Piłkarska szatnia, kuchnia lokalu gastronomicznego, jedna z największych kancelarii prawnych w Polsce – taką drogę przebył Michał Pytkowski. Były bramkarz między innymi Widzewa Łódź, któremu kiedyś wróżono sporą karierę, piłkę nożną zdecydował się rzucić już w wieku 24 lat i raczej nie żałuje, bo w jego “życiu po życiu” dzieje się sporo. Trochę powspominaliśmy. W jaki sposób piłkarzy wyszukiwał Mateusz Cacek? Czy Bogdan Straton miał swój honor? Dlaczego nie został piłkarzem Preston North End? Jak się czuje gość, który kilka miesięcy po debiucie w Ekstraklasie dostaje bramkę od pana z brzuszkiem na boisku za remizą? Zapraszamy na barwną i inspirującą rozmowę.
Na początku mam do ciebie trzy pytania i chciałbym, żebyś powiedział, czy wiesz co je łączy. Ile jest planet? Na co zwracasz uwagę przy poznawaniu innych osób? Wolisz oglądać filmy czy czytać książki?
To pytania z wywiadu, którego udzieliłem w ostatnim klubie w mojej karierze – Nielbie Wągrowiec! Nie jesteś pierwszą osobą, która mnie nim dręczy. Padła tam też kwestia mojej opinii na temat kary śmierci i temat ten został żartobliwie wyciągnięty kilka lat później przez mojego kolegę podczas zajęć na studiach prawniczych.
Zanim jednak przejdziemy do tego, co działo się po zakończeniu przez ciebie kariery, porozmawiajmy o twoich piłkarskich początkach.
Jestem z Zielonki i od dziecka grałem w Dolcanie Ząbki. W trakcie pierwszej klasy liceum zacząłem trenować z seniorami. W tym czasie masażysta Dolcanu zaproponował mi przenosiny do SMS-u Łódź. Tak się jednak złożyło, że właśnie z SMS-u trafił do nas pewien chłopak, którego wypytałem o to, jak wygląda sytuacja w klubie. Niezbyt mnie zachęciły informacje o intensywnym życiu nocnym i ciągłych imprezach. Kluczowe jednak było to, że roztoczył przede mną wizję tragicznego wyżywienia w internacie – podobno resztki z talerzy obiegiem kuchennym wracały potem do innych osób. Podziękowałem, bo wątki kulinarne od zawsze odgrywały ważną rolę w moim życiu.
Ale to nie był ostatni raz, gdy masażysta zespołu wcielił się w rolę pośrednika.
Tak, za czasów Dolcanu pojawiły się pierwsze powołania do juniorskiej reprezentacji Polski na konsultacje. Przyszedł nowy trener i robił przegląd chłopaków z ówczesnych trzecich i czwartych lig. Na pierwszej z tych konsultacji masażysta kadry zapytał, czy nie chciałbym iść do najlepszej szkółki piłkarskiej w Polsce. Odpowiedziałem, że dopiero co odrzuciłem taką opcję, mając na myśli wspomniany SMS. On odparł, że chodzi o MSP Szamotuły. Przyznam szczerze, że wtedy nawet nie za bardzo wiedziałem, czym jest ta szkółka. Po przeszukaniu Google’a i odkryciu, jacy bramkarze z niej wyszli, zdecydowałem się zgłosić na rekrutację. Zasadniczo wyglądała ona tak, że przyjeżdżały dziesiątki chłopaków, a może nawet setki, i z całego grona przyjmowano maksymalnie 2-3 osoby. Mnie wzięli po jednym treningu na hali, głupio byłoby nie skorzystać.
W Szamotułach zetknąłeś się z postacią dobrze znaną czytelnikom Weszło – i nie mam tu na myśli Andrzeja Dawidziuka.
