Odra Opole Dietmara Brehmera rozpoczęła nowy sezon I ligi od 0:4 u siebie z ŁKS-em, ale w następnych sześciu meczach wywalczyła aż 16 punktów, straciła w tym czasie tylko jednego gola i dziś jest w czubie tabeli. 45-letni trener przeżył swoiste deja vu, bo podobnie jak wiosną zaczął od bolesnej porażki wynikającej z ambitnych założeń taktycznych, ale szybko wyciągnął wnioski. Przed niedzielnym meczem z Koroną Kielce rozmawiamy z nim o próbach pogodzenia gry jakościowej z boiskowym pragmatyzmem, zatrzymaniu najlepszych zawodników, wystawieniu już czterech bramkarzy w tym sezonie, wejściu z buta Dawida Korta, próbie odbudowy Konrada Nowaka oraz niewielkiej presji w klubie. Zapraszamy.
Zaczęliście sezon od 0:4 z ŁKS-em, by w następnych sześciu meczach wywalczyć 16 punktów i stracić jednego gola. Patrząc na sucho, po złej inauguracji skupiliście się przede wszystkim na defensywie.
Sytuacja jest dość podobna do początku rundy wiosennej, gdy zaczynałem pracę w Opolu. Przegraliśmy 2:4 ze Stomilem, chcieliśmy stosować bardzo agresywny i wysoki pressing, być drużyną dominującą na połowie przeciwnika. To się wtedy nie udało i nie udało teraz z ŁKS-em. W obu przypadkach wracaliśmy potem do sprawdzonych rzeczy i tego, co nam najlepiej wychodziło: niski i średni pressing plus odpowiednia reakcja po stracie piłki. W poprzednim sezonie taka gra pozwoliła nam się utrzymać, a dziś pozwala nam regularnie punktować. Co nie znaczy, że z ŁKS-em tylko taktyka nie zagrała. Wydaje mi się, że byliśmy też w dołku fizycznym, do tego mentalnie źle weszliśmy w mecz. Ważna lekcja dla nas i cieszę się, że okazaliśmy się mądrzy po szkodzie, wyciągając odpowiednie wnioski.
Do tego pragmatyzmu w grze wraca pan niejako z bólem serca? Skoro do pierwszych meczów ustawiał pan drużynę odważniej, to najwyraźniej docelowo chciałby pan tak grać.
Nie ukrywam, że chciałbym, abyśmy w naszej grze dokładali stopniowo więcej jakości. Rozwój kosztuje, ale pewne elementy musimy poprawić, żeby nie stanąć w miejscu. Być może chciałem to robić za szybko i dlatego tak wysoko przegraliśmy na starcie. Najwyraźniej ten proces musi być dłuższy i dopiero za jakiś czas będziemy gotowi. Szkielet zespołu zachowaliśmy, jednak kilku ważnych zawodników odeszło. W ich miejsce przyszła nowa grupa i może za wcześnie się wychyliliśmy, motoryka nie zgrała się z taktyką, nie mieliśmy sił na wysoki pressing. Z drugiej strony, trafiliśmy na najtrudniejszego rywala, na jakiego mogliśmy trafić. ŁKS pokazuje, że jak na I ligę jest niezwykle mocny. Dobrze, że tak szybko zostaliśmy sprowadzeni na ziemię, ale nie rezygnuję z planów, żeby w dłuższej perspektywie pójść z tą drużyną do przodu nie tylko w kontekście samych wyników.
Nie kusiło pana, żeby po tym 0:4 dać sobie jeszcze 2-3 mecze z podobnym nastawieniem i dopiero po nich zobaczyć, czy lepiej nie wrócić do prostszych środków?
ŁKS wyraźnie pokazał, że jesteśmy w kryzysie fizycznym. Później rozegraliśmy sparing z GKS-em Katowice i on też w pierwszej połowie potwierdził nam tu pewną negatywną tendencję. Dopiero w drugiej połowie pojawiły się pozytywne symptomy. Po kilku następnych treningach stwierdziliśmy, że musimy zareagować i wrócić do bezpiecznych rozwiązań. To sprawiło, że drużyna poczuła się znacznie pewniej. Trzeba było także skorygować kwestię bronienia przy stałych fragmentach gry. Z ŁKS-em przeszliśmy na pełną strefę, sądziłem, że to będzie optymalne wyjście. Okazało się, że zespół nadal lepiej funkcjonuje w kryciu mieszanym i przy tym pozostaliśmy. Trenerzy popełniają błędy tak samo jak zawodnicy, to nieustanny proces. On trwa, w punkcie docelowym się nie znaleźliśmy, ale cieszymy się z tego, co już mamy.
