To był czwarty z rzędu finał wielkoszlemowy mężczyzn, w którym mistrz wyłoniony został po pięciu setach. Ale ten był szczególny – już przed nim wiadomo było, że wygra go ktoś, kto nigdy wcześniej nie osiągnął takiego sukcesu. I może to sprawiło, że poziomem ten mecz mocno odstawał od oczekiwań. Wynagrodziły to jednak emocje. A tych była prawdziwa mieszanka: radość, smutek, niedowierzanie, złość, ulga… Tę ostatnią szczególnie przeżywali wszyscy związani z Dominikiem Thiemem. Bo to właśnie Austriak został dziś nowym mistrzem wielkoszlemowym.
Wbrew przewidywaniom
Wszystkie znaki na niebie i ziemi przed rozpoczęciem finału wskazywały, że Dominic Thiem powinien sobie poradzić. Wielu nie oddawało w swoich prognozach nawet seta Saschy Zverevowi. Taki stan rzeczy nie mógł dziwić – Niemiec ledwie się do tego meczu dokulał. W poprzednich dwóch spotkaniach miał wielkie problemy. W półfinale, po raz pierwszy w swej karierze, odwrócił stan rywalizacji od 0:2 w setach i awansował do meczu o tytuł. W tym jednak miał się zmierzyć z Thiemem – swoim przyjacielem, ale i rywalem.
A Austriak był napędzony. Przez cały turniej stracił tylko jednego seta. W półfinale rozegrał znakomite spotkanie z Daniiłem Miedwiediewem, ubiegłorocznym finalistą, w którym nie pozwolił Rosjaninowi rozwinąć skrzydeł i odprawił go po trzech partiach. Przebieg tamtego meczu w pełni kontrolował. Grał pewnie, skutecznie i widowiskowo. Musiał być faworytem finału. Tym bardziej, że dla niego był to czwarty taki mecz, Zverev w tej fazie turnieju wielkoszlemowego debiutował, a na korcie Dominic spędził znacznie mniej czasu i z pewnością był bardziej wypoczęty.
I co się okazało?
Że wszystkie takie przewidywania można o kant rakiety tenisowej rozbić. Sascha grał doskonale. Jego starszy brat, Mischa, mówił przed meczem, że wręcz wymógł na braciaku, by ten obejrzał przegrane starcie z Thiemem z półfinału Australian Open i wyciągnął z niego wnioski. Młodszy Zverev odrobił lekcję doskonale. Grał agresywnie, znakomicie skracał wymiany, często chodził do siatki, gdzie imponował formą wolejową (nigdy nie widzieliśmy go aż tak dobrze grającego w tej części kortu), a do tego znakomicie funkcjonowało jego pierwsze podanie.
Thiem wyglądał, jakby dostał się do finału z przypadku. Popełniał masę niewymuszonych błędów, regularnie oddawał punkty Saschy. Kompletnie nie działał jego return, którym zwykle bardzo sobie pomagał. Jakość piłek zagrywanych na stronę rywala była wprost beznadziejna. Decyzje odnośnie do kierunku zagrań wyglądały, jakby podejmował je losowo. Na domiar złego jego serwis całkowicie go opuścił. A Niemiec z tego korzystał – szybko wygrał dwa sety, w trzecim już na początku przełamał rywala. Wydawało się, że nic złego już nie może się mu przytrafić.
Sami byliśmy o tym przekonani. Na tyle, że zaczęliśmy wtedy pisać tekst o tym, jak to Zverev zdominował to starcie. Ale, jak wszyscy oglądający to spotkanie, zapomnieliśmy o jednej ważnej rzeczy – w boksie Dominica Thiema jako trener zasiada Nicolas Massu. A Chilijczyk, choć wielkich sukcesów w cyklu ATP nie odnosił – poza dwoma złotami igrzysk olimpijskich – to słynął z jednej rzeczy: był niesamowitym walczakiem. Bywało, że zbierał baty, przy których każdy normalny gość po prostu czekałby na koniec, a on i tak biegał do wszystkich piłek. Nigdy się nie poddawał. I widać wbił to do głowy swojemu podopiecznemu.
