie kuriozalne, że ostatnią decyzją udanych rządów Nawałki, było rozkazanie Grosikowi by symulował kontuzję bo trzeba wpuścić Błaszczykowskiego. Gdzieś, zwykły kibic w Zimbabawe, zastanawiał się patrząc na nas “kto zaprosił drużyny do tego mundialu”.
JO: Dla mnie wszystko rozpoczęło się w momencie, gdy Kamil Glik nieszczęśliwie upadł w Arłamowie. A prologiem była wypowiedź Age Hareide po pamiętnej porażce z Duńczykami. Jeśli mówimy o rozczarowaniach, to bezsprzecznie to jest największe – że w ogóle nie dostaliśmy szansy pokazać się od najlepszej strony. Adam Nawałka zamiast konsekwentnie robić swoje – co potrafił choćby Stanisław Czerczesow, w poprzek zarzutom o brzydką, defensywną grę, zaczął kombinować. Efekt był taki, że ani nie nauczyliśmy się grać trójką stoperów, ani nie udało się do perfekcji wyszlifować systemu, który przyniósł nam tyle radości dwa lata wcześniej. Gdy dodatkowo wypadł lider jednej z formacji, staliśmy się bezbronni jak Podbeskidzie.
To był czas, gdy Lewandowski już wchodził w swój prime, a obudowany był naprawdę logicznymi zawodnikami. Gdy Glik jeszcze był naprawdę solidny, a Bednarek już powoli wchodził do większej piłki. Tam naprawdę można było fajnie podziałać, ale wszystko rozsypało się tak naprawdę na pół roku przed turniejem, a ostatecznie – w ostatnich dniach zgrupowania, gdy wypadł Glik. Nie wiem jak ty, Leszku, ale ja już potem skupiłem się na oczekiwaniu na wyrok. To, co stało się z Senegalem, było dla mnie logiczną konsekwencją zdarzeń i potwierdzeniem, że jesteśmy jako nacja skazani na parciany los kibiców skrajnie nieszczęśliwych. Kolumbia to był gwóźdź do trumny, Japonia stanowiła zakopanie jej głęboko pod ziemią.
LEGIA – CELTIC
LM: Na takim poziomie, po takim dwumeczu, taki błąd. Do dziś nie mieści mi się to w głowie, że w takiej dużej organizacji jak Legia tak spektakularny wynik sportowy może zostać przyćmiony przez tak frajerski błąd. Ten dwumecz powinno się wspominać jako demonstrację siły polskiej drużyny. Efektownie wygrane oba spotkania, rywal zezłomowany na Celtic Park, u siebie pewne zwycięstwo mimo zmarnowanych karnych Vrdojlaka. Ale wszystko zostało przekreślone i spotkania, które powinno się wspominać z bananem na twarzy, zawsze będą postrzegane przez organizacyjny wstyd na całą Europę. Lubimy w polskiej piłce wypuszczać z rąk szanse, to było wypuszczenie najbardziej spektakularne. Kierownik Ostrowska ma swoją dozę odpowiedzialności, ale to bardzo wygodne, by zrobić z niej kozła ofiarnego, jednostkowo odpowiadającego za wszystko.
Oczywiście pamiętam, że to nie była jeszcze runda play-off, oczywiście wiem, jak życzeniowe myślenie, dopisywanie sobie wyników awansem, potrafiło wyśmiać polski futbol. Ale Legia wtedy była naprawdę rozpędzona. Kazachowie z Aktobe pokonani bez mrugnięcia okiem. Potem faza grupowa, w której polski klub zgromadził piętnaście punktów, prawie nie tracąc bramek. Tyle z tego wyszło dobrego, że ten sezon w Lidze Europy dał mnóstwo rankingowych oczek, potem kluczowych przy rozstawieniu w sezonie, kiedy Legia trafiła Dundalk w grze o wszystko.
JO: Lubimy rozpisywać się – i słusznie – o trwonionym potencjale Lecha Poznań. Natomiast sam zastanawiam się, gdzie byłaby Legia, gdyby nie notowała na swojej trasie takich oczywistych wtop, takich łatwych do uniknięcia kompromitacji. Zresztą, pamiętam doskonale jeden z kluczowych momentów rozstania właścicieli z Warszawy, mecz z Borussią u siebie. Warszawiacy wcale nie mają tutaj prawa patrzeć z góry na poznaniaków jeśli chodzi o wykorzystywanie swojego prosperity. I jedni, i drudzy w kluczowych momentach potrafią odstawić taką szopkę, że się składamy do dzisiaj.