Tak, przez dwa lata mieszkałem w bursie z Erwinem Sakiem, który potem zasłynął swoimi listami. Szczerze mówiąc, mocno mnie to zaskoczyło – ja zapamiętałem go jako pokornego, spokojnego chłopaka. Nie można mu było odmówić pracowitości, miał naprawdę profesjonalne podejście. Męczył go jednak kompleks wzrostu. Cały czas wmawiano mu, że jest za niski jak na bramkarza i nie zrobi przez to kariery. Może w którymś momencie to przelało czarę goryczy. W każdym razie my kontakt mieliśmy dobry, nawet zaprosił mnie na swój ślub, ale nie mogłem pojechać. Swoją drogą to właśnie z sesji ślubnej pochodzi to słynne zdjęcie w garniturze, rękawicach bramkarskich i korkach, które ilustrowało pierwszy z listów.
Niedługo po trafieniu do Szamotuł pojawiła się szansa odbycia testów w Anglii.
Zorganizował mi je szkocki agent, który w tym czasie pilotował również transfer Radka Majewskiego do Nottingham Forest. Andrzej Dawidziuk starał się trzymać wszelkich agentów z dala od nas, twierdząc, że tylko mącą nam w głowach, a jeżeli będziemy dobrzy, to kluby same się zgłoszą. Z perspektywy czasu nie do końca się z tym zgadzam. W każdym razie ten agent był na tyle obrotny, że załatwił mi testy w grającym wówczas w Premier League West Bromwich Albion.
Jakie odniosłeś wrażenia z pobytu w wielkim piłkarskim świecie?
Pozytywne. Menedżerem WBA był wtedy Tony Mowbray, z którym miałem okazję porozmawiać po zakończeniu testów. Wspominam o tym dlatego, że nie było to wcale standardem – gdy byłem w Wiśle Kraków, przez cały tydzień testów Maciej Skorża nie zamienił ze mną słowa. Nawet nie wiedziałem, czy mam już wracać do domu, czy nie. W końcu po prostu wsiadłem w pociąg i pojechałem.
Wracając jednak do WBA, Mowbray zaprosił mnie do swojego gabinetu i powiedział szczerze: Michał, jesteś lepszy od naszego trzeciego bramkarza, ale nie o tyle, żebyśmy zapłacili za ciebie odstępne oraz utrzymywali was obu. Rzucał nawet konkretnymi liczbami – musieliby mi dać pensję X, a ekwiwalent za moje wyszkolenie wyniósłby Y. Rozważał to nawet w kontekście ewentualnego spadku do Championship, co rzeczywiście się potem stało. W każdym razie bardzo doceniłem takie szczere podejście – to pokazywało, że drużyna jest prowadzona z głową, ktoś ma na to jakąś koncepcję i plan. Dla porównania: parę lat później gdy byłem już w Widzewie, do klubu trafił Bogdan Straton. Gdy zobaczyliśmy go na treningu, zastanawialiśmy się, czy na pewno jest piłkarzem. Ale szanuję gościa, bo był na tyle honorowy, że gdy zorientował się, że nie daje sobie rady nawet w czwartoligowych rezerwach, rozwiązał umowę za porozumieniem stron i wrócił do Rumunii. Ilu byłoby takich, których trzeba byłoby utrzymywać do końca wcale niemałego kontraktu?
WBA nie było jedynym angielskim klubem, w którym odbyłeś testy.
Tak, było jeszcze wspomniane Nottingham Forest, ale przede wszystkim Preston North End [tu Michał wskazuje na bluzę klubową Preston, w której udziela wywiadu – red.]. Pierwszą rzeczą, o którą mnie spytali, było to, czy jestem tak samo crazy jak Szamotulski! Ewidentnie liczyli na trochę wrażeń, ale musiałem ich jednak rozczarować. Spodobałem się tam na tyle, że położyli mi na stole trzyletni kontrakt. Jednak Andrzej Dawidziuk przekonał mnie, że znajdzie mi klub w Ekstraklasie, w niej wyrobię sobie nazwisko i dopiero wtedy wyjadę na Zachód.
