Nie jest łatwo przekonywać ludzi do oglądania Ekstraklasy – sami wiemy o tym najlepiej. Nierzadko zapowiadając spotkania czujemy się trochę tak, jak ci hochsztaplerzy od garnków czy innej pościeli, którzy krótko po wciśnięciu komuś swojego kitu muszą zmienić numer telefonu, by uniknąć wrogich reklamacji. Nawet jeśli na boiska wybiegają dwie dobre, będące w formie drużyny, gwarancji widowiska nasza liga nie daje żadnej. Dlatego tak mocno doceniamy to, co wydarzyło się dzisiaj w Poznaniu. Obiecywaliśmy sobie wiele po Lechu i Rakowie, a dostaliśmy więcej, niż zakładaliśmy.
Mecz sezonu.
Nawet nie zapraszamy do dyskusji, bo nie ma o czym gadać. A i gdy spojrzymy na poprzednie lata, pewnie niewiele znajdziemy spotkań, w których widzieliśmy więcej jakości, i o których można powiedzieć, że miały większą dramaturgię. Zazwyczaj sugerujemy wam, żeby podeprzeć powieki zapałkami wtedy, gdy trzeba walczyć z chęcią snu, bo piłkarze tak męczą bułę. Dziś w Poznaniu taki zabieg również był wskazany, ale dlatego, że nawet mrugnięcie mogło oznaczać, że ominie was coś ważnego.
Od czego by zacząć?
No, może od tego, że Raków ma dziś w składzie przynajmniej dwie gwiazdy Ekstraklasy i są to niespodzianki. W przypadku Iviego Lopeza ze względu na to, w jak błyskawicznym tempie chłop stał się on czołowym graczem w lidze, a w przypadku Marcina Cebuli – po niemrawych sezonach w Koronie – zaskakujący jest sam fakt, że mówimy o nim w takim kontekście. Ten duet rozmontowywał w pierwszej połowie obronę Lecha. Więcej! Do odgrywania roli drugoplanowej zaprosił Oskara Zawadę, a ten sprawdził się w tym bardzo dobrze!
Powstały dwa łańcuszki i wyglądały w ten sposób.
- Zawada (zgranie głową) – Cebula (asysta z dziurą założoną Satce) – Lopez (pewne wykończenie)
- Lopez (otwierające podanie) – Cebula (zagranie wzdłuż bramki) – Zawada (dostawienie nogi)
Lech dostał dwa gongi, ale – co najważniejsze – nie oparł się o liny, lecz błyskawicznie się rywalowi odwinął. Ledwie minutę po drugim golu Skóraś wrzucił w pole karne, gdzie znalazł Mikaela Ishaka, który płaskim, bardzo precyzyjnym strzałem dał Lechowi kontakt z liderem. Skupiliśmy się na akcjach bramkowych, ale wierzcie – działo się naprawdę wiele. Szczególnie pod bramką Bednarka, co świetnie pokazuje jedna statystyka – podopieczni Marka Papszuna w pierwszej połowie oddali osiem celnych strzałów, co nie zawsze udaje się przecież drużynom przez cały mecz (przykład – w tej kolejce najbliżej było Zagłębie, które sześć razy przez 90 minut niepokoiło Strączka).
Tym większą niespodzianką był początek drugiej części gry, kapitalny w wykonaniu Lecha Poznań.
Kolejorz wyszedł po przerwie nabuzowany jak na mecz w pucharach i błyskawicznie zaczął zbierać tego plony. Najpierw mieliśmy rzut karny, gdy Wilusz blokował ręką wrzutkę Sykory, a kilka minut później gospodarze byli już na prowadzeniu po kapitalnym uderzeniu Daniego Ramireza. Hiszpan wczuł się w klimat spotkania, bo tak – wiemy, że potrafi przymierzyć, ale raczej lewą nogą. Tymczasem walnął po widłach kończyną, która głównie służy mu do tego, by utrzymywać równowagę.
No i do końca meczu wciąż pozostawało 40 minut!
Chwalimy, chwalimy, bo jest za co, ale trzeba też powiedzieć, że nie wszyscy wytrzymali tempo tego meczu. Najwięcej do zarzucenia mamy defensorom, ich słaba postawa również przyczyniła się do tego, że oglądało się to tak dobrze. W przypadku Rakowa mowa głównie o Wiluszu, o którym już wspomnieliśmy, ale w Lechu też słabiutko zagrali dziś przede wszystkim Lubomir Satka i Tymoteusz Puchacz. Pierwszego chcielibyśmy widzieć w takiej dyspozycji, ale dopiero na Euro, drugiego – nie, bo przecież to też nadzieja polskiej piłki.
Pół biedy, że ta nadzieja przyczyniła się do kapitalnej akcji innego gracza, który zdradza spory potencjał. Zwlekali trochę ze zmianami w Rakowie, było to irytujące (tym bardziej, że na ławce siedzieli choćby Tijanić i Gutkovskis), ale koniec końców rezerwowi pomogli i uratowali punkt. O ile strzał wspomnianego Łotysza jeszcze szczęśliwie obronił Bednarek, o tyle już próby Daniela Szelągowskiego w samej końcówce golkiper Lecha odbić nie zdołał.
Ale co my wam będziemy gadać.
To się ogląda.
18-latek uciekł Butce, uciekł Puchaczowi, minął Satkę i dał liderowi remis w doliczonym czasie.
Daniel Szelągowski (2002) qui du haut de ses 18 ans vient égaliser dans les derniers instants de ce Lech – Takow. Quel but pour le jeune milieu polonais! #LPORCZ pic.twitter.com/0qgkUE9Xcn
— & (@FootPolak) November 22, 2020
Frajerstwo Lecha? No jeśli tracisz zwycięstwo w taki sposób w doliczonym czasie, to trudno to nazwać inaczej. W dodatku nagromadzenie potknięć Kolejorza w lidze, błyskawicznie wracające demony nawiedzające w końcówkach, sprawiają, że poznaniakom trudno się po tym meczu uśmiechać. Życie. No ale nam, tak jak i wszystkim innym widzom Ekstraklasy, banan z twarzy nie zejdzie przynajmniej do startu drugiego z dzisiejszych meczów.
Warto męczyć się z tą ligą dla takich spotkań!
Fot. newspix.pl