Kwiatkowski mistrzem świata. To fajnie, że został, to cudowne dziecko dwóch pedałów. Ale dzień wcześniej Włodarczyk przestał być mistrzem, dziecko sąsiadów. Czyli, jak w piosence znakomitego niegdyś wrocławskiego kabaretu „Elita”: „Pero, pero, bilans musi wyjść na zero”. Zatem nie przesadzajmy, bo mistrzów tylu co Łapińskich w okolicach Łap (”Piłkarski poker”): „U nas Łapińskich jak psów. Ja też Łapiński!”.
Akurat zmarł Grześ Świątkiewicz, super dziennikarz TV, kiedyś z nim pracowałem. No i raz przylał Atlasikowi, poszło o kobietę. I Janusz nie wiedział, jak dokuczyć wrogowi, to napisał mniej więcej tak: że zlał go spec od kickboxingu, śmiesznej dyscypliny, w której co roku jest (tak wyliczył) 88 mistrzów świata. 88! Jak Łapińskich. I tak samo jest wszędzie. Dlatego dla mnie mistrzem świata jest się tylko w jednej. W piłce nożnej. Mężczyzn.
Ale do Kwiatkowskiego wracam. Przyszedł mi do głowy, ale nie Michał, a Kamil. Dzieciak z domu dziecka. Ojciec zamordował dwóch gości na Pradze, i poszedł siedzieć – nikogo nie interesowało że tamci akurat gwałcili mu żonę, wyrok. I pomyślałem, że fajnie jakby z tego domu dziecka na chwile ten chłopiec wyszedł, i zobaczył – Kwiatkowski – mistrzów świata jedynych, czyli w piłce nożnej. Na Narodowym.
I napisałem esa do Bońka – czy mógłby przekazać dwa bilety dla domu dziecka, mogą być najgorsze, bo ja nie kupię – filantropia już mnie zrujnowała…
I Zbyszek odpisał w dwie minuty – masz sześć biletów. I nie na najgorsze miejsca, tylko na najlepsze.
I jeszcze za chwilę zadzwonił:
– A ty idziesz na mecz?
– No nie, przecież nie będę nadawał relacji, to po co mam blokować miejsce na dziennikarskiej, zwłaszcza że tych nudziarzy w krótkich spodenkach nawet nie znam…
– No to jeszcze bilet dla ciebie.
Ha, nie śmiejcie się, że jestem jak Blaszczykowski i załatwiam bilety – bo tylko my dwaj wiemy co to nędza, mordy i syf. Ale że można się odbić, z dna najmocniej, tylko trzeba pomagać. Nie zapomnę, jak Listkiewicz pokazywał mi list od morderczyni swojej mamy – że wypadają jej zęby w więzieniu i czy by nie zapłacił za protezę.
I Michał wysłał jej pieniądze. I powiedział – mama by też tak zrobiła.
Uff, ale wielu spośród nas jest poranionych przez życie, a przecież się nie poddaliśmy nigdy.
I teraz do rzeczy (przetrzymuję was, ale nie moja wina, że na wsi padł internet, zresztą niedługo padnie wszędzie). Otóż jak byłem dzieckiem, to kiedyś, tak jak ten Boniek małego Kwiatkowskiego teraz, ktoś zabrał na mecz. Miałem 10 lat. Stadion ten sam. I też Polska – Niemcy. Eliminacje mistrzostw Europy też. I pełny. I pieszo przez Most Poniatowskiego.
Wziął mnie, gnojka i nędzarza, za jedną rękę, za drugą swego syna, i poszliśmy kibicować.
Nawet przez parę minut czułem coś w rodzaju ekstazy – Gadocha strzelił na 1:0.
Potem włożyli nam trzy, ale nikt z nas nie miał odczucia, że to dzień stracony, a ja pamiętam to od 43 lat. I że ten pan nazywał się Rudowski.
Dlatego jak możecie coś zrobić dla dzieci, czyichkolwiek, zróbcie. Jak Zibi. Dziękuję. Oczyściłeś moje serce.
Mam nadzieję, że dobre uczynki wracają, a ludzie z upadku się podnoszą. To chyba dlatego słusznie uważamy się za trochę innych od zwierząt.
Bo serce służy nie tylko do oddychania, a rozum wyłącznie do liczenia gotówki.
Lecz co do tego dziecka dwóch pedałów – największym specem był, jak wiadomo, Freddie Mercury. Ale nie o pedałowanie chodzi, a o to, że napisał kapitalną piosenkę „Bicycle race”. I równie kapitalny był teledysk – ze sto dziewczyn na rowerach, i na golasa.
W takim peletonie i ja bym popedałował.
