Nie pamiętam gdzie to czytałem, ale pamiętam co czytałem i widziałem: facet – a nawet Polak – stoi dumnie przed wypożyczalnią VHS. Swoją. Bo facet, a nawet Polak, ma ich całą sieć, prowadząc ją z sukcesem.
Na pytanie, czy obawia się, że biznes kaset VHS przestanie się kręcić, odpowiada, że nie obawia się.
Bo przecież nowe filmy zawsze będą powstawać.
Nie można odmówić mu racji. Filmy, jak ostatnio sprawdzałem, wciąż się ukazują.
Być może przegapiliście, ale w pewnym momencie, u schyłku gasnącej, niegdyś kreującej milionerów branży, istniały nawet VHS-omaty. Tak, ja też dowiedziałem się o tym po fakcie. Nie wytłumaczę wam jak dokładnie działały, również mogę się tylko domyślać. Ale są zdjęcia VHS-omatów stojących w Polsce. I VHS-omat to bezsprzecznie osiągnięcie. Tygrysi skok w zakresie komfortu klienta.
Imponująca karawela w epoce tanich lotów lotniczych.
***
Wszyscy znamy ten moment: coś robimy, coś rutynowego, sprzątamy, oglądamy mecz, robimy zakupy, aż tu nagle przyłapujemy samych siebie na rozmyślaniach o firmie Kodak.
A raczej braku jej niegdysiejszej wszechobecności.
Mamy tu nawet wątek piłkarski. Gdy Janusz Romanowski tuż po transformacji został przedstawicielem Kodaka na Polskę, wiązało się z takim kapitałem, że wkrótce mógł wejść w Legię. I uczynić z niej potęgę, ćwierćfinalistę Ligi Mistrzów. Nikt do tej pory do tego poziomu nie doskoczył. I nie zdziwię się, jeśli nie zdąży doskoczyć, zanim piekło nas wszystkich pochłonie.
Oczywiście bycie przedstawicielem Kodaka na Polskę nie było jedynym biznesem Romanowskiego. Nie za bycie przedstawicielem Kodaka kupował – dajmy na to – sympatycznego Jacka Bednarza. Romanowski – jak to się ładnie mówi – miał smykałkę do interesów. Niezwykłym osiągnięciem jest fakt, że dzięki ściemnionym umowom z Pogonią Konstancin, która wypożyczała piłkarzy Legii Warszawa, Janusz Romanowski został pierwszym – i długo jedynym – właścicielem polskiego klubu, który na polskim klubie zarobił.
Ale jednak to bycie przedstawicielem Kodaka się w życiorysie Romanowskiego przewija. Jest elementem budowy mitu o potędze. Mitu o kapitale.
Dziś przedstawiciel Kodaka na Polskę może sobie przybić piątkę z przedstawicielem Commodore.
Kodak zbankrutował z dziesięć lat temu. Od tamtej pory szuka sobie gruntu – pewnie w niektórych sektorach znalazł. Ale nie jest już globalnym potentatem, wymienianym jednym tchem wśród największych koncernów świata.
Firma – w wielkim uproszczeniu – przegapiła moment, w którym wszyscy przesiadali się na aparaty cyfrowe. Choć to w firmie Kodak badano tę technologię już w latach siedemdziesiątych, a w 1975 udało się stworzyć pierwszy, wybitnie toporny, ale działający aparat tego typu. Znali tę gałąź rozwoju. Nie zaskoczyła ich.
Postawili, z miliona przyczyn, również chciwości akcjonariuszy, na innowację kontynuacyjną, czyli usprawnienia aktualnej technologii. Zostali więc zmiażdżeni przez innowację przerywającą, niszczącą aktualny porządek, ustalającą zupełnie nowe zasady gry.
Zazwyczaj tak się dzieje. Jak ktoś ładnie powiedział:
To nie producenci świeczek wynaleźli żarówkę.
***
Jest powyższy dylemat rzeczą całkowicie uniwersalną, można ją mierzyć wszędzie. Natomiast to interesujące przyjrzeć się piłce nożnej przez pryzmat powyższych – a czemu nie – klisz.