Po fatalnej inauguracji mieliście dwa tygodnie przerwy. Traktował pan ją jako atut, bo można było dłużej popracować nad błędami czy wręcz przeciwnie, bo musieliście ciągle żyć z tym 0:4?
Raczej jako atut. To był dobry czas, wrócił do nas Arek Piech. Co nie znaczy, że grający w ataku z ŁKS-em Konrad Czapliński zawiódł. Był chyba naszym najlepszym zawodnikiem. Wiadomo jednak, ile Arek znaczy dla zespołu. Zdążył się też wykurować Mateusz Gancarczyk, także z naszego punktu widzenia dwutygodniowa przerwa była korzystna.
No i błyskawicznie się odbiliście. Miał pan dodatkową satysfakcję, że obyło się bez rewolucji w składzie? Z Zagłębiem Sosnowiec zaszły tylko trzy zmiany: Kacper Rosa w bramce, Piech w ataku i debiutujący Dawid Kort w pomocy.
Takie było założenie, żeby przede wszystkim ci sami chłopcy się zrehabilitowali. Wiele rozmawialiśmy, współpraca na linii zawodnicy-sztab bardzo dobrze wygląda. Wspólnie doszliśmy do wniosku, że to był wypadek przy pracy i nie ma potrzeby podejmowania drastycznych decyzji, obarczających konkretne nazwiska winą za tamto niepowodzenie. Nawet te trzy zmiany wynikały bardziej z potrzeb taktycznych pod Zagłębie niż niezadowolenia z czyjejś gry. Pierwsza połowa była jeszcze przeciętna w naszym wykonaniu, ale po przerwie zaskoczyliśmy i po indywidualnej akcji Korta wygraliśmy. Idziemy w dobrym kierunku, odnaleźliśmy właściwą drogę. Chcemy nią iść do końca sezonu.
Przy Korcie można było zakładać, że chwilę będzie się rozkręcał, tymczasem od razu wszedł z drzwiami i futryną. Pierwsze trzy mecze to trzy gole – za każdym razem na wagę zwycięstwa.
Już po pierwszej rozmowie z Dawidem widziałem, jak bardzo jest pewny siebie i jak bardzo może nam pomóc. Przyszedł do Odry grać. Wiadomo, że ostatnio nie ułożyło mu się w Miedzi i w Atenach, więc był głodny piłki. Zaczął od 45 minut w sparingu z GKS-em. Krótka konsultacja w sztabie i postanowiliśmy od razu wystawić go w pierwszym składzie. Zaryzykowaliśmy. Nie był to super występ Dawida, wręcz bym powiedział, że całościowo bardzo przeciętny, ale w decydującym momencie pokazał wielką klasę. Ma wymarzone wejście, drużyna od razu go zaakceptowała. Na boisku zawsze się bronił, poza ostatnim meczem zawsze dokładał coś do ofensywy – jeśli nie w postaci goli, to asyst lub asyst drugiego stopnia. Cieszę się, że do nas przyszedł. Znałem już wcześniej jego dobre i złe strony z opowieści ze Szczecina. Chcę z niego wydobyć wszystko, co najlepsze.
Lubi pan odbudowywać zawodników z trudnym charakterem? I Piech, i Kort mają taką opinię.
