Reklama

Robert Warzycha: – Nie mam już ochoty na gonitwę

Wojciech Piela

Autor:Wojciech Piela

28 grudnia 2020, 12:02 • 20 min czytania 3 komentarze

Przypadek Roberta Warzychy to jedna z najciekawszych karier w historii polskiego futbolu. Zaczynał dosyć późno, bo w wieku 22 lat grał jeszcze w Warcie Sieradz. Później trafił jednak do jednej z szatni z takimi postaciami jak Peter Beardsley czy Martin Keown i potrafił strzelać gole na Wembley oraz Old Trafford. 47 razy zagrał także w reprezentacji Polski przez wiele lat będąc podporą Górnika Zabrze. W ostatnim czasie zniknął z polskiej sceny piłkarskiej obserwując wszystko z perspektywy wielu tysięcy kilometrów za Oceanem. Co obecnie porabia w Columbus? Dlaczego ostatnie mistrzostwo MLS było tak bardzo istotne dla Crew? Z czym musiał mierzyć się jako trener Górnika kilka lat temu? Czy ciągnie go do Polski i na ławkę trenerską? Zapraszamy na wywiad z Robertem Warzychą – pierwszym polskim piłkarzem, który strzelił gola w Premier League.

Robert Warzycha: – Nie mam już ochoty na gonitwę

Dawno nie było pana w polskich mediach. Kibice na pewno są zatem ciekawi, co słychać?

Wszystko dobrze, dziękuję. A że nie słychać o mnie, to może nawet i lepiej. Żyję spokojnie wśród rodziny. Nikt na zdrowie nie narzeka, co w tym okresie jest szczególnie ważne. Wróciłem do Stanów już pięć lat temu po kilkumiesięcznym epizodzie w Górniku Zabrze i znalazłem swoje miejsce w Columbus. Tutaj mieszka również trójka moich dzieci, więc mamy do siebie blisko. Praca również jest.

Czym pan się aktualnie zajmuje?

Trenuję dzieci i młodzież w miejscowym klubie piłkarskim. Mamy drużyny od U-7 do U-19.

Reklama

W strukturach Columbus Crew?

Nie, oni mają swoją akademię składającą się z kilku drużyn. Kiedyś obok tego działał również ich klub młodzieżowy, na który składki płacili rodzice, ale później zrezygnowali z tego. Nie chcieli tracić przez to kibiców i tworzyć sztucznej konkurencji dla mniejszych. Teraz Crew wszystko opłacają, a najlepsi z regionu i tak są wyłapywani przez ich skautów. Tak to powinno wyglądać.

W klubie nadal o panu pamiętają?

Chyba tak, pracowałem tam w końcu 18 lat. Znam się z właścicielem na tyle dobrze, że nawet w trakcie pandemii mógłbym liczyć na zaproszenie do jego loży na mecz. Ostatni czas był jednak trudny dla wszystkich. Do tej pory nie było zbytnio możliwości wejścia na stadion, dopiero na finale MLS pojawiło się trochę kibiców, bodaj 1500 czy 2000 osób. Wszystkie możliwe bilety zostały sprzedane, ale nic więcej.

Pandemia nie odpuszcza. W Polsce niedawno ogłoszono Narodową Kwarantannę, a jak to wygląda w USA?

Zakazów nie ma, są wytyczne przedstawione przez stan. Mówi się o tym, aby unikać spotkań w większych grupach, ale nie ma czegoś takiego, że dostanie się mandat za nieprzestrzeganie tego. Osobiście też mam wąską grupę znajomych, z którymi się widuję. Jeśli chodzi o pracę, nie ma problemu z treningami czy przemieszczaniem się normalnie ze stanu do stanu na różne turnieje. Tematu koronawirusa nie lekceważę i wszyscy staramy się uważać.

Reklama

Sklepy, kina czy restauracje są zamknięte?

Niekoniecznie. W miarę wszystko funkcjonuje. Do restauracji trzeba wejść w maseczce, ale później można ją zdjąć i wypić kawę czy zjeść obiad na miejscu. Galerie handlowe świecą jednak pustkami z innych powodów. Największe sklepy uciekają już stamtąd i mają swoje siedziby w innych miejscach. Nie jest to już tak modne jak kiedyś.