I w tej pierwszej kwestii dotrzymał słowa – po pół roku zgłosił się po ciebie Widzew.
Podpisałem czteroletni kontrakt. Początkowo zostałem wypożyczony na jedną rundę do Olimpii Grudziądz, ale już w przerwie zimowej Paweł Janas ściągnął mnie do Łodzi. Swoją drogą to nie było nasze pierwsze spotkanie. Gdy byłem dzieckiem, ojciec zabierał mnie do swojego kolegi, leśniczego mieszkającego niedaleko Wronek. Jeździliśmy tam na polowania, a tata starał się tak wybierać terminy, żeby akurat odbywał się mecz Amiki z Legią. Podczas jednego z takich wyjazdów, gdy miałem około 10 lat, wracaliśmy z nieudanego polowania i spotkaliśmy Pawła Janasa z synem. Był on wtedy dyrektorem sportowym Amiki i zaprosił nas na mecz, a podczas niego przekazał nam torbę klubowych gadżetów. Otwieracz do piwa z herbem klubu mam do tej pory, choć całkiem szczerze liczyłem wtedy na koszulkę Kryszałowicza, a tata pewnie na talon na sprzęt AGD.
Skojarzył cię, gdy po latach opowiedziałeś mu tę historię?
Nawet nie miał szansy, bo nigdy mu o tym nie wspomniałem – trudno było się do niego dostać. Budził respekt, a do tego jako trener właściwie nie rozmawiał z zawodnikami, nawet nie prowadził treningów. Gdy odbywały się na płycie głównej, czasami stawał w oknie swojego gabinetu z papierosem, a na boisku uwijali się jego asystenci, Piotr Stokowiec i Marcin Węglewski. On właściwie robił całą robotę autorytetem, mało angażował się w życie zespołu, ale muszę przyznać, że podobnie zachowywał się wspomniany przeze mnie Tony Mowbray i reszta menedżerów w Anglii.
Trafiłeś do Widzewa rządzonego już przez Sylwestra Cacka – jakie są twoje wrażenia z tego okresu?
Zapewne i tak padnie pytanie o finanse, więc odpowiem od razu – po latach odzyskałem praktycznie wszystkie pieniądze. Zrzekłem się jedynie odsetek, a to i tak dużo lepiej niż niektórzy koledzy. Tak czy owak przechodziłem do zespołu z czwartym największym budżetem w Polsce, Cacek mówił wtedy w wywiadach, że za 5 lat będziemy grać w Lidze Mistrzów.
W klubie jednak dochodziło do komicznych sytuacji, na przykład związanych z Mateuszem Cackiem – synem właściciela, który został bodajże prezesem i tak też kazał się bezwzględnie tytułować, choć był młodszy od sporej części zawodników. Jedną z historii opowiedział mi Bruno Pinheiro. Któregoś razu prezes Cacek zapytał go, czy zna pewnego zawodnika, któremu Widzew rzekomo aktualnie bacznie się przygląda. Bruno zdziwiony odparł, że owszem, zna, ale zakończył on karierę dwa lata wcześniej. Cacek przyznał w końcu, że tak naprawdę odkrył, że ma niezłe statystyki w Football Managerze i pomyślał, żeby go zaprosić na testy.
Ciekawie było nie tylko w gabinetach, ale też w szatni – karuzela trenerska kręciła się pełną parą.
Owszem, po Janasie drużynę przejął Andrzej Kretek. Zadedykowałem mu kiedyś w szatni piosenkę Myslovitz “Sprzedawcy Marzeń”. Wszystko ze względu na wers: „Nie mogę zrobić nic, sterowany jestem wciąż”. Idealnie podsumowywał jego karierę trenerską w Widzewie. Później przyszedł Czesław Michniewicz, zdecydowanie najlepszy fachowiec, z jakim kiedykolwiek pracowałem.
Wreszcie zespół objął Radosław Mroczkowski i dostałeś szansę debiutu w Ekstraklasie.
