Z opóźnieniem, bo z późnieniem, ale również w polskiej piłce zagościł przepis o pięciu zmianach. Wiele lig wprowadziło go od razu po odmrożeniu rozgrywek, u nas trwało to dłużej. Zbigniew Boniek najpierw mówił, że to nie jest futbol, decyzja ta nie ma podstaw i jest populizmem, a w 1982 roku podczas mundialu jakoś daliśmy radę rozegrać przy pełnym słońcu siedem meczów w ciągu miesiąca. Na szczęście z czasem prezes PZPN przekonał się do tej koncepcji, dlatego od tego sezonu również nasi trenerzy dostali do ręki nowe możliwości.
Przeważnie w kontekście tej innowacji mówi się o kwestiach zdrowotnych i minimalizowaniu ryzyka kontuzji. Z rozmów ze szkoleniowcami wynika jednak, że ten aspekt nie należy do najważniejszych, a cały temat jest znacznie szerszy. Sprawdzamy zatem, z czym tak naprawdę wiąże się zwiększenie liczby zmian i co może oznaczać dla futbolu w dłuższej perspektywie.
JESZCZE NIE KAŻDY KORZYSTA
Na razie widać, że nadal nie wszyscy oswoili się z tą rzeczywistością. W inauguracyjnej kolejce Ekstraklasy tylko w dwóch meczach (Cracovia – Pogoń Szczecin, Jagiellonia – Wisła Kraków) obie drużyny wykorzystały limit roszad w składzie. Łącznie natomiast z dopiero co uchylonej furtki skorzystało sześć ekip. Tydzień później to grono niemalże się podwoiło. W jedenastu drużynach wchodziło pięciu nowych zawodników, a raptem w pięciu mniej (czterech lub trzech).
Na zapleczu Ekstraklasy nowa możliwość jeszcze rzadziej zostaje w pełni wcielona w życie. W pierwszej kolejce jedynie w starciu Miedzi Legnica z Sandecją Nowy Sącz szansę u jednych i drugich otrzymał komplet pięciu rezerwowych. Jedenaście z osiemnastu drużyn zmieniało rzadziej. Drugiej serii meczów nadal w komplecie nie rozegrano, ale tak czy siak łatwo zaobserwować, że proporcje się nie zmieniają.
Nie oznacza to wcale, że trenerzy patrzą na tę innowację sceptycznie. Wręcz przeciwnie.
– Nie ukrywam, że zmieniłem zdanie w tym temacie. Byłem przyzwyczajony, że trzy zmiany to trzy zmiany, a pięć to byłaby przesada. Nie jestem zwolennikiem większego grzebania w przepisach. Mimo wszystko uważam, że na tę chwilę to dobre rozwiązanie. Zdążyłem już z tej furtki skorzystać w meczu pucharowym i w pierwszej kolejce. W Jastrzębiu już po czterdziestu minutach prowadziliśmy 4:0. Następne 20 minut było z naszej strony słabsze. Zawodnicy mieli z tyłu głowy, jaki jest wynik i nie stworzyli żadnej sytuacji. Wprowadziliśmy nowych i dało się zauważyć, że bardzo chcieli się pokazać z dobrej strony. Nasza gra odżyła i znów zaczęliśmy być groźni – mówi Ireneusz Mamrot, obecnie prowadzący Arkę Gdynia.
– Jestem entuzjastą tego przepisu. Brakowało mi go w czerwcu i lipcu. Większa liczba rezerwowych najbardziej przydaje się wtedy, gdy zespołowi nie idzie. A właśnie w tamtym okresie często mieliśmy ciężkie mecze i chętnie przeprowadzałbym więcej korekt – przyznaje szkoleniowiec Zagłębia Sosnowiec, Krzysztof Dębek.
ZDROWIE TO NIE ARGUMENT
– Wychodzę z założenia, że do przepisów trzeba się po prostu dostosowywać. My nie mamy na nie wpływu, to nie była kwestia dyskusji. Mimo to uważam tę zmianę za pozytywną, za wartość dodaną, z której można, ale nie trzeba korzystać. To dla trenerów dodatkowy instrument – dodaje Marcin Brosz z Górnika Zabrze.