Mimo trudnego okresu, wszyscy mieszkający w Columbus mieli ostatnio jednak spore powody do zadowolenia. W końcu udało się wywalczyć mistrzostwo MLS.

Zgadza się. A przecież dwa lata temu tego klubu mogło już nie być!

Jak to?

Mógł zostać przeniesiony do innego miasta – Austin w Teksasie. To było życzenie poprzedniego właściciela, który zwolnił mnie z klubu. Był tu pięć lat i nikomu na początku nie mówił o swoich planach. Wydawało się, że wpompuje większe pieniądze w klub i zajmie się stadionem, który ma już 25 lat i został wybudowany na uboczu miasta. Miał albo go rozbudować albo przenieść w inne miejsce. Nie zrozumiał chyba jednak, że to nie chodzi o wyprowadzkę z Columbus!

I co było dalej?

Kibice się zbuntowali i utworzyli akcję #SaveTheCrew. Jednym z nich jest bardzo dobrze znany mi doktor i miejscowy ortopeda Pete Edwards, który od początku w 1996 roku pracuje w klubie. Robił operacje zarówno mi, jak i mojemu synowi. Jego ojciec jest bardzo bogaty i mają oni firmę budowlaną. On razem z właścicielem Cleveland Browns (NFL) Jimmym Haslamem przejęli Columbus Crew i sprawili, że piłkarze oraz marka została w mieście. Poprzedni właściciel i tak utworzył klub w Austin, ale my nie musieliśmy na nowo wpłacać kwoty początkowej będącej warunkiem przyjęcia do MLS. Wynosi ona bagatela około 200 milionów dolarów, więc nie są to frytki. Ponadto, nie byłoby wcale tak łatwo znów dołączyć do ligi. W kolejce zawsze czeka kilka innych klubów z miast nawet większych od mojego. Ten tytuł to nagroda dla wszystkich, którzy walczyli o przetrwanie Crew.

Szkoda zatem, że zdecydowana większość nie mogła podziwiać tego z trybun.

Oj tak. To największy minus pandemii. Na kilku finałach MLS w swoim życiu byłem i zawsze towarzyszyła im piękna oprawa. Pełno kibiców, pełny stadion. Cały tydzień przed decydującą rozgrywką dodatkowo organizowano na stadionie różne konkursy, konkurencje sprawnościowe czy zabawy. Mecz w Stanach to zawsze jest święto, na które chodzi się całymi rodzinami i miło spędza czas. Tutaj ludzie nie są nauczeni rzucania na murawę przedmiotów czy obraźliwych haseł. Za tym z polskiego futbolu na pewno nie tęsknię. Moglibyśmy uczyć się od nich pozytywnego myślenia.

A co Amerykanie mogliby zaczerpnąć od nas?

Myślę, że charakter i organizację. Czasem są zbyt rozlaźli. Mocno wierzą w siebie i porażka ich nie załamuje, ale w niektórych sytuacjach powinni być bardziej konsekwentni.

Kibice w Stanach zawsze są tak pozytywnie nastawieni?

No, jak w przyszłym sezonie przyjedzie Austin to chyba tak miło nie będzie.

Z nimi będą największe derby?

Chyba tak. Geograficznie media nakręcają jeszcze rywalizację z Cincinnati, ale na razie ten zespół nie dorasta Columbus do pięt. W ostatnim sezonie zajęli ostatnie miejsce w naszej dywizji i mieli mnóstwo porażek. Traktujemy go trochę jak młodszego brata, przed którym jeszcze wiele nauki. Wcześniej rywalizowaliśmy jeszcze z Toronto, ale teraz postawiłbym na Austin, oczywiście ze względu na postać właściciela. Kibice prędko mu nie zapomną, co chciał zrobić z naszym klubem.

Ma pan jednak świadomość, że zawsze będzie to mistrzostwo z gwiazdką?