Przypomina mi się zjazd holenderskiej reprezentacji, którego najpowszechniejszą diagnozą była niewiara w zmianę. Holendrzy byli jednymi z największych innowatorów futbolu. Ich futbol totalny zmienił boiska na zawsze. Trenerzy byli równie chodliwym towarem eksportowym co tulipany.
I przegapili moment, w którym, do jakiegoś znaczącego stopnia, to, w co wierzyli, przestało… może nie działać. Ale olśniewać.
Przypomina mi się intrygująca narracja, według której mistrzostwo świata w 2006 było najgorszym, co mogło zdarzyć się włoskiej piłce. Oczywiście, jeśli rozumieć to jeden do jednego, mamy w tym element przesady. Triumf na mundialu to zapisanie się na zawsze w historii. Po to się gra w piłkę. Ale włoski futbol miał już wtedy wiele problemów, które przez zwycięstwo na turnieju – kilka meczów, kilka tygodni – zostały zamiecione pod dywan. I płytko pogrzebane problemy zaczęły wyłazić spod ziemi jak Uma Thurman w drugiej części Kill Billa.
Myślę nawet o naszym gruncie, o brązowym medalu w 1982 roku. Może i on uśpił czujność. Polska piłka jechała jeszcze dobre dwie dekady na zasadach coraz bardziej archaicznych. Piłkarze prowadzili się jak prowadzili, a to jakotakie prowadzenie było krzewione odgórnie przez starszyznę w szatni. Nie miejmy złudzeń – nie tylko w Polsce piłkarz palił, pił, uciekał przez okno. Robiono to na Zachodzie. Robiły to niektóre Orły Górskiego. Ale w innych krajach szybciej niż u nas odchodzono od tego modelu, co – jak zaskakujące – zbiegło się z wzrostem znaczenia fizyczności w piłce nożnej. A wszystkiego bieganiem po górach z Wyciszkiewiczem nie przerobisz.
A może Wisła Kraków? Mająca za Cupiała dość pieniędzy, by w pierwszych latach pogodzić budowę składu złożonego z najlepszych ligowców, a przy tym poważnego szkolenia? Już wtedy, prawie dwadzieścia lat temu, wziąć gdzieś, z renomowanej akademii wzorzec, i z cierpliwością godną budowom akademii dzisiaj ją zaszczepić? Co gdyby wtedy Cupiał, na co miał pieniądze, zbudował tak imponujący projekt jak Legia Training Center czy obiekty Lecha? Czy to największy błąd czasów Cupiała? Gdy wkrótce okazało się, że kupno najlepszych ligowców jest niemożliwe? I byłoby bez względu na problemy Tele-Foniki?
To tylko teorie.
Ale wolno mi je ukuć.
Wolno byłoby mi też rzucić jakimś chwytliwym sloganem, powiedzmy: najbardziej narażony na cios jesteś wtedy, gdy jesteś na szczycie. Gdy żre. Gdy bijesz wszystkich. Bo przyjdzie czas, gdy zmiana będzie konieczna, reguły gry się zmienią, a tobie będzie najtrudniej to zaakceptować, bo stare przecież tak pięknie działało, więc może jeszcze zadziała.
Ale go nie rzucę, bo to bardziej skomplikowane. Takiej Barcelonie zarzuca się raczej brak konsekwencji. Odejście od swojego DNA. Nie problemy z brakiem chęci wymyślania się na nowo.
Ale choć to bardziej skomplikowane, tak myślę, że może być elementem składowym.
I warto w momencie sukcesu, w czasie tłustych lat, samemu nałożyć sobie tę szczyptę goryczy na język. Może to sprawić, że łyżka dziegciu nie zamieni się w beczkę.
Warto czasem pokwestionować to, co zdaje się najbardziej oczywiste.
Leszek Milewski
***
Kto chciałby poczytać więcej o upadku firmy Kodak tu niezły artykuł, który mi się przydał.
Fot. Fragment reklamy