Cud numer I. Dominic wraca do gry
Nagle coś się w tym meczu zmieniło. Trudno powiedzieć co. W każdy razie, gdy Dominic Thiem wisiał już na linach, a Zverev miał tylko wyprowadzić decydujący, powalający na deski cios, okazało się, że nie jest do tego zdolny. Wręcz przeciwnie. Wyglądało na to, że świadomość tego, jak blisko znalazł się zwycięstwa i życiowego sukcesu, po prostu go sparaliżowała.
Zaczął popełniać błędy, których wcześniej na pewno by uniknął. Wycofał się też nieco, grał bardziej pasywnie, zachowawczo. A że splotło się to z minimalną poprawą gry Dominica, to Austriak wkrótce przełamał Saschę, odrywając się od lin. Po chwili nastąpiło kolejne przełamanie. Zverev zaczął pomagać rywalowi. Popełniał podwójne błędy, wyrzucał proste piłki. Thiem tak naprawdę nie podniósł znacząco swojego poziomu, a i tak był w stanie odwrócić losy trzeciego seta. A potem czwartego, którego też zapisał na swoje konto. Spotkanie do tego momentu wyglądało więc w jego wykonaniu mniej więcej tak, jak na zaprezentowanym poniżej obrazku.
– Trudno było wierzyć w zwycięstwo, ale to robiłem. To finał szlema. Mówiłem sobie, że gram źle, jestem zbyt spięty, mam ciężkie nogi i ręce. Jednak zawsze miałem nadzieję i oczekiwałem, że przy okazji któregoś punktu zdołam się od tego uwolnić. Na szczęście nie było jeszcze zbyt późno, gdy przełamałem go w trzecim secie. Od tego momentu moja wiara robiła się silniejsza i silniejsza. Spodziewałem się trudnego meczu i taki był. Fizycznie na początku byłem na sto procent gotowy. Problemem były jedynie nerwy. Trudno było mi znieść te emocje – mówił Thiem na pomeczowej konferencji.
Przemawiał tam jako zwycięzca. Choć w piątym secie wiele rzeczy mogło potoczyć się zupełnie inaczej.
Cud numer II. Doprowadzenie do tie-breaka
Jeśli dotrwaliście do piątej partii, gratulujemy – wreszcie doczekaliście się naprawdę dobrego tenisa. Kilka zagrań, które zaprezentowali nam wtedy obaj tenisiści, zasługiwało wręcz na owację na stojąco. Sascha znów wrócił do bardziej agresywnej gry, częściej bywał przy siatce, ale Dominic nie miał zamiaru odpuszczać, kilkukrotnie – zdarzyło się, że nawet trzy razy z rzędu dokładnie tym samym forehandem po linii – znakomicie go mijał.
Przełamał Zvereva, szybko wyszedł na prowadzenie. Wydawało się, że zmierza po zwycięstwo, napędzony odrobieniem wyniku od stanu 0:2 w setach i straty przełamania w trzecim. To był moment, w którym Dominic wreszcie odnalazł swoją grę. Lepiej wyglądał jego return, długość zagrań była odpowiednia, pojawiły się też kończące uderzenia. Zverev coraz częściej był zmuszany do pogoni za piłką po całym korcie i coraz częściej nie nadążał. Thiem zmierzał po zwycięstwo.
A potem nagle stracił swój serwis. I wszystko zaczęło się od nowa.