Oczywiście. Wielu zawodników w innych klubach nie mogło grać ze względu na zakażenia i te zespoły na tym cierpiały. Nie wszyscy rozegrali równą liczbę meczów, a na koniec sezonu zasadniczego punkty w dywizjach były liczone na zasadzie średniej ze wszystkich spotkań (points per game). Tych starć też było mniej niż normalnie, gdyż zamiast ponad trzydziestu było ich około dwudziestu. Ponadto, drużyn do play-offów wchodziło aż dziesięć z konferencji wschodniej. Za czasów, gdy prowadziłem Columbus, były to cztery zespoły, maksymalnie sześć. Dziwne rozgrywki, gdzie na koniec Crew wygrało jeszcze los na loterii, bo miało finałowy mecz w domu. Oni nie wygrali bowiem żadnego spotkania na wyjeździe.

Mistrz nie wygrał ani jednego meczu na wyjeździe?

Tak. Gdyby grali w Seattle, na pewno byłoby im trudniej. Dodatkowo tam jest sztuczna nawierzchnia, a u nas trawa naturalna. To wszystko miało wpływ. Z drugiej strony trzeba powiedzieć, że tak słabego Seattle jak w pierwszej połowie, nie widziałem w całym sezonie. Przegrywali już 2:0 i nie oddali choćby jednego celnego strzału. Ogólnie trzeba chyba jednak powiedzieć, że zmierzyły się ze sobą dwie najlepsze ekipy w sezonie regularnym. Columbus potrafiło ograć przecież choćby mocną Philadelphię, na finał też przyjęli dobrą taktykę. W tej ekipie naprawdę są nieźli piłkarze.

Kogo widziałby pan na przykład w silnej lidze europejskiej?

Zdecydowanie Lucas Zelarayan. To Argentyńczyk, który przyszedł przed sezonem za 8 milionów dolarów z meksykańskiego Tigres. Tam był zawodnikiem podatnym na kontuzje, ale u nas poradził sobie z tym. W finale strzelił dwa gole i zaliczył asystę, więc został bohaterem. Dodatkowo jeszcze może dorzuciłbym napastnika Gyasiego Zardesa. Nie wiem, czy na pewno poradziliby sobie na przykład w lidze angielskiej, ale mogliby spróbować.

Polaków w składzie nie brakuje?

Rok czy dwa lata temu był nawet trener z Columbus Crew na rozmowach w Warszawie.

Ktoś z Legii?

Nie, chodziło akurat o innego zawodnika. Takiego niegrającego w Ekstraklasie, ale będącego reprezentantem Polski. Ostatecznie się nie udało, ale sam polecałem kilku graczy. Każdy musi przejść jednak sito. Wszystkie kluby mają doskonale rozbudowaną siatkę skautingu. Wiedzą sporo o naszej lidze, jak i rozgrywkach sąsiednich.

MLS to dobre miejsce dla młodego Polaka?

Tendencja jest teraz inna. Wszyscy jadą do Włoch. Zawsze to bliżej domu, nie ma aż takiej potrzeby, żeby wywracać życie do góry nogami. Trzeba też pamiętać o tym, że tutaj są straszne odległości między miastami. Rzadko kiedy dotrzesz na mecz wsiadając w autokar i jadąc 2-3 godziny. Niemal wszystkie ekipy czarterują samoloty, co jednak w Polsce nie jest regułą. Uciążliwa może być zmiana czasu, dodatkowo różna jest pogoda. W Columbus w tym samym czasie może być 5 stopni, a w Kalifornii na przykład 30. Gra się więc nie tylko z przeciwnikiem, ale także ze swoimi słabościami.

Wątpliwości zgłaszał też sam Jerzy Brzęczek, który jak przyznał Przemysław Frankowski w “Foot Trucku”, odradzał mu transfer za Ocean.

Tego akurat nie rozumiem. Trudności zawsze są, ale nie oznacza to automatycznie, że tutaj nie da się grać. Brzęczek chciałby mieć go pewnie bliżej siebie, ale trudno komuś coś radzić, jeśli się tutaj nigdy nie było.

Czym zatem MLS może przekonać do siebie?