Jego zdaniem to wciąż praca na żywym organizmie i za wcześnie na daleko idące wnioski, jednak wymienia sporo potencjalnych plusów: – Poprzez większą liczbę zmian dłużej możemy utrzymywać tempo meczu, które zaplanowaliśmy. Rzadziej niż wcześniej będziemy musieli korygować ustawienia i schematy, tylko częściej powinniśmy móc wymieniać zawodników 1 do 1. Do tego oczywiście dochodzi ochrona ich zdrowia w obecnej sytuacji, okresy przygotowawcze zostały przecież skrócone. Ze względu na koronawirusa nie możemy przesuwać piłkarzy pierwszego zespołu do rezerw, dlatego dobrze, że w obrębie pierwszego zespołu zwiększyła się rywalizacja. Chłopcy wiedzą, że mają większe szanse na grę w Ekstraklasie. Widać na zajęciach, że są jeszcze bardziej zmobilizowani. Jeśli mecz się dobrze układa, w końcówkach będzie można ogrywać zawodników, którzy rzadziej występują. Na razie tego nie zrobiliśmy, bo walka zawsze była do końca, ale w odpowiednim momencie skorzystamy z tej możliwości.
Trener Rakowa Częstochowa, Marek Papszun: – Dla mnie liczyło się tylko to, żeby od początku obowiązywały jasne reguły. Liczba zmian nie miała dla nas większego znaczenia strategicznego, natomiast z punktu widzenia rywalizacji w zespole i utrzymania odpowiedniego nastawienia wśród zmienników jest to duży plus. Czasami chciałoby się kogoś wpuścić, dać szansę, ale przy starej wersji rzadko była taka możliwość. Teraz mamy dwóch nowych ludzi, którzy biorą udział w boiskowych wydarzeniach. Nawet 10-15 minut może pokazać, czy mogę na nich liczyć w dalszej perspektywie. Kwestie taktyczne też nie są bez znaczenia. Na przykład przy korzystnym wyniku na daną pozycję można wpuścić zawodnika o trochę innym profilu. Te argumenty są dla mnie najistotniejsze, bo od początku nie uważałem za argument mówienie o pandemii, kontuzjach, nieprzygotowanych zawodnikach. Chodzi przecież o profesjonalnych sportowców, więc muszą być gotowi zawsze, nawet jeśli trenują indywidualnie.
TRZEBA SIĘ OSWOIĆ
Nasi rozmówcy mają pozytywne nastawienie do nowego przepisu, ale jak dotąd rzadko z niego korzystają. Krzysztof Dębek w I lidze jeszcze pięciu zmian nie dokonał. Okazuje się, że powody bywają prozaiczne. Trenerzy często nie mają jeszcze automatyzmów przy planowaniu korekt, a warto pamiętać, że obowiązują tu pewne ograniczenia. Poza przerwą między połowami można wprowadzać rezerwowych w trzech rzutach, więc jeśli na boisku ma się pojawić pięciu, przynajmniej część zmian musi być zbiorowa.
Nie wszyscy od razu się do tego przyzwyczaili, Dębek również.
– Z GKS-em Tychy świetne wejścia z ławki zanotowali Goncalo Gregorio i Filip Karbowy. Chciałem przeprowadzić kolejne roszady, natomiast wtedy współpracownicy przypomnieli mi, że mamy już tylko ostatnie okienko. Dopiero więc w 90. minucie wprowadziliśmy dwóch nowych zawodników, głównie dla zyskania czasu. Trochę się zaszachowaliśmy. GKS między 60. a 70. minutą przeprowadzał zmiany dwójkami. My nie mieliśmy takich potrzeb taktycznych, ale będąc bardziej wyczulonym na nowe uwarunkowania, Gregorio i Karbowego posłałbym do boju jednocześnie po kontuzji Olafa Nowaka, zamiast tworzyć kilkuminutowe odstępy. Zaoszczędziłbym jedno okienko. Mógłbym wcześniej wpuścić na skrzydło Seedorfa i nadal byłbym zabezpieczony na końcówkę lub jakiś losowy wypadek. Musimy się z tym jeszcze trochę oswoić. W następnych tygodniach na pewno nieraz wykorzystam limit zmian i cieszę się, że mam taką możliwość – mówi opiekun Zagłębia Sosnowiec.
Marek Papszun miał podobną historię.