Można powiedzieć, że tak. Na razie obie strony zyskują na tej współpracy. W przypadku Arka też pewne ryzyko było. Mój asystent Piotrek Plewnia opowiadał mi, że przed transferem toczono w klubie wiele dyskusji i ostatecznie się zdecydowano. Lubię takich ludzi, bo oni są głodni sukcesu, chcą udowodnić, że nawet jeśli coś wcześniej działo się źle, to nadal są w stanie wiele pokazać na boisku. Mamy zgraną szatnię, jesteśmy fajnym, poukładanym klubem. Opole to spokojne miejsce, a w Odrze jak dotąd nie spotkałem się z dużą presją ze strony mediów czy kibiców. To dobre warunki, żeby nawet tacy uznani ligowcy jak Piech czy Kort się rozwinęli i z czasem poszli wyżej. Za mojej kadencji już trzech zawodników przeszło z Odry do Ekstraklasy, więc chłopaki widzą konkretne przykłady.
No właśnie, z pana słów po pierwszym występie Korta dość jasno wynikało, że układ jest prosty: ma tu wrócić na właściwe tory i ponownie zagościć w Ekstraklasie. Nikt się nie nastawia, że on w Opolu zakończy karierę.
Jeśli Dawid do końca rundy będzie grał tak dobrze, już zimą może być trudno go zatrzymać. Chwilowo leczy lekki uraz, nie wiadomo, czy zdąży na Koronę. Zobaczymy, jeszcze sporo przed nami. Będę się cieszył, jeśli Dawid otrzyma ofertę z Ekstraklasy lub zagranicy, bo to będzie znaczyło, że wykonał u nas dobrą robotę. A jeśli nie otrzyma, to też będziemy zadowoleni, że zostanie z nami na kolejną rundę. W przypadku Piecha również musieliśmy powalczyć, kilka innych ofert latem miał. Bardzo dobrze się tutaj czuje, jest doceniany, kibice organizowali akcję związaną z jego nowym kontraktem. Ma blisko do domu, a zależy mu, żeby już gdzieś dalej nie wyjeżdżać.
Tak naprawdę o wszystkich naszych czołowych zawodników musieliśmy się mocniej postarać w kontekście dalszej gry. Tak samo było z Janusem, Trojakiem, Kamińskim, Winiarczykiem czy Mikiniciem. Gdy zaczęło się klarować, że ten czy ten zostają, kolejnym było łatwiej podjąć taką samą decyzję. W efekcie wszystkich, których chcieliśmy zatrzymać, zatrzymaliśmy. No, może poza Jarosławem Czernyszem. Zabiegałem o niego, ale zarząd miał inną wizję. Pogodziłem się z tym, nie stawiałem sprawy na ostrzu noża, bo w grę wchodziły określone koszty, a dotychczas nie był on podstawowym zawodnikiem.
Biorąc pod uwagę tylko przyjścia i odejścia, wydaje się, że bilans byłby na minus, ale wychodzi, że trzeba też pamiętać o tym, kto pozostał.
Tak. Mateusz Czyżycki był bardzo zdeterminowany, żeby odejść. Już miesiąc przed końcem ligi, gdy nie miał jeszcze jakichś konkretnych ofert, wiedzieliśmy, że on i Patryk Janasik raczej zmienią kluby. A że grali coraz lepiej, stało się to w zasadzie nieuniknione. Uważam, że generalnie dobrze przepracowaliśmy okienko. Jego kwintesencją są przyjścia Korta i Konrada Nowaka. Za Janasika na lewą obronę wypożyczyliśmy z Legii 18-letniego Konrada Matuszewskiego i chłopak gra regularnie. Po wielu latach prób Odrze wreszcie udało się ściągnąć wspomnianego Czaplińskiego, wcześniej propozycje odrzucał. Jest mocnym zmiennikiem Arka Piecha. Kilku zawodników czeka na poważniejszą szansę, jak Jakub Szrek, Konrad Kostrzycki, Mateusz Gancarczyk czy Jakub Czajkowski. Sądzę, że wkrótce pokażą swoją wartość.
Do prawdziwej odbudowy nadaje się Konrad Nowak, który ostatnio odgrywał drugoplanową rolę w Puszczy Niepołomice. Trener tej drużyny Tomasz Tułacz mówił nam, że jego blokadą są przede wszystkim kwestie mentalne. Nie bał się pan, że to będzie zbyt duże wyzwanie?