*
Przeszedłem się w sobotę na Legia – Lech, pewnie dwóch z trzech najlepszych drużyn i dokonałem ciekawego odkrycia (drugiego, bo pierwsze to zapach mokrej trawy o zmierzchu). Mianowicie nasze drużyny wcale nie są takie najgorsze i nie widać kaleczenia gry. Szybka piłka, przyjęcie spoko (Jodłowiec mnie zadziwia, ale się rozwinął chłopak), no i gra na… Nie wiedziałem jak to nazwać, ale skojarzył mi się film sensacyjny – na linii ognia.
Bo jak patrzę z podziwem na boisko (z podziwem, ja bym tak nie umiał), otóż jest to balansowanie po cienkiej, niewidzialnej linii. Po linii… spalonego. Wiem, z dośrodkowań jest więcej goli (były trzy), ale to otwieranie sytuacji najlepsze jest do oglądania. Tylko jeden problem – ktoś musi dograć. Na punkt, na nos, w tempo.
Akurat słabo to wychodziło, jak zawsze na meczu zresztą, no a co wtedy?
A wtedy ogląda się… kibiców!
Jest to coś niezwykłego, co widzę za każdym razem, i jest tak w setkach miejsc na świecie. I staram się jak mogę przekazywać, że „Żylety” to coś, bez czego nie przetrwają loże. I będę się posiłkował nie swoimi obserwacjami (bo ja znam smak i urok każdego z tych miejsc), tylko Nicka Hornby’ego, fana Arsenalu i najlepszego brytyjskiego pisarza (buty mógłbym mu czyścić, no ale mnie cała reszta). Otóż ten młokos daje swą wykładnię stadionu, tak jak lubię bo sportową ale i ekonomiczną. Sorry, że zrzynam, ale jak ktoś ukradnie, a ładnie, to jak z nieba spadnie!
„Wielkie kluby chyba się zmęczyły dotychczasową bazą kibiców i trudno je za to winić. Młodzi mężczyźni wywodzący się z niższych sfer klasy średniej oraz ze środowisk robotniczych powodują skomplikowane i niejednokrotnie przygnębiające problemy. Członkowie zarządu oraz prezesi mogą twierdzić, że taka publiczność miała swoją szansę i ją zaprzepaściła, rodziny z klasy średniej zaś – nowa, docelowa publiczność – nie tylko będą potrafiły lepiej się zachować, lecz także są gotowi więcej zapłacić za wejście na stadion.
Taki argument wiąże się z pominięciem zasadniczych pytań o odpowiedzialność i uczciwość. Nie wyjaśniona pozostaje także kwestia, czy kluby piłkarskie mają do odegrania określoną rolę w społeczności lokalnej. Nawet pomijając te zagadnienia, wydaje mi się że w rozumowaniu dyrekcji klubów pojawił się pewien błąd. Przyjemność związana ze śledzeniem meczów na dużych stadionach jest po części zastępcza, a po części pasożytnicza, gdyż jeśli nie ogląda się spotkania z North End, z Kop, albo ze Stretford End, wówczas atmosferę tworzą inni, a atmosfera jest jednym z zasadniczych elementów piłkarskiego widowiska. Liczna i gorzej uposażona publiczność jest równie ważna dla klubów jak piłkarze, nie tylko dlatego, że tacy kibice bardzo głośno wspierają drużynę, i nie tylko dlatego, że zapewniają klubom pokaźne pieniądze (choć te czynniki również należy brać pod uwagę), lecz przede wszystkim dlatego, że bez nich nikomu nie chciałoby się przychodzić na stadion.
Arsenal, Manchester United, a także cała reszta klubów odnosi wrażenie, że ludzie płacą za możliwość obejrzenia Paula Mersona i Ryana Giggsa. To, rzecz jasna, prawda – niemniej wielu z nich – ludzi płacących za bilety po dwadzieścia funtów i goście w lożach dla vipów – płaci także za możliwość obejrzenia ludzi oglądających Paula Mersona (albo za możliwość posłuchania, jak kibice na niego wrzeszczą). Kto by wykupił miejsca w lożach dla vipów, gdyby na stadionie siedziały same vipy? Nabywcy najdroższych miejsc wychodzili z założenia, że atmosferę otrzymają gratis. Dlatego właśnie North Bank zapewniał klubowi równie wysokie dochody jak najlepsi zawodnicy. Kto teraz będzie hałasował? Czy wywodzący się z klasy średniej rodzice z dziećmi będą mieli ochotę przychodzić, jeśli spocznie na nich odpowiedzialność za tworzenie oprawy dźwiękowej? Może poczują, że zostali oszukani? Prawda jest taka, że kluby sprzedadzą im bilety na widowisko, z którego usunięto największą atrakcję, aby zrobić dla nich miejsce”.
*
Fani, gdyby nie wy, nie chciałoby mi się ruszyć dupy na żaden stadion świata.
PAWEŁ ZARZECZNY