– Z Legią akurat się trochę zamotałem, to był pierwszy mecz z tym przepisem. Nie wprowadziłem dwóch nowych zawodników w jednym rzucie. Nie powiem, że jakoś ewidentnie zabrakło potem następnych zmian, bo sytuacja była dynamiczna. Zmiany determinuje wynik. Długo graliśmy w dziesiątkę i mieliśmy 1:1, posyłałem świeżych zawodników bardziej pod kątem defensywy. W końcówce jednak straciliśmy drugą bramkę, trzeba było podejść ofensywniej do tematu, a trzecia zmiana została już przygotowana i nie było odwrotu. Niekiedy wszystko dzieje się tak szybko, że trudno nawet zareagować – przyznaje.
Ireneusz Mamrot w pierwszej kolejce dał szansę pięciu zmiennikom w Arce, natomiast z Puszczą Niepołomice nie dobiłby do limitu nawet przy wcześniejszym układzie. Na murawie pojawiło się zaledwie dwóch rezerwowych. – Dostaliśmy czerwoną kartkę na kwadrans przed końcem, a będący młodzieżowcem Dawid Markiewicz wypadł wcześniej z powodu kontuzji i byliśmy trochę zaszachowani. Potrzebowaliśmy kolejnych zmian, lecz nie za bardzo mogłem je przeprowadzić. Brakowało większej liczby młodzieżowców na ławce, żebym w końcówce mógł dać odpocząć Mateuszowi Młyńskiemu. Mieliśmy tylko 16-latka, któremu trudno byłoby wejść w momencie, gdy na boisku było dużo dośrodkowań i walki fizycznej – tłumaczy.
Wszyscy są jednomyślni, że limit okienek jest potrzebny. – Pięć osobnych zmian dla każdego zespołu mogłoby zabić mecz w ostatnich minutach. Jasne, sędziowie by ten czas dokładali, ale często bardzo subiektywnie doliczają minuty. Moim zdaniem te okienka są niezbędne – przekonuje Krzysztof Dębek. – Nadal możemy reagować tylko trzykrotnie w trakcie meczu, więc pod tym kątem względem wcześniejszych praktyk nic się nie zmienia. Logicznie to rozwiązano – dodaje Marek Papszun.
DŁUGOTRWAŁE SKUTKI PIĘCIU ZMIAN
Zastanawia nas, czy mając poszerzone pole manewru trenerom łatwiej będzie się decydować na odważniejsze i bardziej ryzykowne decyzje personalne lub plany taktyczne. Ewentualna korekta błędów jest przecież łatwiejsza.
Ireneusz Mamrot: – Dla taktyki czy ustawienia pięć zmian nie ma znaczenia, przynajmniej u mnie. Najbardziej się one przydadzą w meczu, który źle się układa. Dawniej w razie gwałtownej reakcji i dwóch zmianach w przerwie, z trzecią czekało się do samej końcówki. Inaczej istniało ryzyko, że bez czerwonej kartki zakończy się mecz w dziesiątkę, bo ktoś doznał kontuzji, a limit zmian został wyczerpany. Teraz ten problem odpada. W przerwie możesz wymienić nawet trzech zawodników i ciągle masz pole manewru na drugą połowę.
Marek Papszun: – Nie miałem jeszcze takiej sytuacji. Zmiana w Gdańsku już po pierwszej połowie była bardziej spowodowana niedyspozycją zdrowotną Frana Tudora niż świadomością, że mogę od razu coś skorygować, bo zostaną mi cztery zmiany.
Krzysztof Dębek: – Nie chodzi o to, żeby rotować na siłę. Jakby nie było, pięciu nowych zawodników to wymiana połowy składu z pola. Z jednej strony podniesiemy mocno motoryczne możliwości zespołu, ale z drugiej, ryzykujemy zwiększonym chaosem na boisku, zaburzeniem automatyzmów w grze. Tu istnieje pewne zagrożenie. Jeżeli coś dobrze funkcjonuje, nie ma co tego naruszać dla zasady.
Papszun nie obawia się taktycznego bałaganu w końcówkach spotkań. – Pod kątem płynności naszego grania nie widzę tu zagrożenia. Sądzę, że w zeszłym sezonie utrzymywaliśmy organizację gry na dobrym poziomie. Oczywiście są różne mecze, z różną płynnością, ale takie aspekty zależą też od postawy prezentowanej przez przeciwnika – zauważa.
