Panie i panowie, w lidze szumnie nazywanej Ekstraklasą mogliśmy dziś obejrzeć mecz, który bez wstydu można by pokazać ziomkowi z zagranicy. I to takiemu, który na co dzień śledzi nieco lepsze rozgrywki niż nasza kopanina. No, a jeśli nie cały mecz, to przynajmniej jego połowę, bo okej – podczas drugiej części spotkania Górnika Zabrze z Rakowem Częstochowa nasz zaznajomiony z delicjami kolega pewnie znalazłby już powody, by kręcić nosem. Jednak tu też trudno mówić o braku chęci czy opadnięciu sił. Raków był już ustawiony, więc trochę się przyczaił, a Górnik nie potrafił nic z tym zrobić.
Paradoksalnie jednak ta gra, która tak mogła się podobać, nie wiązała się z cierpliwym budowaniem akcji kombinacyjnych, wielką kreatywnością i polotem, sztuczkami technicznymi i całą resztą, którą mogliście sobie wyobrażać po takim wstępie. Raków potrafi tak grać, Górnik również na starcie sezonu kilkukrotnie zaimponował, ale to był mecz prostych rozwiązań. Prostych do bólu. A w przypadku ekipy Marka Papszuna – prostych i skutecznych.
Lider z Częstochowy postanowił załatwić niedawnego lidera z Zabrza długimi piłkami za linię obrony. Zagrywane były co kilka minut, a defensywa Górnika nabierała się na nie zdecydowanie zbyt wiele razy.
- 20. minuta – długie zagranie Szumskiego, do piłki dobiega Kun i wykłada ją Lopezowi, który najpierw radzi sobie z Mannehem, a później z Chudym,
- 31. minuta – Wilusz zagrywa na wolne pole do Tijanicia, ten ucieka Janży, a później z gracją przerzuca piłkę nad bramkarzem,
- 52. minuta – Piątkowski kopie z wolnego na własnej połowie, Gryszkiewicz tylko trąca futbolówkę, a swoje znów robi Lopez.
Tak, w dość podobny sposób, padły wszystkie trzy gole Rakowa, a na dobrą sprawę powinno ich być zdecydowanie więcej. Plan był klarowny od samego początku meczu, ale przy pierwszych piłkach błędy defensywy zabrzan jeszcze naprawiał swoimi wyjściami Chudy. No ale niestety – gdyby Słowak chciał zachować skuteczność, musiałby cały czas stać na linii szesnastki. Górnik został rozgryziony, następnie dość brutalnie obnażony, a na dodatek długo nie potrafił wyciągnąć wniosków i odpowiednio zareagować na to, co dzieje się na boisku.
Usprawiedliwienie? Jakimś może być fakt, że była to bardzo młoda linia defensywy. Jej centralną postacią i zastępcą Michała Koja był Aleksander Paluszek, chłopak z rocznika 2001. Wsparcie z boku? Z jednej strony Adrian Gryszkiewicz, czyli młodzieżowiec, a z drugiej Przemysław Wiśniewski, który formalnie młodzieżowcem już nie jest, ale był nim jeszcze w poprzednim sezonie. Raków sprawił, że nie trzeba było zaglądać im w papiery, by ustalić wiek. Już po przerwie na placu pojawił się debiutujący Stefanos Evangelou – też rocznik 1998, ale z większym doświadczeniem i wyglądało to trochę lepiej.
A sam początek spotkania nie zwiastował tego, że Górnik zostanie zjedzony. Wręcz przeciwnie – już w 3. minucie gospodarze wyszli na prowadzenie. Zagranie do boku, wrzuta Prochazki, a w polu karnym skuteczną główką popisał się Nowak. Po chwili kolejne dośrodkowanie, tym razem po krótko rozegranym rożnym i znów trochę się zakotłowało. I choć z czasem Raków wyrównał, wyszedł na prowadzenie i stwarzał sobie kolejne sytuacje (pudłowali przede wszystkim Zawada, Lopez i Tijanić), to zabrzanie długo też mieli swoje argumenty w ofensywie. Szczególnie groźny był Jimenez, a z perspektywy Górnika najbardziej szkoda sytuacji z 36. minuty – bardzo fajna akcja, Sobczyk obsłużył Hiszpana, ten minął Szumskiego i zapakował do pustaka, ale sędzia po analizie VAR-u dopatrzył się minimalnego spalonego.
Trochę szkoda, tym razem z perspektywy zwykłych widzów patrząc, że drużyna Marcina Brosza w drugiej części nie do końca miała pomysł, by się odgryźć. Pojedyncze akcje wynikające z indywidualnych błysków to za mało.
Raków z kolei po raz kolejny zaimponował głębią składu. Można posadzić na ławce Schwarza, czyli jednego z najlepszych pomocników w lidze? Można przytrzymać w rezerwie Gutkovskisa, który walnął w tym sezonie już pięć goli we wszystkich rozgrywkach? W końcu – można obejść się bez świetnego po przeprowadzce z Kielc Marcina Cebuli? Można. Wskoczyli Poletanović, Zawada i Lopez. Ostatni zrobił różnicę, a dwóch sprawiło, że maszyna funkcjonowała tak dobrze jak w poprzednich meczach.
Fot. newspix.pl