Prawdę mówiąc, zupełnie przypadkowo. Broniący wówczas w Widzewie Maciek Mielcarz zdenerwował się po którymś kolejnym golu Jagiellonii i kopnął bidon, za co sędzia dał mu żółtą kartę – czwartą w sezonie, a więc skutkującą zawieszeniem. Wtedy było jasne, że w kolejnym meczu, z Ruchem Chorzów, zagram ja albo Patryk Wolański. Patryk doznał kontuzji i padło na mnie. Puściłem dwie bramki, ale zebrałem niezłe noty, chyba jedną z dwóch najlepszych w zespole. Również trener Mroczkowski był ze mnie zadowolony.
Dlaczego więc na tym jednym meczu się skończyło?
Kolejnymi spotkaniami były derby z ŁKS-em oraz mecz z Legią, więc było oczywiste, że do bramki wróci Mielcarz. Natomiast parę tygodni później Mroczkowski wezwał mnie na rozmowę przed treningiem i powiedział, że zamierza dać mi szansę w dwóch ostatnich meczach sezonu – z Koroną i z Lechem. Tu trzeba wspomnieć, że ten trening odbywał się w bardzo wietrzny dzień, na głównej płycie boiska. Aby oszczędzać murawę w polu karnym, ustawiliśmy przenośne bramki na linii 16. metra. Podczas treningu strzeleckiego nagle usłyszałem głos masażysty, który krzyczał: „Pytooon, spierdaaalaaaj”. Zacząłem się odwracać w jego stronę, żeby coś mu odkrzyknąć, ale wtedy kątem oka zauważyłem przewracającą się wprost na mnie bramkę. Udało mi się uskoczyć do przodu, tak, aby nie dostać w głowę, ale niestety spadła z całym impetem na piętę.
Od razu czułeś, że to coś poważnego?
Nie, wtedy jeszcze nie zdawałem sobie sprawy z powagi sytuacji, ale jak się okazało, coś się tam ukruszyło. W ten sposób do końca sezonu Ekstraklasy siedziałem na ławce, mając trudności, żeby w ogóle wciągnąć buta na nogę. Nie wiem, co bym zrobił, gdybym musiał wejść na boisko. Co gorsza problem z piętą nie minął podczas przerwy sezonowej, mimo że chodziłem na najróżniejsze zabiegi. Wówczas ze strony sztabu trenerskiego zaczęły pojawiać się oskarżenia o symulowanie. Nie da się też ukryć, że nie prezentowałem się wtedy zbyt dobrze na treningach – trudno się broni z jedną sprawną nogą.
W efekcie klub postanowił się ciebie pozbyć.
Zostałem przeniesiony do rezerw i zacząłem sobie szukać nowego zespołu. Początkowo chciałem wrócić do pierwszoligowego Dolcanu, żeby się tam odbudować, ale rozbiło się o kwestie finansowe. Gdy przedstawiłem im swoje oczekiwania, okazało się, że przewyższają one pensje pierwszego i drugiego bramkarza razem wziętych. Swoją drogą pierwszym golkiperem w Ząbkach był wówczas Rafał Leszczyński, który później nawet zadebiutował w reprezentacji – to była dość głośna historia. Tak czy owak skończyło się na Nielbie Wągrowiec, z którą Widzew robił wtedy jakieś interesy – i to łodzianie mieli mi dalej opłacać pensję.
Zsyłka do III ligi była początkiem końca twojej kariery.
Szczególnie zapadł mi w pamięci jeden z meczów rozgrywany wręcz w stereotypowych okolicznościach: upalny dzień, boisko niczym ściernisko po świeżo ściętym zbożu, położone tuż za remizą strażacką, a przeciwko nam łysiejący panowie z piwnymi brzuszkami. Zacząłem się zastanawiać: „co ja tu robię?!”. Coś we mnie totalnie pękło, gdy jeden z tych grubasków pod koniec pierwszej połowy poczęstował mnie strzałem w długi róg z ostrego kąta, który mogłem, co więcej – powinienem był wyjąć. A jednak wpuściłem.
