Reklama

Wach wygrał. Wygrał też boks – z pandemią

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

13 czerwca 2020, 00:41 • 5 min czytania 0 komentarzy

Powiedzmy sobie szczerze: nie była to najlepsza gala, jaką w życiu widzieliśmy. Całkiem prawdopodobne, że za miesiąc czy dwa kompletnie o niej zapomnimy. Ba, o niektórych walkach już teraz ledwo pamiętamy. Nie to jednak było najważniejsze – gala w Konarach była bowiem symboliczna. Oficjalnie została pierwszą w Polsce i Europie zorganizowaną w czasach pandemii koronawirusa. Napiszmy więc, bo teraz już możemy: status boksu – odmrożony.

Wach wygrał. Wygrał też boks – z pandemią

Wiadomo, nie ma co przesadnie narzekać na to, jakie walki znalazły się w karcie. Zdajemy sobie doskonale sprawę z tego, że już zorganizowanie gali w tych czasach to niezłe wyzwanie. Zapełnienie jej pojedynkami świetnymi już na papierze – misja wręcz niemożliwa (chyba że chodzi o UFC, ale to już zupełnie inna para kaloszy). Ma to też jednak swoje plusy. Gdyby koronawirusa nie było, pewnie nie mielibyśmy okazji obejrzeć niezłego boksu olimpijskiego w wykonaniu… Proksy. Tak, z tych Proksów. Tyle że nie Grzegorza, a Artura, jego syna, który zresztą, jak przyznaje: “nie lubił stylu, w jakim walczył jego ojciec”. Odważne stwierdzenie. W ringu Artur zresztą też jest odważny. Kto wie, może za kilka lat młody Proksa przywiezie nam z igrzysk upragniony medal w boksie? Jeśli tak się stanie, będziemy mogli powtarzać, że widzieliśmy w nim talent już dużo wcześniej. A to zawsze jakiś plus obejrzenia tej gali.

Zresztą Jakub Targiel, jego rywal, też zaprezentował się dobrze. W poprzednich pojedynkach między tą dwójką, to zresztą on był górą. Przyszłość boksu amatorskiego w Polsce wygląda więc całkiem nieźle… przynajmniej w telewizji. Zobaczymy, jak to będzie w kolejnych latach. – Po pierwszym pojedynku można było mieć pretensje. Dziś Artur był głodny, bo Kuba zdobył mistrzostwo Polski, które było na celowniku mojego syna. Coś tu jednak do końca nie zagrało, stać go było na więcej. Może zjadła go trema? Będziemy nad tym pracować i wprowadzać nowe elementy – mówił Grzegorz Proksa po walce syna. A skoro twierdzi, że młodego stać na więcej, to warto o nim pamiętać. Zresztą nazwisko ma takie, że trudno je zapomnieć.

Co jeszcze? Była walka Krzysztofa Rogowskiego, którego możecie – o ile słuchaliście polskiego rapu kilkanaście lat temu – kojarzyć z teledysku do kawałku “Uciekaj” Donia i Hansa z Pięć Dwa. Problem w tym, że we wspomnianym klipie Krzysiek zaprezentował się o niebo lepiej. Ze znakomitej strony pokazał się za to Serhii Huk, który łatwo, przed czasem, pokonał Damiana Ławniczaka. Dla młodego Ukraińca to drugie zwycięstwo w profesjonalnej karierze i drugie odniesione przed czasem. Wiadomo, rywale byli, jacy byli, ale widać w tym gościu spory talent i warto mieć na niego oko.

Że warto mieć oko na Ewę Piątkowską, pewnie nie musimy was przekonywać. Za niedługo jedna z najlepszych polskich pięściarek w historii będzie zresztą w main evencie gali Andrzeja Wasilewskiego. Dziś miała więc tak naprawdę pojedynek rozgrzewkowy, na rozruszanie się po przerwie spowodowanej pandemią. Jednak Karina Kopińska, jej rywalka, na boksie zjadła już zęby, a pewnie i kilka wybiła celnymi ciosami. Nie było więc oczywiste, że Piątkowska wygra. I faktycznie, walka była zacięta, dobrze się ją oglądało, ale to faworytka wyszła z niej zwycięsko. Choć dopiero na punkty, to bardzo pewnie.

Reklama

Wszystko to było jednak tylko przystawką przed daniem głównym. Patrząc na spodenki Mariusza Wacha – daniem serwowanym przez Restaurację u Babci Maliny, która niezmiennie się na nich znajduje. Do ringu z Wikingiem wszedł Kevin Johnson, który twierdził, że Polaka “znokautuje w trzeciej rundzie”. Kiedyś był z niego naprawdę dobry pięściarz, który doczłapał się nawet do walki o pas, tam jednak – jak i wielu innych rywali – odprawił go Witalij Kliczko. Od tamtego czasu Johnson zmierzał wyłącznie w dół, a w ostatnich kilku latach stał się wręcz chłopcem do bicia i dopisywania sobie numerków w osobistym rankingu dla bokserów z topu. Ale, powtórzmy, na czasy pandemii to całkiem niezły rywal.

Celem Wacha – mimo że treningi w ostatnim czasie miał utrudnione – teoretycznie powinno być wyraźne zwycięstwo. Tym bardziej, że Polak twierdzi, że “wciąż wierzy w walkę o mistrzostwo świata”. Jakieś tam podstawy zresztą ma – pod koniec zeszłego roku dał przecież świetne starcie z Dillianem Whyte’em, który na swoją kolej do zmierzenia się z którymś z mistrzów czeka i według Eddiego Hearna, prawdopodobnie najbardziej znanego promotora na świecie, wreszcie się doczeka. Owszem, Mariusz tamto starcie przegrał, ale wrażenie pozostawił znakomite. Zwłaszcza jak na jego 40 lat. Nikt więc nie zabroni mu marzyć.

Dziś jednak Wach wydawał się zardzewiały. Nie rzucił się do ataku, jedynie od czasu do czasu próbował wypuszczać mocne ciosy. Owszem, trafiał, ale sam też takie zbierał. Jeśli to miała być demonstracja siły – coś nie wyszło. Jasne, walkę ostatecznie wygrał, tyle że jutro już mało kto będzie o tym pamiętać. Jeśli miała go ona przybliżyć do pojedynków z najlepszymi bokserami, to po prostu tego nie zrobiła. I nie piszemy tu, że Wach takich nie otrzyma – ma swoją reputację, pewnie wciąż znajduje się w orbicie zainteresowań wielu promotorów, bo przyciąga uwagę. Tyle że jeśli za niedługo zmierzy się z bokserem z topu, to nie dlatego, że pokonał Kevina Johnsona.

Walka Wacha przesadnie nas więc nie zachwyciła. Podkreślmy: ujmujemy to łagodnie, bo pamiętamy, jakie są okoliczności. Pamiętamy też, że nasz bokser osiągnął dziś coś znacznie ważniejszego – przywrócił europejski i polski boks do życia. A to się ceni. Bo już wiemy, że pójdą za nim inni. A że dobrego pięściarstwa mamy po prostu niedosyt, to bardzo nas to cieszy.

Fot. Newspix

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Ekstraklasa

Dobra wiadomość dla trenera Kolendowicza. Podstawowy zawodnik wraca do gry

Bartosz Lodko
0
Dobra wiadomość dla trenera Kolendowicza. Podstawowy zawodnik wraca do gry

Komentarze

0 komentarzy

Loading...