Buduje się stadiony, cały czas powstają piękne bazy treningowe, a przede wszystkim nie ma możliwości opóźnienia w wypłatach choćby o jeden dzień. Wszystko zależy jednak od oferty. Gdybym miał na stole drużynę Serie A, nawet z niższej półki, i zespół MLS – wybór jest oczywisty. Liga w Stanach rozwija się, ale ma tylko 25 lat, więc nie może równać się z czołowymi rozgrywkami europejskimi. Ważna jest jednak realna ocena swoich możliwości i plan, jaki ma na ciebie klub. Nawet w moim Górniku mieliśmy przecież ostatnio do czynienia z zawodnikiem, który poszedł do Włoch i przepadł. Kto wie, czy nie zyskałby więcej przychodząc tutaj.

Szymon Żurkowski?

Dokładnie. Wielu widziało go przecież swego czasu nawet w reprezentacji, a nie słyszymy o nim już dwa lata. Cały czas jest tylko talentem.

Polacy robią nam w Stanach dobrą reklamę?

Trwa jeszcze dla nich czas adaptacji. Na pewno nie byli pierwszoplanowymi postaciami w swoich drużynach. Niezgoda wchodził głównie na zmianę, strzelił kilka goli, ale później doznał kontuzji i znowu wypadł. Buksa mógł z kolei pokarać Columbus w finale konferencji, gdy miał sytuację na 1:0 i trafił w słupek. Kto wie, jak wówczas potoczyłby się mecz, bo jego New England przegrało tylko 0:1. Bruce Arena po kontuzjach, które mieli na początku potrafił zebrać tę ekipę do kupy i na koniec wygrywali mecze nie będąc faworytem. W ten sposób odprawili choćby Philadelphię Kacpra Przybyłki. On rzeczywiście był skuteczny i występował w pierwszym składzie, ale w najważniejszym momencie nie pomógł swojej ekipie. Szybko odpadli z play-offów mimo zwycięstwa w sezonie regularnym. Frankowski natomiast stara się, lecz Chicago cały czas gra bardzo słabo. Tak było już nawet za czasów, gdy królem strzelców zostawał Nikolić. Polak jest drugi sezon w ekipie Fire, a oni już zdążyli zmienić trenera i wielu zawodników. Mamy tam mnóstwo rotacji, a efekt ten sam – jak nie było play-offów, tak nie ma.

Śledzi pan regularnie mecze reprezentacji Polski?

Oczywiście, że tak.

Z przyjemnością?

Różnie. Każdy widzi, co się dzieje. Problemem na pewno jest to, że tacy zawodnicy jak Milik czy Grosicki nie grają w klubach. Oni stanowili przecież o sile tej kadry. Nikomu nie chcę też wypominać wieku, ale Lewandowski w 2022 roku będzie miał już 34 lata. Podobnie Glik, Krychowiak trochę mniej. Następne eliminacje możemy przejść jeszcze suchą stopą, ale mecz z Włochami pokazał, że następcy na razie nie są gotowi.

Czym możemy zaskoczyć takie zespoły jak Anglia czy Hiszpania?

Musimy mieć swój plan na mecz, który będzie raczej opierał się na szybkich kontratakach.

Za Brzęczka widzi pan ten plan?

A to już trzeba zapytać trenera. Nasza reprezentacja nigdy nie świętowała sukcesów, kiedy grała atakiem pozycyjnym. Musimy stosować wysoki pressing i starać się być nieprzyjemni dla rywala. Nie tak jak w meczu z Włochami, kiedy pół drużyny podchodziło wysoko, a drugie pół się cofało, a w środku pola robił się wielki krater. Ponadto, nie potrafimy wygrać piłki w środku pola. Najczęściej przejmujemy ją przed własnym polem karnym, gdzie mamy 70 metrów do bramki rywala. Potem oddajemy ją do bramkarza, on wali długą piłkę na Lewego, który skacze z dwoma obrońcami i automatycznie jest strata. Musimy odbierać piłkę wyżej i szybciej kierować ją do napastnika. To jest nasza gra.

Dochodzi jeszcze kwestia bocznych pomocników.

Skrzydłowy nie może biec 70 metrów, aby dorzucić piłkę do osamotnionego napastnika, co zazwyczaj się nie uda, a potem jeszcze wracać i zasuwać w obronie. Nawet Płacheta czy Jóźwiak w końcu się zmęczą. Sprinterzy nie są bowiem wydolnościowcami. Jeżeli zrobią dwa takie sprinty przez minutę, to potem muszą odpoczywać piętnaście. Na tym tracimy.