Wtedy zacząłeś rozważać ułożenie sobie życia poza piłką?
Tak jest. Rozważałem pójście na studia, więc za pierwszy konieczny krok uznałem zdanie matury z matematyki – byłem bodajże ostatnim rocznikiem, w którym nie była obowiązkowa. Zadzwoniłem do swojego liceum w Szamotułach i zapisałem się na listę. W lutym otrzymałem telefon, że ze względu na jakieś kwestie proceduralne mój rocznik jednak nie może zdawać matury podstawowej. Dlatego poszedłem na rozszerzenie – na szczęście się udało, w piątą rocznicę mojej własnej matury. W tym okresie zacząłem również rozważać założenie własnego biznesu Czytałem prasę branżową, szukając inspiracji. Miałem zaoszczędzone około 70 tysięcy złotych i w końcu zapadła decyzja o knajpie z frytkami.
I to już naprawdę był definitywny koniec? Byłeś zaledwie 24-letnim zawodnikiem, dostępnym z wolnego transferu, nieco ponad rok wcześniej grającym na poziomie Ekstraklasy. Telefon się nie odzywał?
Wiesz, jeden mecz w Ekstraklasie może zagrać każdy – szkoda, że przez tę sytuację z piętą nie było kolejnych. Ale propozycje, owszem, były – mogłem przejść do drugoligowych Bytovii lub Chrobrego Głogów. Nie zdecydowałem się, a oba kluby w kolejnym sezonie zrobiły awans. W Bytovii miałem zresztą zastąpić Maćka Gostomskiego, również mającego w CV Szamotuły – a on przecież poszedł do Lecha, wygrał mistrzostwo Polski i wylądował w Rangersach. Fajna historia. W każdym razie ta decyzja wynikała trochę z mojego charakteru. Niestety mam tak, że chorobliwie porównuję się do innych. No i myślałem sobie, że Boruc w moim wieku osiągnął to, a Fabiański tamto, a ja mogę co najwyżej kopać w drugiej lidze. Uznałem, że nie chcę się już w to bawić, skoro jestem tak bardzo w tyle.
Opowiedz, na czym polegała koncepcja tej knajpy. Rzeczywiście serwowaliście tylko frytki?
Tak, frytki z różnymi sosami, później doszły do tego jeszcze dodatki – bekon, ser i tym podobne. Kiedyś z siostrą poszliśmy do takiej frytkarni w Warszawie i stwierdziłem, że przeniosę ten koncept do Łodzi, ale ze swoimi modyfikacjami. Wpakowałem w ten biznes całe oszczędności z gry w piłkę. Teraz już nigdy bym nie powtórzył. Ze względu na to, że wystartowaliśmy w grudniu, co jest absolutnie najgorszym możliwym pomysłem w tej branży, pamiętam, że w połowie lutego 2014 kalkulowałem, czy mogę sobie pozwolić na dokupienie pomidora do planowanych na kolację kanapek z pasztetem z puszki firmy Drosed.
Otwarcie knajpy poprzedziłem opracowaniem biznesplanu – przeprowadziłem badania polegające na przesiadywaniu całymi dniami w lokalach o podobnym profilu działalności i liczeniem klientów, sprawdzając, na jaki ruch w moim przypadku mogę liczyć oraz szacując, jak wobec niego ustalić ceny sprzedawanych produktów. Bezpośrednio po otwarciu lokalu pracowałem jakieś 80-90 godzin tygodniowo, z czego po około 40 godzin w trakcie weekendu. Ostatecznie biznes się rozkręcił, ale średnio zostawało mi z tego wszystkiego gdzieś parę tysięcy złotych miesięcznie.
A w międzyczasie Widzew upadał i trzeba było walczyć o swoje pieniądze.
Tak jest, odzyskałem je jakieś pół roku po otwarciu knajpy. Postanowiłem za te pieniądze kupić mieszkanie w Łodzi. I tutaj właśnie pierwszy raz przyszło mi do głowy prawo. Przy podpisaniu umowy była miła, uśmiechnięta, wypoczęta pani notariusz, która skasowała ode mnie ładnych parę tysięcy złotych za, jak mi się wtedy wydawało, przeczytanie na głos ściągniętej z internetu umowy, którą miałem podpisać. Postanowiłem, że ja też zostanę notariuszem, żeby kasę, na którą zasuwam w lokalu przez cały miesiąc, zarabiać w godzinę. Taką wówczas miałem wizję zawodu prawnika. W każdym razie dostałem się na studia. Gdy po pierwszych dwóch latach zobaczyłem, że bez problemu nadążam za młodszymi kolegami, sprzedałem biznes. Szedł on zresztą coraz gorzej w miarę tego, jak coraz bardziej angażowałem się w studia.
No cóż, mogę tylko współczuć zderzenia się z prawniczą rzeczywistością. Tak czy siak, wreszcie muszę zadać to pytanie – nie żałujesz decyzji o zamianie profilu na Transfermarkcie na ten na Linkedinie? Nie była przedwczesna? Przy okazji debiutu w Ekstraklasie mówiłeś: „na pewno nie zamierzam spocząć na laurach i będę dążył do wyższych celów. Bo wiadomo, że każdy zaczyna grać po to, aby kiedyś grać w Ekstraklasie, a później trafić do reprezentacji i dobrego klubu zagranicznego. Można powiedzieć, że będzie to dopiero pierwszy krok w spełnianiu moich marzeń”. A jednak ledwo po roku całkowicie z piłki zrezygnowałeś.
Jasne, czasami myślę sobie: „co by było gdyby…”. Pierwszym takim momentem jest odrzucenie oferty Preston. Wtedy to był klub, który walczył o awans do Premier League, choć ostatecznie im się nie udało. A naprawdę mnie tam chcieli. Na tyle, że ówczesnego trzeciego bramkarza po moich testach wypchnęli na wypożyczenie do ligi irlandzkiej – liczyli, że od razu wskoczę na jego miejsce. Drugi bramkarz był również spokojnie w moim zasięgu, można było powalczyć.
Także po roku spędzonym w Nielbie i wygaśnięciu umowy z Widzewem zadzwoniłem do Andrzeja Dawidziuka z pytaniem – co dalej? Poradził mi, żebym spokojnie trenował w domu, a on będzie starał się ogarnąć temat w Legii, bo miał stamtąd odejść Wojciech Skaba. Telefony były jednak coraz rzadsze. W końcu po niemal trzech miesiącach treningów indywidualnych w domu, zdecydowałem się postawić na knajpę. Dokładnie pamiętam, że gdy wychodziłem z biura nieruchomości po podpisaniu umowy najmu lokalu, na mocy której w przypadku rezygnacji musiałbym zwrócić trzykrotność zaliczki, zadzwonił do mnie Dawidziuk. Nie odebrałem. Od tamtej pory z nim nie rozmawiałem. Z perspektywy czasu oceniam moje zachowanie jako, delikatnie mówiąc, głupie.
Co ci dała piłkarska kariera poza oszczędnościami oraz wspomnieniami?
Inaczej patrzę na piłkę. Często gdy oglądasz mecz w telewizji, to wydaje ci się, że dany zawodnik ma dużo miejsca i dziwisz się, czemu zachował się tak, a nie inaczej. Podam jeden przykład. Gdy jesteś bramkarzem i stoisz w okolicach piątki, a napastnik przeciwnika jest na linii pola karnego, to dzieli was ledwie 10 metrów. Dostajesz piłkę od obrońcy, kibicowi z perspektywy fotela przed telewizorem wydaje się, że masz mnóstwo czasu – ale przecież te 10 metrów napastnik pokona w niecałe 1.5 sekundy. W tym czasie musisz zastanowić się, co chcesz zrobić, przyjąć piłkę i wykonać swoją decyzję. Ewentualne niedokładne przyjęcie już w ogóle drastycznie ogranicza ci czas na działanie. A ile tego czasu ma środkowy pomocnik, który gra nie dziesięć, ale dwa-trzy metry od rywala?
