Przez długi czas o Podbeskidziu pisaliśmy, jak o murowanym kandydacie do awansu. Rozsądne transfery, widoczny pomysł na grę i przede wszystkim idące za nim wyniki. Wszystko się zgadzało, jednak ciężko nie zauważyć, że po wznowieniu sezonu bielszczanie nie są już takim walcem, jakim byli na starcie rundy wiosennej. “Górale” sami utrudniają sobie drogę do Ekstraklasy, z czego dziś skorzystał GKS Tychy.
Jeśli ktoś przed meczem zakładał, że GKS w ogóle postawi się Podbeskidziu, musiał być optymistą. Przeciwko gospodarzom było praktycznie wszystko – zaczynając od wyników, kończąc na sytuacjach pozaboiskowych. O czym mówimy?
- Tyski klub nie wygrał 9 kolejnych meczów w lidze. Na wygraną czeka od początku listopada
- W czwartek wieczorem GKS grał w Suwałkach, więc do meczu z Podbeskidziem przystępował mając dwa dni mniej na regenerację – co w wywiadzie pomeczowym zauważył nawet Łukasz Grzeszczyk, krytykując Polsat za taki, a nie inny terminarz
- Nie tak dawno Tychy straciły trenera, po tym jak Ryszard Komornicki zrezygnował z misji bezpiecznego doprowadzenia statku do końca sezonu
Zresztą, Komornicki zrezygnował także dlatego, że GKS zaczął niebezpiecznie dryfować w okolice strefy spadkowej. A trzeba przyznać, że w przypadku takich ambicji i takiego potencjału jak w Tychach, był to wynik absolutnie niedopuszczalny.
GKS zaskoczył
Mimo wszystkich tych przeciwności to gospodarze lepiej weszli w mecz. Ba, weszli w mecz wymarzenie, bo w 17. minucie piłkę do siatki skierował Szymon Lewicki. Z bliska, bez absolutnego problemu wpychając ją do bramki klatką. Jak to możliwe? Nie ma co kitować – to trochę zbieg okoliczności. Łukasz Moneta zdecydował się na dośrodkowanie z pole karnego, ale zamiast w głowę kolegi z zespołu, trafił w plecy Bartosza Jarocha. Tu właśnie wkradł się element szczęścia, bo futbolówka zmieniła kierunek tak, że Lewicki, który wyprzedził Dmytro Baszlaja, mógł tylko dopełnić formalności.
Warto dodać, że gol padł po kontrze, którą zaczął Łukasz Grzeszczyk. Warto, bo niedługo potem tyszanie mogli w podobny sposób podwyższyć prowadzenie. A było to tak: rzut wolny dla Podbeskidzia, cięte dośrodkowanie na krótki słupek Rafała Figla (chyba nawet w ten słupek trafił), a po nim klasyk – laga na napastnika, którym w tym przypadku był Grzeszczyk. Piłki nie sięgnął Łukasz Sierpina, kapitan GKS-u przerzucił ją sobie nad Karolem Danielakiem, a ten powalił go kopnięciem w okolice klatki piersiowej.
Teoretycznie – przed Grzeszczykiem byłoby pół boiska, autostrada do bramki. Taki faul można więc spokojnie zakwalifikować pod kiera. Praktycznie? To pierwsza liga, szczęście, że sędzia w ogóle dopatrzył się przewinienia i pokazał żółtko. Sorry, taki mamy klimat.
Oko za oko
Ta decyzja nie powstrzymała jednak tyszan przed kolejnymi atakami. Do końca pierwszej połowy mogli i być może nawet powinni zdobyć kolejnego gola. A to Sebastian Steblecki położył Filipa Modelskiego jak juniora, ale jego strzał przy bliższym słupku został zatrzymany. A to Grzeszczyk zagrał na ścianę z Monetą, jednak finalnie nie trafił w piłkę na 11 metrze i okazja bramkowa uciekła jak ostatni autobus w sobotni wieczór.
Podbeskidzie w tym czasie zrobiło niewiele, stać je było w zasadzie tylko na pojedyncze błyski, typu strzał z dystansu Mateusza Sopoćki (niestety dla niego nie tak udany, jak ostatnio), czy uderzenie głową Marko Roginica, które wyłapał Konrad Jałocha. Za to po przerwie – czego można się było spodziewać – “Górale” przejęli pałeczkę. Skończyło się granie typu kontra za kontrę, cios za cios. Teraz z rywalem mieli już jechać goście.
I po części im to wyszło.
Po części, bo o ile faktycznie Podbeskidzie wcisnęło gaz do dechy, to przez długi moment bili głową w mur. Goście próbowali strzałów z dystansu, co w tym sezonie wychodzi im bardzo dobrze. Ale tak Tomasz Nowak, jak i Danielak, uderzali obok słupka. Przyjezdni próbowali też z pola karnego, jednak i tu brakowało skuteczności – tak Roginicowi, jak i Sierpinie.
Problemy z tyłu
Dopiero wejście Kamila Bilińskiego pozwoliło “Góralom” wyrównać i – jak się później okazało – wyszarpać punkt. Premierowy gol byłego piłkarza Riga FC nie był piękny, ale był istotny. Biliński otrzymał prostopadłe podanie, umiejętnie wyczekał chwili i na dużym spokoju przerzucił ją nad Jałochą. Nie da się jednak ukryć, że drużyna Krzysztofa Brede w kłopoty pakuje się w zasadzie na własne życzenie.
W czterech z pięciu meczów po pandemii “Górale” tracą bramkę, w trzech przypadkach oznacza to konieczność pogoni za wynikiem. Tak było z Miedzią, tak było z Puszczą, a teraz z tyszanami. We wcześniejszych przypadkach było jednak trochę inaczej, bo bielszczanie najpierw sami trafiali do siatki. Tym razem jako pierwsi przyjęli cios i widać było, że w takiej sytuacji ekipa spod Klimczoka nie czuje się komfortowo.
Nerwowa końcówka
Tak, wyrównać się udało, jednak nie ma co ukrywać – różnie mogło być. Zwłaszcza że w końcówce meczu nie brakowało nerwów i kontrowersji. Keon Daniel popchnął Roginica w polu karnym, wytrącając go z rytmu przed strzałem. Pretensje o brak rzutu karnego nie dziwią, choć też nie będziemy się upierać, że to wielbłąd – można było to przepchnąć tak w jedną, jak i w drugą stronę.
Ale już potem Podbeskidzie mogło mówić o szczęściu. Zacznijmy od tego, że bielszczanie musieli kończyć mecz w osłabieniu, bo Kornel Osyra wyłapał drugą żółtą kartkę. GKS nie jest w ciemię bity – próbował to wykorzystać i niewiele brakowało, by tak się stało. Na szczęście dla gości w bramce stał Martin Polacek, który wyciągnął się przy strzale z dystansu. Na szczęście Słowak miał też przed sobą niezłych pomagierów, którzy wybili piłkę sprzed bramki po centrze ze skrzydła.
Dlatego też, jeśli ktoś z tego remisu powinien się cieszyć, to mimo wszystko nie będzie to GKS Tychy. Bo on dzisiaj zdecydowanie zasługiwał na więcej.
GKS Tychy – Podbeskidzie Bielsko-Biała 1:1
Lewicki 17′ – Biliński 73′
Fot. Newspix