A gdyby hipotetycznie doszło jutro do meczu Polska – USA, to kto by wygrał?

Faworytem byłaby zdecydowanie nasza reprezentacja. Mamy na pewno zawodników z większym doświadczeniem i ogranych na międzynarodowych arenach. Muszę jednak przyznać, że Amerykanie zrobili ostatnio bardzo duży postęp.

Czyli za 2-3 lata wcale nie musi być już tak kolorowo?

Zgadza się, trzon zespołu stanowią młodzi zawodnicy. Dest gra w Barcelonie, McKennie w Juventusie, Reyna w Borussii Dortmund czy Pulisic w Chelsea. To są takie zespoły, w których nasi reprezentanci akurat nie grają, a na pewno nie wszyscy. Grać jednak w dobrym klubie, a mieć silną kadrę to dwie różne rzeczy. W tej chwili Amerykanie nie mają jeszcze drużyny, która byłaby w stanie nawiązać równorzędną walkę z Polską. Ta ekipa na razie rozbija Salwador czy Panamę, ale te sparingi odbywały się w tempie spacerowym. Oczywiście, dobrze, że notują te wyniki, bo kilka lat temu nawet z tym był problem i nie udało się zakwalifikować do mundialu w Rosji. Zawodnicy potrzebują jednak jeszcze kilku meczów z prawdziwie silnymi rywalami, aby się zgrać.

Trenerem jest były szkoleniowiec Columbus Crew, Gregg Berhalter.

Zastępował mnie. Udało się Greggowi wprowadzić specyficzny styl. Kiedy grało Columbus, to każdy wiedział, że to właśnie oni. Dużo było podań po ziemi, wymian pozycji czy gry kombinacyjnej. Na każdy mecz mieli plan. Teraz przejął on reprezentację, stara się ją odbudować i idzie to w dobrym kierunku.

Okres w Górniku Zabrze określił pan epizodem, ale w sumie udało się załapać aż na trzy sezony. Zwolniono pana na początku rozgrywek 2015/16, które skończyły się spadkiem. Jakie wspomnienia?

Bardzo sobie cenię ten okres, choć chciano mnie zwolnić już przed tym ostatnim sezonem. Żałuję, że nie poszedłem na kurs UEFA PRO, choć byłem już nawet przyjęty. Rozmawiałem o tym z Dariuszem Pasieką chwilę po odejściu z Górnika. Miałem nadzieję, że dostanę pracę choćby w I lidze – mogłem to robić nawet w trakcie trwania tego kursu. W Polsce byłbym jednak sam. Żona i synowie mogliby mnie odwiedzać maksymalnie miesiąc-dwa w roku, a to nie jest to samo. Ostatecznie wróciłem więc do Stanów i tak się zasiedziałem, że jestem tu do dziś.

Ma pan żal do działaczy, że pożegnali się po czterech kolejkach nowego sezonu?

Pewne rzeczy można było załatwić lepiej, ale nie jestem pamiętliwy. Trafiłem na okres, gdzie z pieniędzmi było bardzo krucho. Najgorzej zrobiło się w momencie wejścia do klubu prokurenta. Odebraliśmy to tak, że on robi wszystko, aby osłabić klub. Cięcia były widoczne niemal wszędzie.

Panu po odejściu też nie od razu zapłacono wszystkie należności.

Dla mnie to też jest niepojęte, że ktoś coś podpisuje, a później próbuje oszukać. Trochę się to ciągnęło, ale dzisiaj wszystko jest na szczęście uregulowane.

Dwa razy zajęliście miejsce w grupie mistrzowskiej, ale koło pucharów się nie kręciliście. Można było powalczyć o coś więcej?

Tak mi się wydaje – piłkarze też powinni uderzyć się w pierś i to potwierdzić. Moja praca przyniosła jednak też sporo pozytywnych owoców. Kilku graczy było zaszufladkowanych jako przeciętni, a potrafili dawać sporo jakości.

Kogo ma pan ma myśli?

