Polskie drużyny w eliminacjach do pucharów:
- przegrywają z Luksemburczykami, Słowakami czy innymi Azerami
- grają na wynik, byle się prześlizgnąć
- jeśli już się prześlizgają do pucharów, to często dzięki dobremu losowaniu
Lech Poznań Dariusza Żurawia w eliminacjach do pucharów:
- wygrywa ze Szwedami, Cypryjczykami i Belgami
- gra ładną, ofensywną piłkę
- awansuje do pucharów w imponującym stylu z bilansem bramkowym 13:1
Co najbardziej podobało mi się w tych czterech meczach „Kolejorza”? Głównie to, że w każdym z nich Lech po prostu grał swoje. Czy mierzył się z łotewskim średniakiem, czy podejmował rozpędzonego lidera ligi belgijskiej, grał tak samo. Czyli atakował. Podchodził wysokim pressingiem. Budował akcje od tyłu. Próbował narzucić tempo i inicjatywę w każdym spotkaniu. Chciał rozdawać karty, zawsze. Nie przejmował się tym, jaki jest wynik, jakiej klasy piłkarze biegają po tej samej murawie.
Tak jakby zapominał, że jest polską drużyną.
Najbardziej zaimponował mi dzisiaj fragment drugiej połowy, gdy Lech przycisnął i szedł po trzeciego gola. A zaimponował on dlatego, że doskonale pamiętam, gdzie Lech był chwilę przed tym zrywem. Druga połowa zaczęła się dla nas bardzo źle – absurdalny karny z kapelusza to jedno, gol kontaktowy Royalu to drugie, ale najbardziej niepokoiło to, że Belgowie – gdzieś w okolicach 60. minuty – zaczęli lechitów gnieść. Bramka wisiała w powietrzu przy każdej akcji Charleroi, nie ma co ukrywać.
Wydawało się wtedy: albo Lech walnie z kontry trzecią sztukę, albo… będzie bardzo źle.
Mam wrażenie, że w głowie przeważającej większości polskich trenerów pojawiłaby się wtedy jedna myśl: trzeba to przetrwać. I większość z nich przyjęłaby właśnie strategię „na przetrwanie”: bronimy się i czekamy na kontrę, którą możemy zabić mecz. Przecież Lech miał szybkich skrzydłowych, miał gości potrafiących zagrać prostopadle, miał w poprzednich pucharowych meczach gole strzelane po perfekcyjnych kontrach. To byłoby nawet logiczne – zabezpieczyć tyły, rywal się odkrywa, idealne warunki do kontrataku.
Ale Lech wtedy postanowił wykonać… ucieczkę do przodu. A więc przeciwstawić się Belgom dokładnie tym samym. Ofensywą. Podopieczni Żurawia na kilka dobrych minut przenieśli się na połowę Royalu, atakując z identycznym rozmachem, jak na początku meczu. Z bocznymi obrońcami idącymi pod samą linię. Ze stojącą wysoko linią obrony. Z Moderem i Tibą, których bardziej niż asekuracja interesowało szukanie przestrzeni, by rozhulać jakiś atak. Robili to aż do momentu, gdy Satka wyleciał za drugą żółtą kartkę. Wtedy – co oczywiste – siłą rzeczy trzeba było zmienić strategię na ostatni kwadrans.
Było to imponujące, odważne, wielu trenerów powiedziałoby – wręcz nieco naiwne. „Masz wynik 2:1, więc się nie wychylaj, tylko graj ostrożnie”, mówiłby kodeks typowego ligowego szkoleniowca. Zwłaszcza, że Lech autentycznie narażał się na kontrataki. Mieć prowadzenie i nadziać się na kontrę – brzmi jak sporego kalibru nonszalancja, by nie użyć mocniejszych słów. W tyłach było ciągle sporo wolnej przestrzeni, a środkowi pomocnicy – przy nawale obowiązków z przodu – nie zawsze nadążali z powrotami. Ale wtedy oglądaliśmy takie obrazki, jak w końcówce pierwszej połowy. Moder próbuje wejść z piłką w pole karne, nie udaje mu się. Zwiesza głowę, wraca bardzo powoli, w środku robi się ogromna luka. Ishak postanawia więc, że włączy turbo, wróci ile sił w nogach, żeby zdublować pozycję kolegi – w konsekwencji odebrał piłkę na własnej połowie.
Swoją droga… pamiętacie choć jedną taką akcję Gytkjaera?
Wielu polskich kibiców, wychowanych w poczuciu, że po strzelonej bramce trzeba już bronić pola karnego jak Częstochowy, kilka razy podczas tego meczu chciało wykrzyczeć: – Cofnijcie się! Za duże ryzyko! Zaraz nadziejecie się na kontrę!
Ale Lech w żadnym z meczów nie zamierzał się cofać. Mógł to zrobić w Szwecji, gdy Tiba wyszarpał gola w 55. minucie – ale szedł do przodu, dzięki czemu Hammarby miało rzadziej piłkę przy nodze, a potem dołożył dwa gole zapewniając sobie spokojną końcówkę. Mógł tak zrobić w drugiej połowie z Apollonem, gdy wcześniej zdobył bramkę do szatni – ale wtedy nie zdemolowałby swojego rywala 5:0. Mógł tak zrobić w meczu z Charleroi – ale doskonale wiemy, jak kończy się murarka i czekanie na wyrok. Mniej więcej tak, jak w meczu Wisły z APOEL-em sprzed dziewięciu lat – można było wtedy mówić, że do awansu zabrakło trzech minut, ale gdy próbujesz tylko przetrwać, a nie grać w piłkę, dobra drużyna – choćby fartem, choćby po rykoszecie – jakoś rozłupie twój mur. A fakt, że często dzieje się to dopiero w końcówce meczu, tylko zniekształca całościowy obraz.
Żuraw w eliminacjach się nie bał. Nie przejmował się tym, że ofensywna gra w lidze sprawia, że Lech często gubi punkty i – przynajmniej w tym sezonie – ma gorsze wyniki niż wskazywałby na to potencjał drużyny. Nie wyciągnął wniosków z lekcji, jaką chciała go uraczyć Ekstraklasa. I bardzo, bardzo, bardzo dobrze.
Zachwyt nad Lechem pokazuje też, jak bardzo posmutniała nasza piłka w ostatnich latach. Wrażenie robi na nas to, że polska drużyna w Europie nie gra pragmatycznie, a po prostu gra swoje, nie uciekając się przy tym do najprostszych środków. I wciąż nie możemy wyjść z podziwu, że ofensywną piłką też da się ugrać wynik. Nie tylko z europejskimi słabeuszami, bo przecież po ogoleniu Łotyszy przy dwóch rywalach mówiliśmy, że „będzie ciężko, ale są w zasięgu”, a trzeciego uznawaliśmy za papierowego faworyta.
Lechu, niezależnie kogo wylosujesz w Lidze Europy, prosimy o jedno. Graj swoje. Tak jak do tej pory. Nawet jakby „Kolejorz” odpadł dziś z Belgami, nawet gdyby strategia okazała się zbyt ryzykowna, byłoby to odpadnięcie z twarzą, odpadnięcie, po którym na drużynę Żurawia i tak spadłoby sporo ciepłych słów.
Ale nie odpadł. Te eliminacje pokazały, że nie trzeba się bać. Dowiedzieliśmy się tego, o czym w ostatnich latach zapomnieliśmy – gra w piłkę też się opłaca.
Fot. FotoPyK