Nieprawdopodobne jak depresyjne widowisko udało się dzisiaj stworzyć pierwszej lidze. Radom. Listopad. Szarobura pogoda. Tragiczna murawa. Zacinający się obraz podczas transmisji Ipli. No i oni. Dwudziestu dwóch bohaterów z Radomia i Łodzi, którzy postanowili dostosować się do okoliczności. Jak wiadomo – słoneczny hiszpański futbol ŁKS-u sporo traci, gdy rywal nie ogranicza się do roli pachołków treningowych. Dziś Radomiak pachołków w niczym nie przypominał i zasłużenie – choć po brzydkim meczu – ograł podopiecznych Wojciecha Stawowego.
Wiele o tym spotkaniu mówi fakt, że kompletnie nie pamiętamy jakiegokolwiek udanego zagrania w wykonaniu Pirulo. Pierwszoligowy magik, który co mecz wrzuca jeśli nie gole i asysty, to chociaż świetne dryblingi. Tutaj? Kompletnie odcięty od podań, od grania, a wnosząc po jego zniechęconych spacerach po stracie piłki – też odcięty od chęci życia w tej listopadowej mizerii. Sami nie wiemy, czy to zarzut wobec ełkaesiaków – bo niewidoczni byli też do tej pory świetni Dominguez i Trąbka – czy jednak pochwała dla Dariusza Banasika.
Radomiak bowiem zagrał dzisiaj po prostu niesłychanie konsekwentnie. Był cofnięty głęboko, momentami bardzo głęboko, ale nie ograniczał się do wybijanki. Wręcz przeciwnie, już w pierwszej połowie dwukrotnie bardzo groźnie kontrował, a po przerwie miał absolutną “setkę”, gdy Karol Angielski z pięciu metrów trafił w poprzeczkę. Rzut karny w 85. minucie – po kolejnym dynamicznym i szybkim ataku – jedynie spuentował ten występ. ŁKS miał piłkę, tak jak zawsze, ale tym razem wszystkie jego wysiłki odbijały się od ściany na 25. metrze. Tak naprawdę jedyne zagrożenie dla bramki gospodarzy ŁKS tworzył… podrzucając piłkę nad tym murem.
Przed przerwą – gdy Trąbka puścił górne podanie za plecy obrońców, a Klimczak obił poprzeczkę. Po przerwie – gdy sam na sam wyszedł Sekulski. Poza tym jakieś niegroźne uderzenia z dystansu i… niewiele więcej.
Tak zneutralizować atuty lidera ligi, który wygrał 10 z 11 dotychczasowych meczów? Czapki z głów przed architektem.
Jeśli do czegoś się przyczepić, to do decyzji podejmowanych przez piłkarzy Radomiaka. Tak naprawdę ŁKS mógł zostać skaleczony o wiele boleśniej, ale poza niewykorzystaną okazją Angielskiego, złe wybory w kluczowych momentach podejmowali Leandro i Gąska, który wbiegł swojemu koledze w paradę. Oczywiście, postronni kibice pewnie nas upomną, że można by się też przyczepić do tzw. aspektów wizualnych, ale na dobrą sprawę – co ten Radomiak miał więcej zrobić? Bez dwóch podstawowych obrońców, na meczu z murowanym faworytem do wygrania całej ligi – trzeba było mecz zabić.
Radomiak nie tylko to wyśmienicie wykonał, zachowując czyste konto, ale jeszcze dodał coś ekstra – bo tak trzeba określić wszystkie trzy świetne akcje ofensywne gospodarzy. Czy wobec tego czas wołać na alarm, że ŁKS się skończył? Mimo wszystko – nie. Łodzianie grają praktycznie non stop po swojej kwarantannowej przerwie, i tak bardzo długo utrzymywali świeżość i energię, zwłaszcza biorąc pod uwagę urazy, szczególnie wśród młodzieżowców. Natomiast dzisiaj reszta ligi otrzymała wyraźny sygnał – mądre i głębokie cofnięcie całej ekipy, przytomne kontry i nawet ten potwór z Łodzi przestaje być straszny.
Co ważne – Bruk-Bet Termalica ma już tylko jeden punkt mniej, ale również i jeden zaległy mecz. A ŁKS ma przed sobą maraton trudnych meczów, z wyjazdami do Łęcznej i Niecieczy na czele. Może się okazać, że ten fantastyczny start wcale nie musi się skończyć wyjątkowo spokojną zimą.
RADOMIAK RADOM – ŁKS ŁÓDŹ 1:0 (0:0)
Leandro 85′
Fot.Newspix