Okres przed meczem zapamiętałem jak wielu innych – przez pryzmat prognozy Wojtka Kowalczyka. Kowal, którego bardzo cenię za wiedzę i piłkarską czutkę, wtedy przestrzelił w nieprawdopodobny wręcz sposób. Ale co istotniejsze – ja razem z nim, bo też nie wydawało mi się możliwe, by jakikolwiek polski klub nawiązał walkę z tym WIELKIM Celtikiem. Pamiętajmy – nasze pokolenie to Boruc i Żurawski, a dalej dopiero Niedzielan w Nijmegen. Celtic jawił się jako mocniejszy, niż był w istocie. Dlatego ten dwumecz miał potencjał mitu założycielskiego, takiego idealnego starcia dla formującej się tożsamości wielkiego klubu. Legia przecież przed tym dwumeczem wcale nie była krajowym dominatorem, wręcz przeciwnie, taśmowe zdobywanie mistrzostwo to dopiero późniejsze lata. A tutaj, na starcie drogi ku wielkości, drogi ku rekordom, drogi ku doścignięciu Górnika i Ruchu w liczbie mistrzostw, mogli zaliczyć od razu wejście do świata elitarnego.
Ach, jak my lubimy sobie w takich sytuacjach upuszczać młotek na nogę.
EUROWPIERDOLE OSTATNICH LAT
LM: Spróbuję to ująć bez polowania na czarownice. Eurowpierdole zdarzają się WSZYSTKIM nacjom. Anglicy też zbiorą w łeb od kogoś słabszego, Hiszpanie też, nacje z Europy Wschodniej, które stawiamy sobie za wzór regularnego punktowania, jak najbardziej także. Ale sezony 17/18, 18/19, 19/20 to prawdziwa kumulacja. Zawalaliśmy też wcześniej, były Cementarnice, Levadie, ale albo w takim roku eurowpierdolu kto inny to przykrywał – jak w tym Lech – albo za chwilę się odgryzaliśmy.
Pamiętacie ten wspaniały lot pucharowy, kiedy w sezonie 07/08 reprezentowały nas Zagłębie, GKS Bełchatów i Groclin Grodzisk, już w stanie kadrowym mocno takim sobie? Drzwi pokazane szybko, wyłącznie przez rywali ze Wschodniej Europy, takie, które teoretycznie były w zasięgu. Ale ten sezon był wciśnięty między fazę grupową Pucharu UEFA Wisły – mecze z FC Basel – i Lecha – Austria, Nancy. Ostatnie trzy lata były natomiast konsekwentnie złe. A wszystko w momencie, gdy naprawdę było widać, że kluby coraz więcej zarabiają, czy to na sprzedaży zawodników, czy na prawach telewizyjnych. Ba, że nawet organizacja, to zaplecze, poprawia się, są budowane fundamenty. Czesi zazdroszczą nam umiejętności sprzedaży wizerunku. Słowacy – dajcie spokój, chcieliby mieć cień tej atmosfery na trybunach. A jednak przychodzi boisko i jest aż taka rażąca dysproporcja.
Symbolem jednak Legia, bo to ona we wcześniejszych latach wielokrotnie słynęła ze swojej regularności. Że czasem bez błysku, ale jednak zrobią swoje. Tymczasem tutaj cała seria oklepów, co jeden to większy nokaut. Inni też dorzucali swoje, by wspomnieć zmarnowaną szansę Piasta z BATE, późniejszy wpierdol od FC Rygi, porażki Cracovii, czy nawet klasykę polskiej piłki, a więc honorowe odpadanie. Arka fajnie powalczyła z Midtjylland. Ale ostatecznie nic z tego nie wynikło. Tak samo Lechia z Brondby, tak samo Lech z Utrechtem. Można szanować za styl gry, ale jednak nie udało się przeważyć szali i w ogólnym rozrachunku dopisywało się to smutnego bilansu.
To wszystko dało dzisiaj 30. miejsce w rankingu UEFA. Polskie kluby same sobie winne. Zaczynać będą grę w pucharach tak wcześnie, jak tylko można. Jako taki ranking klubowy ma tylko Legia, ale jeśli nie błyśnie w przyszłym sezonie, i jego straci. Pozostali mogą nie być rozstawieni w starciu z łotewskimi zespołami, które coś tam zapunktowały. Powyżej bazowego rankingu klubowego Ekstraklasy – a więc obowiązującego dla każdego poza Legią, Lechem i Piastem – sklasyfikowane jest Tre Fiori z San Marino. Pozycja, przy nakładach, skandaliczna.
