Radomiak – Widzew, II liga. Na stadion w Radomiu przychodzi nadkomplet kibiców, bilety rozeszły się tak szybko, że w kasach w dniu meczu nie został ani jeden. Także grupa kibiców z Łodzi była spora i nie zmieściła się w klatce dla gości. Rewanż? Do Łodzi wybrało się 1000 fanów Radomiaka, którzy na trybunach zrobili ogień. Dosłownie i w przenośni. Widzew rzecz jasna wypełnił obiekt i mieliśmy piłkarskie święto. Dlaczego o tym wspominamy?
Ano dlatego, że dziś mecz Radomiaka z Widzewem był znacznie smutniejszy. Na trybunach garstka osób, nieco ponad setka. Wynikło to z trzech rzeczy:
- Mecz rozgrywano w Pruszkowie, a miejsce zmieniono w ostatniej chwili. Ale nie, nie z Radomia. Z Puław, o czym szeroko piszemy w TYM TEKŚCIE
- Kibice Radomiaka zbojkotowali wyjazd przez organizacyjną niepewność i przeciągającą się budowę ich własnego stadionu. Kibice Widzewa jechać z kolei nie mogli
- Radomiak innowacyjnie podszedł do tematu sprzedaży biletów i można było je kupić tylko w jednym miejscu. W ich sklepie stacjonarnym. XXI wiek
Atmosfera była więc sparingowa i całe szczęście, że w drugiej połowie piłkarze trochę ją rozruszali. Bo takiego hitu pierwszej ligi, to my oglądać nie chcieliśmy.
Sędziowskie kontrowersje
Ale tak jak mówimy – to było w drugiej części spotkania. Bo pierwsza, mimo mocnego początku, trochę rozczarowała. A było to tak: Widzew siadł na Radomiaka i wydawało się, że ten już się z ziemi nie podniesie. Cztery minuty, trzy groźne strzały. Łodzianie założyli wysoki pressing, odbierali piłkę na połowie radomian i o ile dwa razy Radomiaka zdołał uratować Mateusz Kochalski, tak przy trzeciej sytuacji nie miał szans. Artur Bogusz złamał linię spalonego, Marcin Robak natomiast wykorzystał ten prezent, jak na rasowego snajpera przystało. Choć tu trzeba zaznaczyć, że piłkarze z Radomia sugerowali sędziemu, że Robak jednak spalił. I wcale nie mamy pewności, że nie mieli racji.
Zresztą nie był to ostatni protest zgłaszany do Tomasza Marciniaka w tej części spotkania. Radomiak domagał się też rzutu karnego w tej sytuacji:
Znów kontrowersja, znów na styku. Bo z jednej strony – ręka, nie da się ukryć. Z drugiej – piłka odbiła się od murawy. Sędzia ma podpórkę dla swojej decyzji, bo “jedenastki” według niego nie było. Do Tomasza Marciniaka można mieć jednak zupełnie zasłużone pretensje o brak kontroli nad meczem. 20 fauli w pierwszej połowie spotkania, co chwilę ktoś leżał na murawie. W brzydkiej grze przeważał Widzew, a łodzianie zobaczyli tylko dwie żółte kartki.
Dziurawe boki obrony Widzewa
Natomiast powiedzmy to wprost: Radomiak na gola przed przerwą niekoniecznie zasługiwał. Sześć strzałów, zero celnych. Ok, był słupek Karola Podlińskiego, jednak generalnie – bez konkretów. A po zmianie stron? To już całkowicie inny temat. Bo ekipa z Radomia wzięła przykład ze swojego rywala i rzuciła mu się do gardła od pierwszych sekund. Dosłownie, bo zdobycie wyrównującej bramki zajęło Karolowi Angielskiemu kilkanaście sekund.
Łukasz Kosakiewcz stracił piłkę przy samym polu karnym, odebrał ją Karol Podliński i zagrał do swojego partnera z ataku. Angielski strzelił na pewniaka – mocno, celnie – i puścił piłkę między nogami Wojciecha Pawłowskiego. Wiele czasu nie minęło, a Radomiak już prowadził. Znów Kosakiewicz i Podliński w roli głównej. Ten drugi dostał wrzutkę od Miłosza Kozaka, ten pierwszy, zamiast go przykryć, wolał popatrzeć, jak napastnik składa się do strzału głową. Niestety tego, jak piłka wpada do siatki, już nie widział, bo był odwrócony plecami do bramkarza. Albo raczej postaci wcielającej się w jego rolę, bo o ile boki obrony Widzewa były dziś fatalne: po drugiej stronie biegał Petar Mikulić, który notorycznie faulował, był ogrywany i tracił piłki. Certyfikat jakości od elektryka mile widziany.
W każdym razie ok, boki obrony Widzewa były fatalne. Ale skoro one były fatalne, to już naprawdę nie wiemy, jak ocenić występ Wojciecha Pawłowskiego.
Wojciech Pawłowski antytalent show
Wielki powrót solić kipera. Szanujemy dystans do siebie Wojtka Pawłowskiego, który dziś już tylko podśmiewa się z tamtej, pamiętnej wpadki. Natomiast dziś bramkarz Widzewa postanowił zachować dystans także od piłek. A na jego pozycji, cóż, nie jest to wskazane. Zgadniecie, ile strzałów celnych oddał dziś Radomiak?
Pięć.
A ile z nich wpadło do bramki?
Cztery.
Zresztą tu nie chodzi o to, że wpadły. Tu chodzi o to JAK wpadły. Wojciech Pawłowski się kurwa skompromitował. Pierwszy gol wpadł mu między nogami. Przy drugim praktycznie sam wbił sobie piłkę do bramki. Stał wtedy przy bliższym słupku, a strzelający z niemal zerowego kąta Podliński i tak zdołał wsadzić mu bramkę. Trzeci gol? Bez próby interwencji. Po prostu odprowadził piłkę wzrokiem, choć ok – tu akurat Leandro przymierzył w okno, po tym, jak wrzucił na wiatrak Mikulicia. Czwarty gol? Tu już zupełna parodia zawodu, który Pawłowski wykonuje. Miłosz Kozak wpadł w pole karne i posłał mu piłkę między nogami. Typowa “rybka”, Pawłowski popełnił wszystkie możliwe błędy:
- Źle się ustawił, bo odkrył bliższy słupek
- Rozstawił nogi, jak nie powiemy kto
- Zupełnie nie odczytał tego, co zrobi napastnik i nawet nie zareagował, żeby te błędy poprawić
***
I skończyło się tak, że Radomiak w 45 minut wrzucił Widzewowi czwórkę, odwdzięczając się za pokiereszowane kości. O szansach Widzewa w drugiej połowie nie piszemy, bo w sumie nie ma o czym. Poza minimalnie niecelnym uderzeniu Merveille’a Fundambu, łodzianie nie pokazali z przodu nic. Dla Enkeleida Dobiego – niezły gong na start. Dla Dariusza Banasika, który dzisiejszy mecz oglądał z trybun – świetny początek. I pstryczek w nos dla Widzewa, który podebrał mu trzech piłkarzy.
Radomiak Radom – Widzew Łódź 4:1
Angielski 46′, Podliński 50′, Leandro 72′, Kozak 90+4′ – Robak 4′
Fot. Newspix