Z Nowakiem bezpośrednio wcześniej nie współpracowałem, ale to chłopak z mojego środowiska. Obaj jesteśmy wychowankami Rozwoju Katowice, wiedziałem, jak był szkolony i jaki jest jego potencjał, znałem przebieg tej kariery. Zaczął grać w Rozwoju po moim odejściu, pokazał się w I lidze. Teraz jednego byłem pewien: będzie dobrze przygotowany. U Tomka Tułacza praca motoryczna jest na wysokim poziomie i usłyszałem od niego, że w tym względzie Konrad wyszedł na prostą po wszystkich kontuzjach. Widzę, że jeszcze jest lekko przyblokowany, ale są powody do optymizmu. Dawał impuls wchodząc z ławki, a gdy po raz pierwszy zagrał od początku, wypadł solidnie. Jego problemem pozostaje pewna dekoncentracja w kluczowych momentach pracy w defensywie. To chłopak o ofensywnej charakterystyce i czasem zapomina o tych mniej przyjemnych zadaniach. A u nas, podobnie jak w przypadku większości pierwszoligowców, wszyscy muszą zasuwać w obronie. Ten element trzeba poprawić, ale ogólnie jestem zadowolony z Nowaka. Małymi krokami wychodzi na prostą.
W naszej czerwcowej rozmowie chwalił pan Witalija Fiedotowa, który zaliczył udany debiut. Ukrainiec doznał potem kontuzji, podczas lockdownu został, żeby leczyć się w Polsce, ale latem odszedł. Dlaczego?
Złożona sytuacja, bardzo mi żal Fiedotowa. Z Bełchatowem dał świetną zmianę, rewelacyjna asysta, pomógł nam wygrać. Piłkarsko od razu widać było, że dużo umie. Niestety później dopadła go kontuzja, leczył się tu sam podczas trwania koronawirusa. Żona z córką zostały w Rosji, mieli tylko wirtualny kontakt. Wydawało się, że wszystko co złe za nim. Wznowiliśmy treningi i niestety dzień przed pierwszym meczem naderwał mięśnie w łydce, czyli sprawa była poważna. Na początku próbowaliśmy leczyć go zachowawczo, ale okazało się, że konieczna jest operacja. Rokowania co do terminu jego powrotu nie były pewne i spójne. Liczyliśmy, że wróci przynajmniej na końcówkę rundy, lecz po wizycie u doktora Ficka okazało się, że to nierealne. Poszedł pod nóż i czekała go długa rehabilitacja. Nie stać nas było, żeby tak długo go opłacać i czekać, dlatego postanowiliśmy nie przedłużać jego kontraktu. Na koniec dostał jeszcze od nas opiekę medyczną, a dziś jest prowadzony na Ukrainie przez fizjoterapeutów współpracujących z Szachtarem Donieck. Szkoda, bo Witalij mógł wiele dać zespołowi, zależało mu, ale pewnych rzeczy – niezawinionych przez nas – nie mogliśmy przeskoczyć.
Za wami siedem meczów ligowych i jeden pucharowy, a wystawił pan już… czterech bramkarzy!
Wiadomo, że nie takie było założenie. W Pucharze Polski z Lechem Poznań szansę dostał 17-letni Błażej Sapielak. Z ŁKS-em Mateusz Kuchta szybko doznał poważnej kontuzji, za niego wszedł Tobiasz Weinzettel. Przed drugą kolejką zdecydowaliśmy jednak, że za Kuchtę będzie grał Kacper Rosa i to tylko jego praca zdecydowała. Gdyby Sapielak też nie miał poważniejszych problemów zdrowotnych, kto wie, czy nie bralibyśmy go dalej pod uwagę. Niestety z Lechem złamał palec.
Po ŁKS-ie nie mieliśmy większych pretensji do Weinzettela, ale jako sztab – na czele z trenerem Adamem Kanią – zdecydowaliśmy, żeby w kolejnych meczach postawić na Rosę. Kacper od razu pokazał, że tylko na to czekał i w każdym spotkaniu jest mocnym punktem drużyny. Nie popełnił ani jednego poważniejszego błędu, a kilka razy zrobił różnicę na plus. Tak to powinno wyglądać, jest konkurencja. Na teraz numerem jeden pozostaje Rosa, ma duży kredyt zaufania. Za jakiś czas wróci Kuchta i rywalizacja jeszcze wzrośnie.