JO: Najbardziej boli fakt, że to naprawdę stało się po okresie względnej hossy. Upragniony awans Legii Warszawa do Ligi Mistrzów nie był przypadkiem, ale konsekwencję sumiennego ciułania punktów i zrobienia z fazy grupowej Ligi Europy “nowej normalności”. Stołeczny klub mógł w spokoju inwestować, bo miał stały dopływ gotówki z hajsu z UEFA, a dzięki inwestycjom mógł traktować LE jako cel-minimum i Ligę Mistrzów jako ten cel właściwy. Ale, ale, ale. To był też czas, gdy Lech zaczynał wyglądać w miarę poważnie, mistrzostwo nie było wcale takim odległym wspomnieniem, a jednocześnie czuć było, że z gmachu akademii wychodzą produkty o coraz wyższej jakości. Mieliśmy prawo wierzyć, że tę dwójkę stać na ugruntowanie pozycji w Europie. Że Karol Klimczak mówiąc o projekcie 2020 wcale nie bredził. Że Legia właśnie wkracza na ścieżkę, której finisz jest na półce “europejska klasa średnia”.
Lech się wyłożył na minimalizmie, kiepskich decyzjach transferowych, może też braku obycia. Ale Legia wyłożyła się na wyniszczającej wojnie domowej i to jest w moim prywatnym rankingu jedno z największych rozczarowań. Tam było wszystko. Był zespół na tu i teraz, z którym można było spokojnie dalej punktować na krajowym podwórku. Była grupa piłkarzy z potencjałem do rozwinięcia. Psiakrew, tam nawet w akademii było perłowo, bo przecież to już czas po ściągnięciu Szymańskiego, Majeckiego czy Karbownika. Był hajs z Ligi Mistrzów. Były rekord frekwencyjne. Były kolejne mistrzostwa, wszystko “było, było, było”. Dziś są już tylko “byli wspólnicy”. Na pewno na tym, co stało się na linii Leśnodorski-Mioduski-Wandzel najbardziej straciła Legia Warszawa, jej kibice, piłkarze, fani. Ale mam wrażenie, że straciła też polska piłka. Legia trochę wymuszała na Lechu pewne działania, trochę też mimo wszystko wnosiła kasy na krajowy rynek. Teraz to tylko blade, mgliste wspomnienie, utopiliśmy się gdzieś na odległych miejscach rankingowych, bez szans na grę nawet w Lidze Europy – szczytem marzeń wydaje się Europejski Puchar Pasztetowej aka Conference Cośtam Cup.
Brawo.
KADENCJA WALDEMARA FORNALIKA
JO: Co dobrego da się powiedzieć o kadencji Waldemara Fornalika? Chyba tylko tyle, że Adam Nawałka startował ze sporym kredytem zaufania, wiele gorzej być nie mogło. Kurczę, żeby przyjść po Franciszku Smudzie i nie zostawić dobrego wrażenia? To jest naprawdę wyczyn, a przykuwa uwagę tym mocniej, że przecież mówimy o Waldemarze Fornaliku. Gość, który uwiarygodnił się i wcześniejszą pracą w lidze, i tym, czego dokonał po powrocie do piłki klubowej. Wydawał się skrojony do potrzeb – trener robił wyniki w Ruchu, potem mistrzostwo ugrał z Piastem.
Czy Polska nie jest takim Ruchem albo Piastem światowego futbolu?
Wystarczyło to jakoś przenieść – wydobywać potencjał z zawodników odrobinę niedocenianych, taktycznie wygrywać starcia, w których zespół posiada niższą jakość piłkarską. Dokonywać nieoczywistych wyborów, budować atmosferę, urywać punkty gigantom. Co zamiast tego dostaliśmy? Jakieś upiorne przedłużenie rządów Smudy, Siedem meczów Polanskiego, 6 meczów Obraniaka, 5 Boenischa, 4 Perquisa. Wyniki piłkarskie były dla mnie sprawą drugorzędną, bo moje obrzydzenie po Euro mogła załatać tylko rewolucja odcinająca ten długi ogon ludzi traktujących reprezentację jako sposób na podbicie rynkowej wartości i pokazanie się w przerwach reprezentacyjnych. Fornalik tego nie zrobił. A jestem pewny – bez nich przecież nie gralibyśmy gorzej. Gorzej się grać nie dało.
