Lechia Gdańsk z pewnością nie jest drużyną pozbawioną wad, ba, pewnie przy mniejszej dawce życzliwości tych wad można by znaleźć więcej niż plusów, bo jak wczoraj dowodziliśmy, drużyna Stokowca na przykład gorzej broni i gorzej atakuje niż jeszcze w zeszłym sezonie. W starciu z Lechem też nie porwał nas futbol, jaki prezentowali gdańszczanie, w pewnych momentach mieli po prostu furę szczęścia, piłka jak zaczarowana nie chciała wpaść do bramki Alomerovicia. To wszystko prawda, ale też oddajmy finaliście, co mu należne: ten zespół ma charakter.
Żeby to uplastycznić tylko na przykładzie Pucharu Polski, wystarczy spojrzeć na historię Lechii w edycji 19/20.
3:2 z Gryfem Wejherowo
Ktoś powie, że dla Lechii to zwycięstwo było obowiązkiem, bo Gryf to drużyna drugoligowa, zaraz trzecioligowa, gdzie piłkarze nie zarabiają kokosów, a wręcz muszą dorabiać, by to wszystko im się dodawało. Prawda, Lechia jednocześnie musiała pójść dalej, ale również pokazała charakter. Przegrywała bowiem 0:2, w kierunku Alomerovicia poleciała rakietnica, znamy przykłady z Turnieju Tysiąca Drużyn, gdy w bardziej sprzyjających okolicznościach ekstraklasowicze rzucali rękawice. Nie idzie, to nie idzie, po co drążyć.
A ekipa Stokowca wzięła się w garść, wyciągnęła na 3:2 i uniknęła kompromitacji. Nawet nie nieśmiałe brawa, ale choćby skinięcie głową z uznaniem.
3:2 z Zagłębiem Lubin
O ile wyciągnąć 0:2 z Gryfem można było zakładać, o tyle odrobienie stanu 0:2 z Zagłębiem Lubin musi już budzić uznanie. Ten mecz w ogóle się nie układał gdańszczanom, schodzili na przerwę z dwubramkową stratą, grali słabo i można było uznać, że pierwszy mecz Pucharu Polski grany u siebie od 2014 skończy się wstydliwą porażką.
Nic z tych rzeczy: mniej niż 20 minut grania po zmianie stron potrzebowali lechiści, żeby wyprzedzić gości i już im nie oddać pola. Sygnał do ataku golem dał Tomasz Makowski, facet w lidze irytująco przeciętny, co też pokazuje, że dla Lechii Puchar Polski jest zupełnie inną historią niż cotygodniowe kopanie.
Owszem, trochę szczęścia też się przydało, bo solidnego Guldana zmienił w przerwie słaby Dąbrowski, ale Lechia z tego atutu po prostu skorzystała. „I brawo!”, jak mawia Zbigniew Boniek.
2:1 z Piastem Gliwice
Słówko o tym meczu, bo gdy restartowaliśmy ligę, wyraźnie było widać, że gra na własnym obiekcie bez kibiców powoduje, iż gospodarze tracą naturalny atut. Na to spotkanie fani biało-zielonych wejść już nie mogli, ale Lechia nie musiała szukać wymówki po ostatnim gwizdku, tylko po prostu wygrała. Wynik wskazuje na ciężary, ledwie 2:1, natomiast ekipa Stokowca była lepsza i to zwycięstwo jej się należało.
1:1 z Lechem Poznań (4:3 po karnych)
Naczelny przykład. Lechia cierpiała na boisku, broniąc się czasem rozpaczliwie, ale w ostatecznym rozrachunku jednak skutecznie. Nie było tak, że Lech w którymś momencie rozmontował gdańszczan i trafił na przykład do pustaka. Nie, to Kolejorz przy swojej bramce miał trochę szczęścia, bo niezbyt fortunnie interweniował Alomerović.
Lechia miała na ten mecz pomysł, brzydki, prawda, ale znów: skuteczny. Poza tym jakkolwiek nieefektownie to wyglądało, goście naprawdę byli jednością i dawali z wątroby, jak to zwykło się w polskiej piłce mówić. Spójrzcie na Paixao: 35-letni gość nie dość, że wytrzymał 120 minut, to w dogrywce potrafił utrzymać się przy piłce, dawać oddech kolegom i zapieprzać w obronie. Po wejściu Zwolińskiego przesunął się na prawe skrzydło, Żuraw wymienił Puchacza na Kostewycza i Ukrainiec wcale nie miał w Portugalczyku łatwej przeszkody.
Ukoronowaniem tego popisu charakteru są oczywiście rzuty karne. Dwie bramki straty, Lechowi wystarczyło trafić chociaż raz. Ale nie zwątpił Alomerović, potem wierzyli strzelcy i cud stał się faktem, Lechia gra w finale.
POCHWAŁA STOKOWCA
Cóż, naprawdę można wiele tej drużynie zarzucać (i samemu klubowi też). Nie płacą, nie stać ich na obóz, kolejni piłkarze odchodzą z klubu i potem nie szczędzą przykrych słów Stokowcowi, choćby Peszko nazwał go najbardziej śliskim człowiekiem, jakiego poznał w futbolu. Ale wygląda na to, że ekipa, która tam wciąż jest, wierzy w ten projekt.
Już nie będziemy osądzać, czy chodzi o spore liczby na kontrakcie – które prędzej czy później, raczej później, zostaną wypłacone – tylko oceniamy efekt. Mają ci goście swoje ograniczenia, nie widzieliśmy dawno tak bezpłciowego środka pola (szczególnie bez Kubickiego), ale jednak dwa finały Pucharu Polski z rzędu nie biorą się z przypadku. Rok temu wszystkie mecze prowadzące na Narodowy trzeba było wygrać na wyjeździe, w tym, by zameldować się w Lublinie, trzeba było odrabiać straty i dokonać niemożliwego w Poznaniu.
To się Lechii udaje. Pamiętajmy też, że nie mówimy o klubie, który kolekcjonuje trofea co rok, PP z zeszłego sezonu był dopiero drugim, po 36 latach oczekiwania. Jeśli więc w tak kuriozalnych okolicznościach organizacyjno-finansowych Stokowiec poprawi tamten wynik kolejnym trofeum (już trzecim, bo jeszcze Superpuchar), trudno będzie nie doceniać jego pracy.
Albo inaczej: dziś też już trudno. Spokojnie jesteśmy sobie w stanie wyobrazić, że gorszy trener tego bajzlu nie ogarnia i Lechia wygląda jak w rozgrywkach 17/18.
To znaczy: walczy o utrzymanie.
Fot. FotoPyk