Wynikałoby z tego, że wasz obecny numer jeden zaczynał sezon jako numer cztery, skoro z ŁKS-em nawet nie zmieścił się na ławce, a w PP wystąpił Sapielak.
Nie stawiałbym sprawy w ten sposób. Gdy grał Kuchta, Rosa i Weinzettel byli równorzędnymi dwójkami. Wcześniej to Kacper częściej znajdował się w kadrze meczowej, Tobiasz był lekko do tyłu ze względu na uraz. Sapielaka nigdzie z góry nie przydzielaliśmy. Z Lechem chcieliśmy dać mu się wykazać, żeby poczuł szatnię i otoczkę większego meczu. Na razie występuje w rezerwach, obserwujemy jego rozwój.
To co przeważyło szalę, żeby postawić na Rosę, mimo że to Weinzettel zagrał z ławki przeciwko ŁKS-owi?
Decydowały szczególiki, oni byli w zasadzie 50 na 50. Z trenerem Kanią uznaliśmy, że u Kacpra widać minimalnie więcej ognia. Jest zawodnikiem bardzo ambitnym, chce się rozwijać, korzysta z różnych środków typu praca z naszą trenerką mentalną. Byliśmy też pod wrażeniem, jak szybko nadrobił stracony czas po kontuzji, a naprawdę miał co nadrabiać. Całościowo dało to 1-2 procent więcej przy jego nazwisku.
Wracając do stylu gry Odry. Powiedział pan ostatnio, że gole strzelacie po pięknych akcjach, ale jest ich mało. Mocniej to pana martwi czy też dopóki to wystarcza, bo świetnie wyglądacie w tyłach, stara się pan nie mącić?
Zawodnicy zdają sobie sprawę, jakie mają rezerwy. Staramy się im pokazywać, w ilu akcjach mogli lepiej rozegrać piłkę. Często traciliśmy koncentrację w ofensywie, gdy poczuliśmy się zbyt pewnie. Przez to szybko gubiliśmy piłkę i musieliśmy się cofać. Mecz z Arką Gdynia pokazał, że jak mamy być skoncentrowani przez 90 minut z bardzo dobrym przeciwnikiem, to potrafimy to zrobić. Tworzyliśmy ataki pozycyjne i groźnie kontrowaliśmy. Ten mecz upewnił mnie, że idziemy w dobrym kierunku, ale ciągle musimy pracować nad mentalem. I liga jest bardzo wyrównana, do każdego spotkania trzeba podchodzić jak do walki o mistrzostwo świata.
Wspominał pan, że w Odrze Opole nie ma dużej presji, ale czy to się nie będzie powoli zmieniało? Nie chodzi tylko o wyniki, ale też o zatrzymanie wielu zawodników. Zakładam, że Janus, Piech czy Trojak nie zostali po to, żeby znów bronić się przed spadkiem z I ligi, a przykład Warty Poznań pokazuje, że można mieć niski budżet nawet jak na ten szczebel i mimo to zrobić coś wielkiego.
Mieliśmy rozmowę po ŁKS-ie i właśnie wtedy podałem chłopakom przykład Warty. Nie podejrzewam, żeby w tym klubie przed pierwszym czy drugim meczem trener Piotr Tworek mówił, że grają o awans.
Na pewno nie, celem było pozostanie w lidze.
Dlatego nie chcemy przesadzać i mówić, że jesteśmy kandydatem do awansu. Zdajemy sobie sprawę, jakie jest nasze miejsce w szeregu. Żyjemy od spotkania do spotkania. Chcemy mieć przyjemność w trakcie meczu, mieć przyjemność po meczu i przez cały następny tydzień. Jak pan wspomniał, mamy grupę ambitnych zawodników i nie po to zostali, żeby powtórzyć poprzedni sezon, gdy nasz los do końca nie był pewny. Niczego jednak deklarować nie będę, choć w regulaminie przewidziano określone premie w różnych przypadkach. Do tego jednak daleka droga. Do grudnia zamierzamy zdobyć jak najwięcej punktów i w razie czego wtedy porozmawiamy. Z dużą pokorą patrzymy na rzeczywistość.
rozmawiał PRZEMYSŁAW MICHALAK
Fot. FotoPyK/Newspix