Górnik Łęczna, w którego bramce swoje marzenie o grze na stadionie ukochanego klubu spełniał Sergiusz Prusak, grał naprawdę przyzwoity mecz. Wobec arsenału ofensywnego swoich rywali (Skorża rzucił dzisiaj do przodu dosłownie wszystko, co miał) przyjął taktykę szybkich kontrataków i kompletnej neutralizacji każdego leniwca z Poznania. Przez pierwsze trzydzieści minut leniwców było dziewięciu – i w tym okresie kilka fajnych piłek rzucili Pawłowski i Hamalainen – przez kolejne sześćdziesiąt – już jedenastu.
Lech bardzo długo usypiał, po początkowych bardzo intensywnych atakach, głównie w wykonaniu Pawłowskiego, kompletnie usiadł na niemal pełną godzinę. Przynudzał, ale gdy już się przełamał – a konkretnie gdy przełamał się Keita – szczęki opadły do samej ziemi a ręce same złożyły się do oklasków. Dziwiliśmy się, że schodzi Pawłowski – ten sam, który w pierwszych trzydziestu minutach był właściwie jedynym zauważalnym zawodnikiem na całej murawie, ten sam, który bawił się podcinkami, dryblingami i wysokimi piłkami za plecy obrońców. Pierwsze podanie zastępującego go Keity? W aut. Drugi kontakt z piłką? Cóż… To:
1:0, wymęczone, przespacerowane, ale jest. Dziś zadecydowała bomba Keity, ale niepokojące jest coś innego. Wszyscy sądziliśmy bowiem, że Skorża faktycznie obudził tych chłopaków. Że znów im się chce, że znów mają werwę, tę iskrę, która pozwalała Hamalainenowi czy Lovrencsicsowi masakrować najlepsze defensywy tej ligi i którą było widać choćby w meczu z Bełchatowem. Kombinowaliśmy, że potrzebny im był nowy bodziec, że potrzebowali pewnych zmian taktycznych, może nieco innego układu gry, a odzyskają tę radość i chęci. Tymczasem dziś mieliśmy przed oczami “Kolejorz” z meczu z pasterzami ze Stjarnan czy najbardziej bezbarwne ligowe spotkania za kadencji Mariusza Rumaka.
Nie brakuje umiejętności, nie brakuje kreatywności czy pomysłu – brakuje dynamiki. Przebojowości. Wiary, że warto ruszyć, przyspieszyć, zaryzykować. Pisząc o dwóch twarzach Lecha, mamy wrażenie, że jedną reprezentuje Pawłowski – dryblingi, klepki, oryginalne, łamiące schematy podania, ryzyko. Drugą: Linetty. Do tyłu, w poprzek, jeśli do przodu to do najbliższego, poprawnie, jasne, ale bez tego “czegoś”, co kazało Keicie pierdolnąć z 85 metrów po widłach.
Lech jednak wygrał i warto tutaj od razu dodać: nawet gdy idzie pod górę, ktoś z tego ofensywnego sekstetu (kogo tam nie ma, Kownacki, Sadajew, Gergo, Hamalainen, Pawłowski, Keita) potrafi samodzielnie rozstrzygnąć losy meczu. To akurat – w przeciwieństwie do powracającej ospałości – wiadomość bardzo, bardzo dobra.
Łęczna? Nie ma o czym mówić. Jeśli w ataku ma się Cernycha, to gra z kontry nie jest najbardziej fortunnym rozwiązaniem. Więcej grozy na trybunach wywoływały strzały z dystansu Burkhardta czy dośrodkowania Mraza, niż te szybkie kontrataki za którymi nie nadążali sami podopieczni Szatałowa.
Osobne słowo dla Prusaka, który w wieku 35 lat spełnił swoje wielkie marzenie o grze na stadionie “Kolejorza”. Przy bramce mógł zachować się lepiej, wcześniej bronił dość poprawnie, ale głęboko w pamięci utkwią nam jego słowa: “Nie mam jakichś marzeń o Lidze Mistrzów. Marzyłem tylko o tym, by zagrać na stadionie Lecha przy takich kibicach. Teraz mogę umierać”. Fajnie, że są jeszcze pośród piłkarzy tacy prawdziwi kibole.
Fot.FotoPyK