LM: W sumie trzeba pamiętać, że kadra Fornalika jako jedyna w minionej dekadzie nie zagrała na finałach. Smuda wygrał je co prawda w chipsach, ale potem Nawałka pojechał do Francji i Rosji, Brzęczek także zrobił pierwsze miejsce. Jasne, że tacy Glik czy Krychowiak to jeszcze nie były postacie o takiej reputacji, co w późniejszym czasie, ale już mocno się rozwijali, szli w górę, jak wielu polskich piłkarzy. Nie twierdzę nawet, że to była taka paczka, żeby obowiązkiem był awans, ale ta kadencja była po prostu przepełniona słabymi spotkaniami.
Nie ma takich argumentów, które uzasadniałyby remis z Mołdawią o punkty. Nic nie broni przerżnięcia u siebie z Ukrainą w kilka minut. Z Czarnogórą dwukrotnie tylko zremisowaliśmy, z całym szacunkiem dla tej ekipy, ale to też poniżej naszych możliwości. Nawet sparingi były wstydliwe, jakieś porażki z Estonią, u siebie z Urugwajem. Kadrą Fornalika oberwaliśmy na drugi policzek, gdzie pierwszy zaliczył Smuda. Jeszcze wcześniej był obuch w postaci eliminacji wstydu za Beenhakkera. Ten moment, pofornalikowy, pamiętam jako sytuację, gdy głęboko wierzyłem, że reprezentacja Polski jest jakaś przeklęta. Włącza się jej mecze zawsze, kibicuje, a potem znosi gorzkie pigułki. Atmosfera fatalna.
Fornalik z czasem się obronił w klubach i dziś chyba jasno widać, że to po prostu nie jest człowiek do takiej roboty. Selekcjoner a trener – dwie zupełnie różne fuchy. Fornalik sprawdza się tam, gdzie codziennie może pracować z zawodnikami, budować ich, często: odgruzowywać. Przy selekcjonerce takiej możliwości nie ma i to go pogrążyło, bo jego ogólnego warsztatu nie da się zakwestionować.
IRENEUSZ KRÓL I INNI “WŁODARZE”
LM: Polska piłka ma długą tradycję pozwalania, by rządzili ludzie, którzy kompletnie do rządzenia się nie nadają. Ale i to jest w jakimś tam stopniu skalowalne. Natomiast Ireneusz Król pokazuje co by się mogło stać z Wisłą Kraków, gdyby nie odpowiednie ruchy naprawcze. Król bowiem był raz, że szaleńcem, któremu marzyło się FC Katowice, przenosiny klubów z miasta do miasta. A dwa, że gołodupcem i naciągaczem. Opowiadał w mediach, że chciałby zrobić z Polonii klub, który pokaże się w Europie, a nie miał pieniędzy na wypłacenie jakichkolwiek pieniędzy swoim piłkarzom.
Blef.
Na który gdzieś pozwolono, do którego dopuszczono, a za co zapłaciła ostatecznie Polonia Warszawa i jej ówcześni piłkarze.
Sam fakt, że ktoś taki został dopuszczony do rządzenia, to wstyd dla polskiej piłki. Dokument “Kasa będzie jutro” dokładnie, czarno na białym, pokazuje tamte realia “Polonistów”. Gdzieś podskórnie czuję, że Król to mogła być jakaś grubsza historia, z nim jako słupem, ale teorie spiskowe zostawię na inną okazję.
JO: Wspomniałeś o zwycięzcy klasyfikacji “właściciel dekady”, ale chciałem przypomnieć też kolejnych uczestników tego wspaniałego wyścigu. Nie byłoby przecież Króla w Polonii Warszawa, gdyby nie inne ogromne rozczarowanie z tej kategorii – Józef Wojciechowski. Taka fortuna, taka potęga, takie możliwości i jednocześnie takie fiasko projektu, to jest coś absolutnie unikalnego. Bolesne o tyle, że dopisuje kolejny rozdział do długiej historii: “jak polska piłka marnuje swój potencjał”.