Na przykład Łukasza Madeja, Bartosza Iwana, Rafała Kosznika czy nawet będącego u schyłku kariery Radosława Sobolewskiego. Nieźle prezentowali się również Słowacy – Roman Gergel, którego sprowadziłem czy odkurzony Robert Jeż. Atmosfera w szatni również była bardzo dobra, choć żałuję, że odszedł dosyć szybko Antek Łukasiewicz. On razem z Madejem dbali o to, aby w grupie była odpowiednia rywalizacja i uśmiech nie schodził z twarzy.

Z klubu odszedł wówczas również Prejuce Nakoulma.

Wielka szkoda, bo w moim systemie byłby idealny. Najlepiej sprawdzał się jako zawodnik grający za napastnikiem, lubił mieć wokół siebie przestrzeń. To pobudzało jego kreatywność. Dzięki odejściu mógł jednak zarobić więcej pieniędzy dla rodziny i pograć na wyższym poziomie, więc jego kariera poszła do przodu.

On zarobił, a klub?

To inna sprawa. Wszyscy byli w tamtym okresie niezwykle przybici, wypłat nie było przez kilka miesięcy. Niezależnie od tego, o czym rozmawialiśmy w szatni, zawsze wracał jeden temat. Do dzisiaj zastanawiam się, jak można było doprowadzić do tego, że tacy zawodnicy jak Nakoulma czy Olkowski odeszli za darmo? Przecież to były gwiazdy ligi! Można było na nich zarobić duże pieniądze, ale niestety stało się inaczej.

Zadzwoni jeszcze czasem jakiś prezes z Polski?

Nie. Do Katowic jeżdżę co roku, ale tylko, aby odwiedzić rodzinę. Nadal nie mam bowiem wspominanej licencji UEFA PRO i musiałbym przed zatrudnieniem przejść całą ścieżkę formalną. Tak naprawdę więc, po co mieliby dzwonić?

A korci pana powrót na ławkę w Stanach?

Jako zawodnik grałem w różnych krajach – w Polsce, Anglii, na Węgrzech i w Stanach. Później jako trener też wróciłem do Górnika, więc po latach tej gonitwy nie korci mnie, aby znów gdzieś wyjechać. Oczywiście, czasem przy lampce wina ze znajomymi wspomina się te czasy i adrenalina wraca, ale tylko na moment. Niewielu zdaje sobie sprawę, jak ciężka jest to robota. Wciąż odczuwasz stres, nie tylko związany z wynikami zespołu. Chodzi też o rozmowy z właścicielami czy zawodnikami. Czuję się dobrze trenując dzieciaki, które chcą chłonąć wiedzę. Mam już swoje lata i cieszę się z wolnego czasu. Mogę pograć w golfa czy wyjść na piwo z kolegami, a tego przez lata mi brakowało.

Tylko żeby się pan nie rozleniwił…

Spokojnie, czasem zdarzy się jeszcze pograć w piłkę na hali z kolegami. Bardziej martwię się o moje dzieci. Są już w słusznym wieku, mają około 30 lat, a na wnuki nadal czekam… Pasowałoby już jakiegoś potrenować w klubie.

Spokojnie, jeszcze aż tak dużo siwych włosów chyba na głowie nie ma, prawda?

Dawno mnie pan nie widział (śmiech).

Przynajmniej jeszcze trochę tych włosów jest. Inaczej niż u Wojtka Kowalczyka. Graliście razem w reprezentacji i gdy pytałem go o pana, to stwierdził, że na balety razem nie chodziliście.

Wojtek był młodszy i dopiero wchodził do reprezentacji. Trzymał się bliżej z zawodnikami z Legii, a ja byłem z Górnika. Zresztą może to i lepiej, że nie chodziliśmy razem. A tak na poważnie, to na reprezentacji wielkich baletów nie było.

Trener Strejlau nie chodził po pokojach i nie sprawdzał, co się dzieje?

Wtedy były inne czasy. Dzisiaj reprezentacja ma swoje oddzielne piętro w hotelu, które jest pilnowane i raczej nikt niepowołany się nie kręci. Wówczas zdarzały się sytuacje, gdy nie było żadnej ochrony, więc każdy miał do nas dostęp. To też nie pomagało. Oczywiście wypiło się czasem kilka piw, ale przed meczami nie widziałem żadnych tańców czy wychodzenia do kasyna.

A po meczach?

W autokarze czasem ktoś wykręcił jakiś numer, ale takie rzeczy widziałem nawet w Anglii. Gdy po zwycięstwach wracaliśmy z Londynu, trzech młodszych chłopaków z drugiej drużyny robiło za kelnerów i roznosili napoje czy jedzenie. Piwa była pełno. Ponadto, wychodziło się na różne święta przebierańców typu Halloween, a gdy liga nie grała w weekend wyjeżdżaliśmy do Irlandii na zgrupowanie.

Na czym ono polegało?

W piątek graliśmy sparing z Cork City, najczęściej wysoko wygrywaliśmy, a nazajutrz o 9:00 spotykaliśmy się w barze. Każdy robił, co chciał. Powrót był w niedzielę wieczorem albo poniedziałek rano.

Po takich wyjazdach na drugi dzień zdarzały się na treningu problemy z koncentracją?

No chance. To mi właśnie najbardziej imponowało. Nieważne, ile wypiłeś i co robiłeś poprzedniego dnia. Na treningu musiał być pełny ogień. Nikt nie narzekał na ból głowy albo, że się nie wyspał.

Był pan pierwszym Polakiem, który strzelił gola w Premier League.

To było z Manchesterem United na wyjeździe. Niezła ekipa ze Stevem Brucem czy Markiem Hughesem, a jeszcze kilka miesięcy później doszedł do nich Cantona. Zdobyli w tym sezonie mistrzostwo, ale my z nimi graliśmy chyba w sierpniu. Wygraliśmy 3:0, choć zagraliśmy z kontry. Pierwszy gol padł po złym rozegraniu przez nich rzutu rożnego, zagrałem długą piłkę do Petera Beardsleya, który wyszedł sam na sam i pokonał Schmeichela. Ja przy moim golu też zresztą wychodziłem z własnej połowy i wtedy z kolei Peter zrewanżował mi się asystą. Bardzo spokojny chłopak, który przemawiał głównie na boisku, więc nie tylko w tym meczu dobrze mi się z nim grało. Miał wielki szacunek, przychodził przecież z wielkiego Liverpoolu.

W szatni Evertonu spotkał pan również Martina Keowna, który wiele lat grał na środku obrony w Arsenalu.

Pod koniec pobytu wspominał, że odchodzi do dużego klubu i okazało się, że to Kanonierzy. Zresztą to niezła historia, że spotkał tam Iana Wrighta, który kilka razy nieźle go zdemolował jeszcze w barwach Crystal Palace. Graliśmy z nimi finał Full Members Cup w 1991 roku na Wembley i przegraliśmy 4-1, ale udało mi się strzelić honorowego gola. Nawiasem mówiąc, warto o tym pamiętać, że nie tylko Polacy w barwach reprezentacji strzelali gole na tym słynnym stadionie. Pamiętam jednak zakrwawioną twarz Martina, któremu zaszywali wargę chyba ze trzy razy, dodatkowo miał podbite oko i złamany nos. Nic przyjemnego, ale z boiska zszedł dopiero w 80. minucie. Charakterny gość.

Pan też musiał takim być, żeby się przebić.

W pierwszym meczu zremisowaliśmy na wyjeździe z Leeds 3-3, a ja strzeliłem gola i miałem asystę. Na początku jednak nie było łatwo. Wiadomo, jak wtedy wyglądała Polska, więc dla mnie wyjazd zagranicę to był przeskok do innego świata. Zresztą przed podpisaniem kontraktu przyjechałem jeszcze na tygodniowe testy. Oni wtedy tak tego nie przedstawiali, ale ja z perspektywy czasu wiem, że nie chcieli po prostu kupować kota w worku. Już po pierwszym treningu byłem jednak praktycznie doklepany.

Aż tak udało się zaimponować?

Widziałem po ich twarzach, że byli lekko zdziwieni. Graliśmy gierkę na połowie boiska i naprawdę dużo biegałem, potrafiłem wjechać wślizgiem, oddać dobry strzał czy urwać się obrońcy. Człowiek, który opiekował się mną podczas tego tygodnia próbnego powiedział mi potem, że wziął na rozmowę 2-3 ważniejszych zawodników i spytał się ich o to, jak mnie oceniają. Oni odpowiedzieli twierdząco, więc Howardowi Kendallowi nie pozostało nic innego, jak przyjąć mnie do ekipy.