Spotkałeś na swojej drodze jakichś piłkarzy, którzy powinni byli osiągnąć więcej?
Przede wszystkim Scotta Carsona w West Bromwich Albion – może to głupie mówić tak o gościu, który zrobił niezłą karierę, zagrał prawie 150 meczów w Premier League oraz kilka w reprezentacji Anglii, ale gdy go zobaczyłem na treningach, po raz pierwszy stwierdziłem, że widzę bramkarza, który ma wszystko. W meczu jednak nie umiał tego zaprezentować w stu procentach.
Z lokalnego, widzewskiego podwórka zaś Nika Dzalamidze – również niezła kariera, ale to naprawdę był gość o niesamowitej technice i spokoju w grze. Nie mam pojęcia, co poszło nie tak. Jedyne, co mi przychodzi do głowy, że może był zbyt leniwy.
Piłkarz, przedsiębiorca, prawnik. Co następne? Pilot? Projektant mody?
Pilotem już został mój kumpel z Szamotuł – Przemek Wróbel, więc nie będę dublował jego pomysłu. A tak serio, to rzeczywiście zauważyłem, że żyję niejako 5-letnimi cyklami – 5 lat zawodowo grałem w piłkę, 5 lat byłem przedsiębiorcą, teraz od 5 lat zajmuję się prawem. Tylko czekam, aż coś strzeli mi do głowy. A tak serio, to na chwilę obecną staram się rozpocząć doktorat z prawa na Uniwersytecie Warszawskim.
Ale rozumiem, że ani naukowo, ani w pracy nie zajmujesz się piłką nożną, prawda? Nie chodziło ci po głowie wykorzystanie kontaktów i zajęcie się na przykłąd prawem sportowym?
Jasne, myślałem o tym. Jeszcze na studiach byłem członkiem koła naukowego, w ramach którego organizowaliśmy konferencje naukowe, w których udział brali m.in. Marcin Animucki, Jarosław Bączyk czy Mateusz Dróżdż. Później – równolegle z rekrutacją do kancelarii, w której obecnie pracuję – starałem się o praktyki w dziale prawnym Legii, ale niestety nie udało mi się tam dostać. Niedługo po rozpoczęciu przeze mnie pracy w obecnej kancelarii zapytałem zresztą szefa działu, czy nie byłby zainteresowany rozwojem biznesu w dziedzinie prawa sportowego, z naciskiem na piłkę nożną. Niestety stwierdził, że to „dziki rynek” i na ten moment nie widzi takiej opcji. Szkoda.
Czy jednak piłka dalej jest w twoim życiu obecna?
Tak, ostatnio nawet wróciłem do gry. Siedzący tryb życia spowodował, że niepokojąco zacząłem zbliżać się do trzycyfrowego wyniku na wadze. Zadzwoniłem do b-klasowego klubu ze swojej rodzinnej Zielonki – w rozmowie telefonicznej trener był rozczarowany moim wiekiem, ale zaprosił na testy. Przed treningiem kazał mi się przebrać, a gdy spytałem, na jaką pozycję, powiedział: „na jakąkolwiek, ustalimy potem”. Początkowo, nie wiedząc jeszcze o mojej przeszłości, kręcił nosem, żebym występował na bramce, bo ma tam kłopot bogactwa, ale szybko zmienił zdanie. Podpisałem papiery, ale gdyby ten wywiad czytał ktoś odpowiedzialny za KTS Weszło, to też bym się nie obraził!
Rozmawiał MICHAŁ GAJDEK
Fot. newspix.pl