Przez jakiś czas obaj szli łeb w łeb, ramię w ramię i gema w gema. Aż przy stanie 4:3 Sascha Zverev ponownie przełamał Austriaka, by po chwili serwować na mecz. Dominic zauważalnie obniżył wówczas loty. Wiele osób sugerowało zresztą, że Thiem, który kilka chwil wcześniej zaliczył upadek na korcie, zaczął też kuleć. Choć on nie z tych, którzy dawaliby po sobie to do końca poznać.
Znów wisiał więc na linach. Tyle że zabawił się tam w Muhammada Alego. Wszystkie ciosy wymierzone przez Zvereva nie sięgnęły celu, Thiem unikał ich idealnie. W końcu sam wyprowadził swój, a potem kolejny i kolejny, i kolejny. Z 3:5 nagle zrobiło się 6:5, serwował sam Dominic. Jedno było już wtedy pewne: albo wygra spotkanie, albo obejrzymy – po raz pierwszy w historii w męskim finale US Open – tie-breaka piątego seta. Samo w sobie było to już cudem, bo wydawało się, że Zverev nie wypuści tego meczu z rąk. Znowu.
Swoją drogą bohaterem tego spotkania okazał się… stadionowy DJ, który przy 6:5 dla Thiema i interwencji wezwanego na kort fizjoterapeuty, postanowił, że to idealny moment, by puścić “Under Pressure” Queen i Davida Bowiego. Gratulujemy wyczucia.
– Byłem niesamowicie blisko zostania mistrzem wielkoszlemowym. Ledwie kilka gemów, może nawet punktów od tego. To nie trzeci set denerwuje mnie najbardziej, a właśnie piąty. Miałem w nim mnóstwo szans, z których nie skorzystałem – mówił potem Sascha Zverev. Ale nie można mu zarzucić, że nie walczył. Gdy Thiem serwował na mecz, przełamał go. Co prawda Austriak mierzył się wówczas ze skurczami i ledwie był w stanie biegać, ale Niemiec niesamowicie umiejętnie ten fakt wykorzystał. Nie forsował gry, nie szukał kończących piłek. Po prostu grał tak, by zmusić Thiema do biegania. Sascha zagrał jak stary wyga i to dało efekt.
Naprawdę trzeba było więc wierzyć w cud, jeśli kibicowało się Dominicowi. Bo wszystko wskazywało na to, że tego meczu wygrać nie może.
Cud numer III. Na jednej nodze
Ale to jest tenis. Tu wszystko jest możliwe. Tie-breka Thiem rozegrał właściwie w połowie sprawny. Już na samym początku, w pierwszym punkcie, stracił małe przełamanie. Potem nie tyle je odrobił, co kolejne punkty wręczał mu sam Zverev. Zwłaszcza podwójnymi błędami. Nagle Niemiec – który w trakcie meczu potrafił drugim podaniem serwować z prędkością ponad 200 km/h – ledwie przebijał piłkę przez siatkę. Później, na konferencji prasowej, wyjaśnił, że jego też zaczęły łapać skurcze. I właściwie obaj walczyli nie tylko o zwycięstwo, co wręcz o przetrwanie.
Dziwny był więc to tie-break. Wymiany wyglądały jak wyjęte z meczu amatorów, gdzieś na turnieju o Puchar Sołtysa. Obaj przede wszystkim chcieli nie popełnić błędu, obaj czekali, aż zrobi to rywal. Gdy Dominic prowadził 6:4 i miał dwie piłki meczowe, zdecydował się grę przyspieszyć, skończyć to po swojemu. Tyle że na jednej nodze było to naprawdę trudne. I dwa punkty – mimo świetnego przygotowania – zepsuł. Raz trafił w siatkę, raz wyrzucił piłkę na aut.
Chwilę później rozegrał jednak bardzo dobrą wymianę przy serwisie Zvereva. I dostał kolejnego, trzeciego już meczbola. Tym razem nie ryzykował, postanowił poczekać na to, co zaproponuje rywal. A ten, równie zmęczony, piłkę wyrzucił poza linię boczną kortu. Cud się wydarzył, Dominic Thiem został mistrzem wielkoszlemowym. W swoim czwartym finale imprezy tej rangi wreszcie wygrał.