Wojciechowski zawalił przede wszystkim sam, jako człowiek i zarządca. Otoczył się doradcami, których było po pierwsze za dużo, a po drugie – nie dojeżdżali merytorycznie. Działał raptownie i instynktownie, bez większego planu. Traktował klub po macoszemu, miewał okresy interesowania się szczegółami mikrocyklu treningowego i okresy, gdy najchętniej w ogóle nie słyszałby ani słowa o Polonii. Być może Wojciechowski jest nawet lepszym kandydatem w kategorii “rozczarowanie” – bo jednak od Króla nie oczekiwaliśmy niczego poza komediodramatem. Od Wojciechowskiego można było się spodziewać czegoś więcej.
Natomiast pamiętajmy też – Polonia Warszawa nie była jedyna. Ta dekada to mimo wszystko również dekada spektakularnych upadków. O łódzkiej piłce wspominaliśmy osobno, ale przecież dna sięgnęły też Ruch Chorzów czy Polonia Bytom, do II ligi zleciał GKS Katowice, od B-klasy musiał zaczynać Zawisza Bydgoszcz. Każda z tych historii to rozczarowanie, ale też każda to kamyk do ogródka polskiej piłki, która latami pozwalała na frywolne zarządzanie nawet tymi najbardziej zasłużonymi firmami. Proces licencyjny skupił się na liczbie luksów w stadionowym oświetleniu, a nie zdołał wykluczyć patologii, która wyczyniała się w Chorzowie chociażby. Pocieszenie? Już trochę czasu minęło od ostatniego spektakularnego bankructwa. Coraz częściej do klubów nad przepaścią zgłaszają się ludzie jak Michał Brański, który uratował Stomil czy Bartłomiej Farjaszewski, który uratował Wartę.
DOPROWADZENIE WISŁY KRAKÓW DO SPRZEDAŻY ZA ZŁOTÓWKĘ HOCHSZTAPLEROM
JO: Ta historia nie miała się prawa wydarzyć i w sumie sam jestem zaskoczony, jak szybko o niej wszyscy zapomnieliśmy. Kurczę, właśnie przypada dopiero druga rocznica tego cyrku, a kibice Wisły Kraków zachowują się, jakby ich klub nigdy nie stanął nad przepaścią. Nie zgromadziliśmy się tu jednak, by narzekać na wygórowane oczekiwania wiślaków, ale na sytuację, w której jeden z najbardziej utytułowanych polskich klubów nieomal trafia w ręce hochsztaplerów.
Z perspektywy czasu to wszystko jest jeszcze śmieszniejsze. Nieudolne rządy Marzeny Sarapaty doprowadziły klub do miejsca, w którym konieczna stała się sprzedaż, byle komu, byle szybciej. Napatoczył się jakiś blond-włosy klon Hulka Hogana w towarzystwie, jak to pięknie określił prezydent Krakowa, Pana Skośnookiego. Pan Skośnooki miał być członkiem kambodżańskiej rodziny królewskiej, współwłaścicielem dziesiątek klubów na całym świecie, a przede wszystkim – zbawcą Wisły Kraków. Pan Hartling chyba do dzisiaj się z tego śmieje. Co z tego zapamiętałem najmocniej? Ten tragiczny los pana Vanny. W tydzień najpierw zgubił telefon, przez co nie mógł się skontaktować ze wspólnikami. Potem miał problem z zebraniem 100 groszy, które miały stanowić zapłatę za 13-krotnego mistrza Polski. Następnie doszły problemy wizerunkowe, gdy fotoreporterzy oślepili go fleszami, przed którymi nieudolnie bronił się parasolką. No a na końcu chłop miał zawał na pokładzie samolotu do Nowego Jorku, by wreszcie zostać OKRADZIONYM ze świeżo zakupionego klubu.
Leszek, przecież gdybyśmy usiedli we dwóch z czystą kartką papieru, to bardziej absurdalnego scenariusza byśmy nie napisali.
LM: Nie zapominajmy, że historia z Jakubem Meresińskim, tym, że ktoś taki mógł wejść z butami w tak wielki klub, jest osobną godną tragikomedii historią. Mamy opowieść o środowisku bez mała przestępczym, które panoszyło się w tak zasłużonej marce. Co tu kryć, na przykładzie rozkładu Wisły można zrobić to, co w polskiej piłce lubimy najbardziej: mówić o potrzebie wyciągania wniosków. Była wtedy mądra dyskusja, by samo wejście w klub było jakoś chociaż nadzorowane przez inne instancje w polskim piłkarstwie. Skojarzyła mi się też natomiast wypowiedź sprzed lat, z jednego z ostatnich sezonów Głowackiego w Wiśle, pamiętam taka odezwa do wiślackiego środowiska: musimy zrobić coś, żeby Wisła nie straciła blasku. Bo za chwilę ten wielki klub będzie postrzegany jako średniak. No cóż, czarne scenariusze mają to do siebie, że jak już wchodzą w życie, to lubią nabrać jeszcze czarniejszych barw, niż się pierwotnie zakładało. Cieszyć może jednak na pewno, że choćby sytuacja przy Reymonta nie jest idealna, tak jednak klub został uratowany, powoli kładzie struktury i może myśleć o przyszłości. Natomiast zawsze już każdy kibic Wisły będzie się zastanawiał, gdzie byłby ten klub, gdyby Bogusław Cupiał bardziej interesował się również inwestowaniem w klubowe zaplecze, w fundamenty, a nie tylko w pierwszy zespół. Ta dekada to trochę zbieranie plonów.
STAGNACJA W LECHU POZNAŃ
JO: Największe rozczarowanie kilku różnych sezonów. Często się mówi, że kluby mają swoje cykle, niektórzy wspominają, że około 3-letnie. Najpierw jest budowa, potem szczyt, na końcu próba utrzymania się na szczycie i stworzenia podwalin pod kolejny cykl. W Lechu wygląda to tak, że najpierw jest budowa, potem jest budowa, potem też jest budowa, a gdy w końcu pojawia się maluteńka nadzieja, że będzie jakiś szczyt – następuje gigantyczne rozczarowanie.
Traktuję to osobiście, bo też jestem wielkim fanem ścieżki obranej przez klub. Szkolenie na pierwszym miejscu. Rozwinięty skauting. Duży nacisk na wprowadzanie do drużyny wychowanków, gra w nowoczesnym stylu, ofensywna, pozbawiona kompleksów. Korzystanie z nowinek i w kwestiach czysto szkoleniowych, i w kwestiach technologicznych. Wszystko w teorii powinno wcześniej czy później zagrać. Problem polega na tym, że gdy już kibice zaczynają wierzyć, że nadchodzi TO pokolenie, które zanim rozjedzie się po Europie COŚ zdobędzie – mamy takie wydarzenia jak jesień 2020. Wpierdole w pucharach, rozczarowania w lidze, wyjazdy najlepszych piłkarzy.
Ile już razy się na to nabierałem? Zbyt wiele, m.in. po mistrzostwie i wygranym Superpucharze nad Legią (pokolenie Linettego), za kadencji Nenada Bjelicy (pokolenie Gumnego) i obecnie (pokolenie Modera). Dziś mam przekonanie, że jeśli Lech chce kiedyś odnieść jakieś poważne, długofalowe sukcesy, to chyba musi poczekać na powrót tych wychowanków, których wypuścił w świat. Może jak 35-letni Linetty będzie towarzyszył rok młodszemu Bednarkowi i grupie asów po trzydziestce z Jóźwiakiem na czele, to coś z tego będzie. Do tego momentu może się okazać, że Lech to tylko sprawnie zarządzana fabryka piłkarzy, dla których gra w Kolejorzu to tylko faza testów przed wypuszczeniem na rynek w postaci pełnoprawnego i gotowego produktu. Brutalnie przedmiotowe traktowanie, ale to nie ja to robię, tylko Lech. Ja tylko opisuję.
LM: To co już zaznaczyłeś, jest dla mnie kluczowe. Lech jako pierwszy w Polsce zbudował sobie dobry skauting i to lata temu. Skauci Lecha to jest marka, która sprawia, że jak opuszczą Poznań, są doceniani w innych klubach. Lech też wcześniej niż inni zrozumiał, jak wiele można uzyskać ze szkolenia i sprzedaży młodzieżowców. Budował sobie te osławione struktury. To wszystko powinno dać efekt również sportowy. Ale kończyło się tylko sukcesami w tabelkach Excela. Lech w tej dekadzie roztrwonił bardzo wiele, nawet ranking UEFA, który swego czasu miał najlepszy ze wszystkich polskich klubów, gwarantujący szereg rozstawień. Po tym nie ma już śladu. Tak naprawdę zastanawiam się, czy gdyby nie kilka innych decyzji, trochę lepszej organizacji, lepszych piłkarzy w kluczowych momentach, to miał potencjał na to, by odskoczyć reszcie ligi. Nie jakoś całkiem, nie być nieuchwytnym, ale tak, jak w pewnym sensie odskoczyła Legia – to nie tak, że ogranie jej w lidze o jakaś sensacja, ale finalnie zawsze jest ścisły czub, zawsze to tu ma być mistrz. W Lechu w tym momencie o mistrzostwie nawet się nie mówi, tylko o pucharach, czyli narracja jest taka, jak “tylko” w innych ambitnych klubach.
SZKOLENIE PERSONELU PIŁKARSKIEGO
JO: W oczy rzuca się przede wszystkim szkolenie trenerów. Do niedawna UEFA Pro było wymagane praktycznie w każdej poważniejszej pracy piłkarskiej, a jednocześnie kurs mogła ukończyć każdego roku wąska garstka wybrańców. Sama jakość kursów, i tych pierwszych, grassrootsowych, i tych koronnych, w pezetpeenowskiej szkole trenerów to osobna historia, ale jako laik nie czuję się w pełni uprawniony do otwartej krytyki.
To co na pewno mogę wskazać jako rozczarowanie, to na pewno rozstrzał między rozwojem, a wobec tego i funduszami, które przynosi szkolenie młodzieży, a tym, jak rozwija się szkolenie całego personelu piłkarskiego. Dochodzi do sytuacji kuriozalnych, gdy trenerzy zarabiający najniższe pensje, którym żałuje się pieniędzy na najtańsze kursy i staże, wychowują piłkarzy wartych dziesiątki milionów złotych. Dyrektorzy sportowi, którzy trafiają na stanowisko, bo akurat byli w pobliżu i kiedyś grali w piłkę, podejmują strategiczne decyzje dotyczące wielkich przedsiębiorstw, jakimi z pewnością są kluby piłkarskie. Środowisko skautów już od dawna przerzuciło się na tryb oddolnego poszukiwania wiedzy i kursów, zresztą z korzyścią i dla siebie, i dla klubów piłkarskich. Podobnie jest z analitykami czy statystykami.
Czy brakuje w tym systemowości? Moim zdaniem tak i jest to rozczarowanie. Trener to nadal nie jest zawód ani prestiżowy, ani szczególnie opłacalny. Ktoś powie – zostają pasjonaci. Ktoś inny powie – pasjonaci musza dzielić pracę przy szkoleniu młodzieży z etatami w dwóch szkołach i fuchą trenera personalnego. To zresztą środowisko po prostu niezbyt liczne, a wiadomo – nic tak nie rozwija, jak konkurencja. Jeszcze mniej optymistycznie prezentuje się moim zdaniem sytuacja na innych funkcjach kierowniczych. Styl myślenia, w którym objęcie stanowisko dyrektora sportowego czy prezesa poprzedza jakiekolwiek rzetelne teoretyczne przygotowanie do tej roli zdaje się być nadal w podziemiu. Dominuje przekonanie, że “jaka w tym wielka filozofia”.
Natomiast pamiętajmy: obowiązek posiadania UEFA Pro już został drastycznie zawężony, ruszają kolejne kursy, tak oddolne, jak choćby szkolenia skautingowe, w których uczestniczą też dyrektorzy sportowi, jak i te bardziej oficjalne, jak UEFA Elite Youth A. Podnoszą się pensje, dochodzi nawet do pierwszych nieśmiałych transferów, gdzie dyrektorzy sportowi czy najważniejsi pracownicy akademii klubowych są kuszeni przez konkurencję. Znów jednak mam wrażenie, że my sobie idziemy powolutku do przodu, a świat biegnie.
LM: Robiłem spory tekst z Przemkiem Mamczakiem o szkoleniu trenerów i tyle dobrego, że chociaż kurs UEFA Pro jest na poziomie. Gorzej niżej. Zależnie od regionu, UEFA A potrafi być mocno średnie, nie mówiąc o niższych poziomach. W zasadzie nie ma weryfikacji – zapisujesz się i zdasz, koniec pieśni. Papierologia, a nie kurs. Jeśli trener chce być dobry, chce być na bieżąco z trendami, to musi to robić na własną rękę. Takie czasy, materiałów jest mnóstwo, ale jednak wolałbym, żeby to stało na wyższym poziomie. Osobną historią jest los trenerów młodzieżowych, którzy są po prostu słabo opłacani, a to oni dbają o sam dół piramidy piłkarskiej w Polsce, to oni finalnie szlifują talenty w różnych miejscach kraju. Chciałbym, by mogli po prostu skupić się na tej robocie, mając również narzędzia do rozwijania swojego warsztatu pod ręką.
BANKRUCTWO ŁÓDZKICH KLUBÓW
LM: XXI wiek nie obchodzi się z Widzewem lekko. Degradacje, problemy finansowe, brak jakiegokolwiek zwycięstwa z Legią. Apogeum przyszło w tej dekadzie pod Sylwestrem Cackiem, kiedy zasłużony klub po prostu poszedł w drzazgi. Likwidacja. IV liga. Co więcej, poza stroną sportową, problemem były takie podstawowe kwestie, jak prawa do historycznego herbu. W Widzewie zaginęły pamiątki, dopiero teraz odzyskiwane – pamiętam ten moment, kiedy byłem w klubie, a w gablocie stały jakieś trofea typu piąte miejsce na turnieju halowym. Z drugiej strony, pamiętam ten czas ostatnich lat pod Cackiem jako rozciągniętą w czasie agonię. Były momenty błysków, jakiś wynik, ciekawy piłkarz. Ale to po prostu był projekt pozbawiony przyszłości. W pewnym sensie, nawet taka eksplozja, przynosiła myśl: to już koniec. Może zacznie się coś nowego, bo po staremu tkwiłby zgniły układ. Niemniej sam fakt, że wystąpił, że trwał tyle lat, to wielka porażka.
JO: Nieprawdopodobne, że to się stało niemal w jednym czasie. Kawał historii polskiej piłki, dziesiątki wychowanków, setki pięknych chwil i łup – w dwa czy trzy lata zaoranie. Tragikomiczne derby w III lidze, gdzie swego czasu mogłyby rywalizować rezerwy obu łódzkich klubów to było tak niewymownie smutne podsumowanie, że do dziś wywołuje bolesne wspomnienia.
Mam wrażenie, że całe nasze miasto trochę bankrutowało od lat dziewięćdziesiątych, aż do początków obecnej dekady. To, co działo się z ŁKS-em i Widzewem, to odzwierciedlenie tego, jak rozsypywała się Łódź. ŁKS upadł mimo wszystko bardziej efektownie. Wycofany z I ligi, na stadionie-gruzowisku, po okresie, gdy nie było pieniędzy nawet na zorganizowanie paliwa do aut dla piłkarzy na mecz wyjazdowy. Siedząc w tym jako wolontariusz widziałem dokładnie, jak bezradne było tonięcie tego okrętu. Działacze zapukali do drzwi chyba wszystkich firm w regionie, ale wszędzie słyszeli to samo. Nie da się. Nie ma możliwości. Próby ratowania przez takich gagatków jak Andrzej Voigt już nawet nie ma sensu opisywać, to było jak wzywanie szamanów do półżywego rannego. Można, ale w sumie chyba lepiej pozwolić na godną śmierć.
Jako że głównie narzekamy, dodam jednak: sposób, w jaki odradza się i Łódź, i oba łódzkie kluby, to jest jakieś światełko w tym tunelu. Wyjść z takiego gówna, w jakim wszyscy utkwiliśmy w okolicach 2014 roku, to potężna sztuka. Wystarczy się przejść na Księży Młyn, albo któryś z łódzkich stadionów, by zobaczyć jak długą drogę trzeba było przejść, by dojść do względnej normalności…
LM: Często się zastanawiam: gdzie byłby dzisiaj Widzew Łódź, gdyby nie nowy stadion? Historia jest taka, że na finiszu rządów Cacka, gdy jeszcze Widzew był w Ekstraklasie, udało się klepnąć decyzję. To było już oficjalne. Kilka miesięcy później Widzew całkowicie zaczął się sypać, nawet jak na swoje warunki. Gdyby wtedy próbował wychodzić tak dużą inwestycję, możliwe, że zderzyłby się ze ścianą i dziś też próbował podnosić się z kolan, ale na starym stadionie, bez tej mody na Widzew, bez bicia rekordów karnetowych, bez nowoczesnego domu. Ale ten dom stoi i jest motorem napędowym Widzewa, który wciąż w wielu aspektach niedomaga, nie wykorzystuje swojego potencjału, niemniej pełny obiekt na każdym meczu, bez względu na poziom, to niekwestionowany potencjał.