WIĘKSZA INTENSYWNOŚĆ
Od razu nasuwa się pytanie, czy potencjalnie dwóch zawodników więcej na boisku w każdym zespole sprawi, że trwałym efektem będzie wzrost intensywności gry? Wydaje się, że łatwiej będzie teraz maksymalnie eksploatować na przykład skrzydłowych lub bocznych obrońców, wiedząc, że w razie czego wszystkich można zastąpić.
– Wolałbym dokonywać zmian w zespole nie ze względu na fizyczność zawodników, tylko ze względów taktycznych, rozliczenia z realizacji założeń lub zwykłego dawania szansy. Oczywiście sporadycznie zdarza się inaczej. Nieraz ktoś wrócił po kontuzji, dopiero dochodzi do pełni formy, a w moim systemie – szczególnie na skrzydłach – do wykonania jest bardzo dużo pracy, wiele kosztującej – nie ukrywa Marek Papszun.
– Pięć zmian może jeszcze podnieść tempo i intensywność gry, ale będąc świeżo po larum wokół reprezentacji, nadal jednak bardziej bym patrzył na kwestie techniczno-taktyczne. One, wbrew pozorom, są w tym wszystkim najistotniejsze. Motoryka jest niezbędnym dodatkiem i pomocą. Często jednak grając mądrze, myśląc na boisku, biegamy mniej, niż by nam się wydawało. Widzę to również po danych, które otrzymuję po naszych meczach. Kiedy gramy dobry futbol, zaliczamy mniej kilometrów. Kiedy gramy źle, przeważnie biegamy znacznie więcej. Często się zachwycamy, że jakaś drużyna zasuwa, że przebiegła 115 kilometrów. Pobiegajmy 105-107 grając inteligentnie, a prędzej wygramy – zapewnia Krzysztof Dębek.
Osobną kwestią jest fakt, że jeszcze trzeba mieć kogo wprowadzać za zawodników z wyjściowego składu. – Tutaj kluczową rolę będzie odgrywało to, czy masz szeroką i jakościową kadrę. Jeżeli ten przepis zostanie na stałe, kluby zaczną przywiązywać większą wagę do mocniejszych ławek rezerwowych. Dawniej przy braku kontuzji wystarczało piętnastu ludzi do obskoczenia jednej rundy. Teraz byłoby to nie do zrobienia – uważa trener Zagłębia Sosnowiec.
ZOSTAWIĆ NA ZAWSZE?
Czy nasi rozmówcy chcieliby pozostania pięciu zmian na stałe? Czy ich zdaniem to już będzie trwały element w świecie piłki czy jednak po ustabilizowaniu sytuacji z koronawirusem wracamy do punktu wyjścia?
Papszun: – Wymieniliśmy już sporo argumentów, żeby ten przepis pozostał. Wcześniej przecież rozbudowaliśmy kadry meczowe do dwudziestu piłkarzy. Przy powrocie do trzech zmian, sześciu ludzi nie brałoby udziału w meczu. Myślę, że pozostaniemy już na stałe przy nowej wersji.
Dębek: – Traktuję ten przepis jako coś świeżego, pozytywnie zmieniającego piłkę. VAR też na początku budził mnóstwo emocji, a dziś na pewnym poziomie już trudno sobie wyobrazić futbol bez niego.
Brosz: – Uszanuję każdą decyzję osób, które będą decydować, co dalej.
Mamrot: – Docelowo byłbym zwolennikiem pozostania przy trzech zmianach plus dopuszczenie wprowadzania jednego młodzieżowca za drugiego. Tak kiedyś było w II lidze i to by w zupełności wystarczyło.
Trudno byłoby dziś znaleźć szkoleniowca, który z gruntu byłby przeciwny tej nowości. Nikt przecież nie nakazuje dokonywania pięciu zmian, dano jedynie do ręki taką możliwość. Jak ze wszystkim, trzeba z niej mądrze korzystać i pewnie wielu na początku będzie musiało popełnić trochę błędów, zanim wypracuje najlepszy sposób działania pod tym kątem. Wydaje się, że każdy trener będzie musiał przez to przejść, bo nie będziemy zdziwieni, gdyby ten przepis został z nami na dłużej.
PRZEMYSŁAW MICHALAK
Fot. Newspix/FotoPyK