Mówimy o człowieku, który wywalczył ostatnie mistrzostwo Anglii dla Evertonu. Prawdziwa legenda klubu, spędził też wiele lat na Goodison jako zawodnik.

Powiem panu, że nawet za moich czasów pewnie by sobie jeszcze poradził. Gdy tylko widział początek gry w dziadka, zawsze zakładał krótkie spodenki i się dołączał. Widać było, że ma pojęcie.

Everton to był szczyt możliwości czy pojawiła się oferta, której odrzucenia pan żałuje?

Parę razy spotkałem się z Fergusonem, bo jeździłem do ich lekarza na konsultacje. Na moją pozycję mieli jednak Kanczelskisa, więc o transferze nie rozmawialiśmy (śmiech). Za czasów Strejlaua w kadrze graliśmy jednak w grudniu 1990 roku sparing z Grecją. Wygraliśmy na wyjeździe 2-1, a po nim pojawiła się ciekawa oferta z Turcji. Trener pozwolił mi pojechać do Fenerbahce, aby obejrzeć, jak wygląda klub od środka. Spędziłem tam kilka dni i prezes zaoferował mi kontrakt. Byłem zdecydowany, ale oni chcieli mnie dopiero od czerwca. W marcu pojawił się jednak Everton i po prostu mnie wykupił. Gdyby to się nie stało, prawdopodobnie wylądowałbym latem w jednym mieście z Romkiem Koseckim, który przeszedł do Galatasaray.

Po latach i tak na siebie wpadliście w USA.

Mieliśmy polską trójkę w Chicago, a ja grałem w Columbus. Swego czasu nasze ekipy spotkały się w finale Pucharu Ameryki, który miał się odbyć w Charlotte. Nad miastem przeszedł jednak wielki huragan, więc organizatorzy zdecydowali się odwołać mecz. Skoro już się jednak spotkaliśmy, to postanowiliśmy razem z Romkiem, Piotrkiem Nowakiem i Jurkiem Podbrożnym pójść do baru i porozmawiać o starych Polakach.

Przy piwie?

Był taki pomysł, ale Romek ostatecznie zamówił szesnaście screwdriverów – po cztery na głowę. W momencie, w którym kelner przygotowywał dla nas te drinki, nagle pojawili się moi trenerzy. Wzięli sobie po piwie, a na nas popatrzyli, jak na kosmitów.

No cóż, widać, że nigdy nie byli w Polsce.

Zgadza się. Zresztą tutaj te drinki i tak nie są tak mocne, jak u nas – nie zawsze wleją nawet pięćdziesiątkę wódki. Człowiek bardziej się opije soku pomarańczowego. W każdym razie wypiliśmy je, a potem mieliśmy wyjazd na mecz do Los Angeles. Nie zagrałem tam ani minuty (śmiech).

A chłopaki z Chicago zagrali?

Nie wiem, bo wyjechali gdzieś indziej, ale chyba tak. Oni nie mieli tego pecha, że przyuważył ich trener.

W Stanach trzeba uważać na każdym kroku.

Mój kolega ma 96 pistoletów, tutaj nikomu się nie wierzy. Na szczęście nie mam jednak z nim problemu. Warto być porządnym człowiekiem.

Rozmawiał WOJCIECH PIELA

fot. FotoPyk

Najnowsze

Ekstraklasa

Dobra wiadomość dla trenera Kolendowicza. Podstawowy zawodnik wraca do gry

Bartosz Lodko
0
Dobra wiadomość dla trenera Kolendowicza. Podstawowy zawodnik wraca do gry

Anglia

Anglia

Drakońska kara dla zawodnika Tottenhamu. Klub złożył odwołanie

Bartosz Lodko
7
Drakońska kara dla zawodnika Tottenhamu. Klub złożył odwołanie
Anglia

Brat sławnego brata na radarze Borussii. “Klub utrzymuje kontakt z rodziną”

Antoni Figlewicz
5
Brat sławnego brata na radarze Borussii. “Klub utrzymuje kontakt z rodziną”

Komentarze

3 komentarze

Loading...