– Skurcze złapały mnie po raz pierwszy od lat. Zgaduję, że nie były związane z fizycznością, a mentalnością. Ale wiara w zwycięstwo okazała się od nich silniejsza. Wygranie ostatniego punktu przyniosło wielką ulgę. Przez cały mecz czułem wielką presję i wielkie emocje. Psychicznie było to bardzo trudne. Całe te cztery tygodnie nie były łatwe – mówił Thiem, który tuż po błędzie Zvereva padł na plecy i skrył twarz w dłoniach.
A potem obaj się uściskali, choć najpierw zbili swoją tradycyjną piątkę. Ten jeden raz odpuścili sobie protokół. Emocje wzięły górę, nie było mowy, żeby mogli to skończyć zbiciem się rakietami. Nie po takim meczu, nie po takim zakończeniu.
Łzy, historia i rodzina
Gdy przemawiał przy okazji odebrania nagrody dla finalisty, Sascha ledwie pohamował emocje. Głos mu się łamał, w oczach miał łzy, kilka razy musiał robić sobie przerwy na opanowanie się. Mówił, że ma nadzieję, że jego rodzina oglądała ten mecz i że rodzice są z niego dumni. Opowiadał, jak trudno jest pogodzić się z taką porażką. Ale też gratulował Dominicowi, mówiąc, że spodziewa się, że to nie ostatni taki puchar w kolekcji Thiema. A Austriak za gratulacje się odwdzięczał.
On swoją szansę na powiększenie kolekcji dostanie zresztą już na Roland Garros. Wiadomo, to terytorium Rafy Nadala i to Hiszpan będzie zdecydowanym faworytem tego turnieju. Ale Dominic najlepszy jest właśnie na mączce, gościł tam przecież w dwóch ostatnich finałach. A skoro zna już smak zwycięstwa wielkoszlemowego, to Rafa powinien się go obawiać znacznie bardziej niż rok czy dwa lata temu, gdy grali o tytuł.
Dzisiejszy mecz był zresztą historyczny na wiele sposobów: po raz pierwszy turniej wielkoszlemowy wygrał zawodnik urodzony w latach 90. Po raz pierwszy w swojej karierze Sascha Zverev przegrał spotkanie po tym, jak prowadził 2:0 w setach. Dominic Thiem został piątym w historii tenisistą, który w finale wielkiego szlema odrobił takie straty i wygrał całe spotkanie – pierwszym od szesnastu lat i pierwszym w erze Open na US Open w ogóle. Zverev za to stał się pierwszym człowiekiem w historii, który w półfinale turnieju tej rangi wyszedł z 0:2 i wygrał mecz, by w finale takie prowadzenie zmarnować i spotkanie przegrać. Dużo tych pierwszych razów, co?
They still made their usual handshake. pic.twitter.com/5yJ2L3xPsI
— José Morgado (@josemorgado) September 14, 2020
Thiem stał się też drugim w historii mistrzem wielkoszlemowym z Austrii. Po Thomasie Musterze, który w 1995 roku wygrał Roland Garros. David Alaba i Stefan Kraft właśnie zyskali wielkiego rywala w walce o tytuł austriackiego sportowca roku. Choć obaj chyba wyłącznie się z tego cieszą. My za to dostaliśmy początek czegoś, co może być nową erą, o ile tylko za wygraną Thiema pójdą kolejna sukcesy tenisistów, którzy nie są Rogerem Federerem, Rafaelem Nadalem czy Novakiem Djokoviciem.
Dominica na pewno stać na to, by wywalczyć więcej tytułów. Pytanie czy i reszta stawki – ze Zverevem na czele, który ma teraz do wykonania wielką robotę, by wyrzucić ten finał z głowy – jest do tego zdolna.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix