Wszyscy czterej urodzili się w tym samym roku 1994, co jakiś czas spotykali się na zgrupowaniach juniorskich reprezentacji Polski i razem trenowali. Bramkarze. Ale to nie koniec wspólnych mianowników. Każdemu z nich w młodym wieku zamarzyło się zdobycie Zachodu, mało tego – tę szansę otrzymali. Taudul wylądował w Evertonie, Rybicki w HSV, natomiast Frąckowiak i Smug we Włoszech, odpowiednio: w Atalancie oraz Interze. Cztery podobne historie rodem z bajki o Kopciuszku? Niezupełnie. Ostatnim wspólnym mianownikiem jest bowiem to, że w komplecie – z podkulonym ogonem – wrócili do Polski, gdzie odbudowują pomysł na życie z niskiego pułapu.
MATEUSZ TAUDUL
Jak zaczął się sen o wielkiej piłce?
Siedem lat szkolił się w Jagiellonii Białystok, a więc w klubie, który jak żaden inny w Polsce potrafi wychowywać bramkarzy. Sandomierski, Słowik, następny miał być on, a dalej robiący furorę w Ekstraklasie 17-letni Drągowski oraz rok młodszy Żynel, za którego Red Bull Salzburg zapłacił 100 tysięcy euro. Taudul jednak z czasem uznał, że Podlasie jest dla niego za ciasne i zdecydował się kontynuować grę w bramkarskiej szkole w Szamotułach. Później menedżer załatwił mu testy w Blackburn, które przeszedł pomyślnie, lecz ostatecznie Anglicy nie dogadali się z Polakami w sprawie kasy. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło – Mateusz dobrze wypadł w sparingu z Evertonem, który zaprosił go do siebie. Wejście miał wręcz piorunujące, ponieważ znakomicie bronił w towarzyskim turnieju w Brazylii, w związku z czym na stole szybko znalazł się kontrakt.
Co osiągnął?
Stał w bramce drużyny U-21, zaprzyjaźnił się z Muchą, w porywach był dla The Toffees golkiperem numer trzy, a w pierwszym składzie zagrał dwukrotnie – wyłącznie w zamkniętych sparingach z Huddersfield i Sheffield United (via 2×45.info).
Czemu się nie udało?
Po pierwsze: wzrost. Jeśli wierzyć internetowym portalom – ledwie 185 cm, czyli jak na Wyspy za mało. Po drugie: kontuzje. Kolano, bark, ramię. Poprzedni rok pod znakiem urazów, z czego ten ostatni – co ciekawe, po starciu z Lukaku na pierwszym treningu Belga w Evertonie.
Co dalej?
Testy, testy, testy. Najpierw gościnnie trenował z Pogonią Szczecin, by poprzez Śląsk Wrocław i Zagłębie Lubin, nagle znaleźć się w Stomilu Olsztyn. Aha, podobno Everton zaproponował mu przedłużenie kontraktu, tymczasem Taudul postanowił iść tam, gdzie będzie podstawowym bramkarzem…
OSKAR RYBICKI
Jak zaczął się sen o wielkiej piłce?
Polskę opuszczał równocześnie z Taudulem, czyli latem 2011 roku. Wyhaczyli go przedstawiciele Hamburgera SV, którzy jednak wcale nie musieli fatygować się nad morze, aby obejrzeć występy zdolnego kandydata na bramkarza. Tak się akurat bowiem złożyło, że rok wcześniej juniorzy Arki Gdynia – a Oskar reprezentował jej barwy od początku podstawówki – zostali zaproszeni na dwa sparingi do Hamburga, jeden z St Pauli, drugi z HSV. Mimo wysokich porażek, młody wpadł w oko. Po trzech miesiącach pojechał tam na testy, w przerwie zimowej raz jeszcze. Początkowo trenował z grupą zawodników testowanych, lecz szybko – jako 17-latka – przesunięto go do U-19. Dlatego latem w zasadzie szedł na gotowe, byle kluby załatwiły formalności. Ostatecznie skończyło się następująco: wolny transfer z Arki do HSV, a także zapis, że gdyby po upływie dwóch lat nasi zachodni sąsiedzi zaproponowaliby mu profesjonalny kontrakt, gdynianie zarobiliby aż pół miliona złotych.
Co osiągnął?
Trafił do zespołu rezerw, gdzie jednak nie zdołał wygrać rywalizacji i przebić się do szerokiej kadry zespołu występującego w Bundeslidze. Występował głównie w zespole do lat 19, a poza boiskiem skumplował się z Rudnevsem.
Czemu się nie udało?
Widocznie był za słaby. Warto też zwrócić uwagę, że dwa-trzy lata temu Niemcy cenili doświadczonych bramkarzy, którym z uporem maniaka przedłużali kariery, proponując grzanie ławki. Rost, Drobny, potem bronił Adler. Jednak za wysokie progi, aby zaistnieć w HSV. Po Rybickiego zgłosiło się Bochum, natomiast kwota za wyszkolenie okazała się barierą nie do przeskoczenia. Gdyby bardzo w niego wierzyli, pewnie przelew by poszedł. A tak – podziękowali.
Co dalej?
W jego przypadku to dalej ciągnie się już ponad rok, od czasu, gdy sytuacja zmusiła go do powrotu. Dostał prawdziwą szkołę życia – najpierw wylądował na testach w Widzewie, gdzie ówczesny trener, Mroczkowski, szybko wytłumaczył mu: „Fajnie, że wpadłeś, ale nie mamy pieniędzy”. Wylądował więc w Grudziądzu, lecz tam zabrakło perspektyw na granie. Podstawowym bramkarzem o niekwestionowanej pozycji był i w dalszym ciągu jest gigant Wróbel. Wtedy parę tygodni po pamiętnym golu z ostatniej kolejki. Koniec końców wybór padł na drugoligową Legionovię, z którą wszedł do nowej, zreformowanej drugiej ligi. I odszedł. Obecnie Energetyk ROW Rybnik. Chłopak znad morza na Śląsku się sprawdza i chyba zimą pójdzie wyżej. Aż dziw bierze, że nie wzięła go Arka, skoro ma takie problemy z obsadą kluczowej pozycji…
DAWID SMUG
Jak zaczął się sen o wielkiej piłce?
W przeciwieństwie do Taudula i Rybickiego, Smug z Polski wyjechał rok później, już jako pełnoletni zawodnik. Wychowanek Aluminium Konin i bramkarskiej szkółki w Szamotułach. W dorobku parę meczów w Młodej Ekstraklasie GKS-u Bełchatów, a także obóz z Lechem Poznań, gdzie jednak dostał kosza od magika Bakero. I trzeba przyznać, że nie wyszedł na tym źle. Bo jego nowy pracodawca, przynajmniej jeśli chodzi o samą markę, robił największe wrażenie. Inter. Nie z Baku czy Bratysławy, tylko ten wielki – z Mediolanu. Podpisał papier na trzy lata, z miejsca znalazł się w drużynie Primavery, zatem w bezpośrednim zapleczu pierwszego zespołu, gdzie występują zawodnicy poniżej 20. roku życia.
Co osiągnął?
Stosunkowo szybko kazali mu założyć rękawice i bronić w meczach o stawkę. Poziom Primavery jest wysoki, a on często pojawiał się w wyjściowym składzie Nerazzurrich. Kiedy ktoś blokował mu miejsce między słupkami, dostawał minuty w juniorach. Przy okazji kilkukrotnie pojawił się w najbardziej prestiżowych młodzieżowych rozgrywkach klubowych, czyli w NextGen Series. Raz na jakiś czas pojawiał się na zajęciach zespołu grającego w Serie A, natomiast z Handanoviciem wspólnie ćwiczył na siłowni. Tak – wydawać się mogło, że kto jak kto, ale on szybko uciekającego czasu we Włoszech nie marnuje.
Czemu się nie udało?
Kontuzje. To one w drugim sezonie pobytu w Mediolanie doskwierały mu najbardziej. Plecy, problemy z nerwem kulszowym, potem złamana kość śródstopia… Nikt na niego nie czekał, w kolejce stało przecież kilku następnych chętnych, zdrowszych. Pod koniec sierpnia zeszłego roku było coś na rzeczy z transferem do Padovy, lecz oni potrzebowali golkipera na już, z kolei Dawid wciąż się leczył. Szansa gry w Serie B u boku Cionka przeszła koło nosa.
Co dalej?
Wiele wskazywało na to, że zimą wróci do kraju. Próbował się zaczepić w Widzewie, gdzie spotkało go to samo, co wcześniej Rybickiego. Następna była Cracovia, ale bez powodzenia. Minęło pół roku, a ostatnia wzmianka pochodzi z sierpnia: wyjechał na testy do Szkocji, do Hamilton. Efektu w postaci kontraktu – brak. Z ciekawością czekamy na dalszy rozwój wydarzeń, póki co cisza.
PRZEMYSŁAW FRĄCKOWIAK
Jak zaczął się sen o wielkiej piłce?
Od małego w Lechu Poznań. Rok w rok pokonywał kolejne kategorie wiekowe, aż w 2011 roku – za rządów Bakero – zaproszono go na letnie zgrupowanie pierwszej drużyny Kolejorza. Kto jednak myślał, że taka decyzja sztabu szkoleniowego dała 17-latkowi do myślenia, pokazała, że klub widzi dla niego miejsce między słupkami w dalszej perspektywie, był w błędzie. Szeroka kadra jedynki plus powołania na kadrę zachęciły Włochów z Bergamo, aby sięgnąć po Frąckowiaka. Na początek – na rok. Jak okazało się z biegiem czasu – początek był… szybkim początkiem końca.
Co osiągnął?
23. kolejka Serie A, sezon 2011/12, mecz Atalanta – Lecce, zakończony bezbramkowym remisem. Przemek, dopiero co skończył 18 lat, usiadł na ławce rezerwowych, choć wprawdzie – żeby nie było żadnych niedomówień – wypada zaznaczyć: był rezerwowym bardziej dzięki zrządzeniu losu aniżeli własnym zasługom, wynikającym z umiejętności czy pozycji w zespole. Za czerwoną kartę wisiał Consigli, natomiast Frezzolini nie domagał z innych względów, dlatego Włosi – chcąc nie chcąc – przywołali Polaka z wprost z turnieju Primavery. Dwóch wypadło, nasz się zmieścił – tylko dlatego, nie ma sensu dorabiać teorii.
Czemu się nie udało?
Trenował w Primaverze, jednak nie okazał się na tyle dobry, na ile początkowo wycenili go włosi. Po sezonie obie strony doszły do wspólnego wniosku, że najlepiej będzie podać sobie ręce i na tym zakończyć współpracę. Ławka w Serie A – tego nikt mu nie odbierze, fajne wspomnienie, wyróżniające go na tle rówieśników.
Co dalej?
Tego tak naprawdę nie wie nikt. Wrócił szybko, można by powiedzieć – niepostrzeżenie. Wyjechał raptem na rok, jednak jak pokazało życie, drogo go to kosztowało, Wskutek nieobecności w Poznaniu szansę dostali inni, a on zwyczajnie wypadł z obiegu. Kiedy wrócił, czekała go runda w trzecioligowej Unii Swarzędz, następnie pół roku w Młodej Ekstraklasie. Latem poprzedniego roku mocno starał się o angaż w Chojniczance Chojnice, lecz trenerzy zupełnie nie podzielili jego entuzjazmu, odprawiając 19-letniego wówczas golkipera z kwitkiem. No to Motor Lublin, mówi się: trudno. Wystąpił w połowie meczów, aczkolwiek nie udało się utrzymać po reorganizacji drugiej ligi. Ostatnimi czasy szuka kolejnego klubu, lecz poszukiwania idą jak po grudzie – a przede wszystkim sam musi dzwonić, nie zaś tamci do niego. Na trochę zaczepił się w Widzewie, z pierwszoligowcem pojechał na obóz, ale na tym koniec. Jeżeli wierzyć głosom z Poznania, Frąckowiak postanowił dać sobie spokój z bronieniem i ułożyć życie na nowo. Tego nie przesądzamy, podajemy w kategoriach ciekawostki, przykrej, choć z drugiej strony pouczającej i znamiennej.
“CHCIELI BYĆ JAK FABIAŃSKI, TYLKO SĄDZILI, ŻE ZNALEŹLI INNĄ, SZYBSZĄ DROGĘ…”
Prawda, że zadziwiająca powtarzalność? Czterech z jednego rocznika, czterech wyjechało w trzy różne kierunki i dziś nie będzie najmniejszym nadużyciem stwierdzenie, że wszyscy w komplecie SĄ W DUPIE. Stuprocentowa skuteczność, jak sknocić coś, co naprawdę fajnie się zapowiadało. Bo wspomnienia i fajne fotki w pierwotnych zamiarach miały być dodatkiem, a nie całym dorobkiem. Jedyną korzyścią ich wyjazdów, która do nas trafia jest fakt, że nauczyli się języka obcego, z czym w polskiej klasie piłkarskiej pewnie pojawiłyby się kłopoty. Na wczasach będą umieli zamówić posiłek, oszczędzą sobie wstydu przed dziewczyną, nie zgubią się też na lotnisku. Super, właśnie o to chodziło…
Aby znaleźć przyczyny takiego stanu rzeczy, chwyciliśmy za telefon, wybierając numer komórki Andrzeja Dawidziuka. Tego pana szerszej publiczności przedstawiać nie trzeba, a jeśli ktoś nigdy nie słyszał, odsyłamy do Wikipedii. W sumie pogadaliśmy dobrą godzinkę, z krótką przerwą, gdyż trener po treningu wracał do domu i urwało mu zasięg. Zresztą, zgodnie z prawdą powinniśmy przyznać: to nie była rozmowa, tylko monolog. Ciąg słów pasjonata, który każdą myśl kwitował chwilą pauzy, jakby chcąc zapytać: – A nie mówiłem, że wyjechali za wcześnie?
Poniżej – wybaczcie za nomenklaturę licealistów – streszczenie lekttury z koordynatorem PZPN ds. szkolenia bramkarzy.
– Zna pan przypadki opisywanej przez nas czwórki pewnie najlepiej w środowisku – zagadujemy.
– Miałem u siebie trzech, najmniej znam Oskara. Jednak na tyle dobrze, że swego czasu poleciłem go Januszowi Białkowi do reprezentacji.
– Od ich wyjazdów minęło już ładnych parę lat. Od samego początku naszej rozmowy powtarza pan, że te wyjazdy to był błąd. Mądry Polak po szkodzie?
– Gdy dowiedziałem się o planach Dawida i Przemka, rozmawiałem zarówno z nimi samymi, jak i z ich rodzicami. W mojej opinii nie byli gotowi na wyjazd ani pod względem mentalnym, ani pod względem umiejętności. Nie byli do końca ukształtowanymi ludźmi – to raz, a dwa – pozycja bramkarza jest wyjątkowo specyficzna. Broni tylko jeden, więc chłopaki musieliby wykazać, że są od swoich konkurentów zdecydowanie lepsi. Przynajmniej o klasę. Ja gorąco namawiałem, aby jeszcze się wstrzymali i odłożyli myśli o wyjeździe na dalszą przyszłość. Żebyśmy się dobrze zrozumieli: wyznaję zasadę, że trzeba stawiać przed sobą wysokie cele. Nikomu też nie chcę i nie chciałem zabierać marzeń. Zwyczajnie określiłem, jakie jest moje zdanie i tyle.
– I tyle ich pan widział, można zażartować. Inter, Everton, HSV, Ataltanta – można zwariować, będąc nastolatkiem, prawda?
– Ja przy każdej okazji posługuję się przykładem Łukasza Fabiańskiego. Rok przed tym, jak trafił do Legii, miał propozycję z Arsenalu, tego samego, w którym znalazł się parę lat później. Mógł tam iść od ręki, byłby pewnie czwartym-piątym bramkarzem, to optymistyczny wariant. Bardziej akademia niż pierwszy zespół, co jest istotne. I on nie zdecydował się na transfer, natomiast przyjmował zaproszenia na staże. Byliśmy na przykład wspólnie w Southampton, trenowanym wówczas przez Gordona Strachana. Patrzył, rozglądał się, rozmawiał, chłonął atmosferę. Widział to wszystko z bliska, a po powrocie miał świadomość, do czego dąży. Ale co ja mówię… My razem przeżywaliśmy te chwile, dla mnie one również były nowością. Szatnie, klubowe stroje… Łukaszowi później rzeczywiście dopisało szczęście, szybko dostał możliwość grania w Ekstraklasie, przy czym jednak ja pragnę zwrócić uwagę na samo zjawisko: nie wyjechał na stałe, zagrał w lidze 50-60 meczów, zdobył mistrzostwo Polski, dwukrotnie wybierano go najlepszym bramkarzem, zadebiutował w dorosłej kadrze. Decydując się szybciej na transfer, praktycznie zamknąłby sobie drogę na mistrzostwa w Niemczech i – kto wie – niewykluczone, że na EURO 2008 także.
– Młodzi nie chcieli być jak Fabiański?
– Najwyraźniej nie. Albo chcieli, ale sądzili, że znaleźli inną, szybszą drogę. Wielu zawodników wyjeżdżało wcześnie i wielu później, z ugruntowanym w Ekstraklasie statusem gwiazdy. Z tych, co się spieszyli i spadli jak najbardziej na cztery łapy, na szybko przypominam sobie dwóch – Krychowiaka i Szczęsnego. Mało, zestawiając tę dwójkę z liczbą wszystkich szukających szczęścia. Oczywiście nikt ci nie zagwarantuje, że jak postanowisz wybrać transfer w przyszłości, to raz, że w ogóle do niego dojdzie, a dwa – że sobie poradzisz. Tym niemniej masz większe szanse, żeby podołać.
– To teraz przy pracy z ich następcami dostał pan świetny argument. “Patrzcie, jak w złym momencie wyjedziecie, to wrócicie z podkulonym ogonem”.
– Decyzja należała do nich i ich rodziców. Ja próbowałem doradzać, a że postanowili inaczej, nie zmienia faktu, że trzymałem za nich kciuki. Według mnie nie byli gotowi, bo powinniśmy jeszcze popracować rok-dwa.
– Ale jedno trzeba im oddać: mieli swoje dobre momenty, najczęściej zaraz po przyjeździe albo przed groźną kontuzją.
– Mówiłem o przygotowaniu mentalnym, ono przy wyjeździe odgrywa dużą rolę. Mentalność to również umiejętność reagowania na przypadki losowe i odnajdowania się w nowych sytuacjach.
– Młodzi-nieustraszeni dalej chcą wyjeżdżać tak szybko, jak się da?
– Jeśli chodzi o bramkarzy, to odnoszę wrażenie, że do zagranicznych transferów podchodzą coraz sceptyczniej.
– Żynel wylądował w Salzburgu, Jankowski w Hoffenheim…
– To dwóch, a teraz rozmawiamy o czterech z jednego rocznika.
– To niech pan powie, wychowuje pan obecnie następnego Fabiańskiego? Takiego, który zbyt prędko nie wyfrunie…
– A, mam takiego, warto zapamiętać to nazwisko, bo fajnie się chłopak rozwija. Mateusz Lis, mam go u siebie półtora roku, pracuję z nim według mojego projektu. Idealnie byłoby potrenować przynajmniej drugie tyle. Zmiany modelu szkolenia bramkarzy nie zawsze dobrze odbijają się na młodym zawodniku, często kończą się kontuzjami. No dobra, ale miałem coś powiedzieć o Mateuszu… Niedawno dostał powołanie do reprezentacji, ucieszony bardzo, otrzymał nowy bodziec. Wiosną zaprosili go do Atletico Madryt. I wie pan, co?
– Pojedź, przekonasz się, jak tam jest – namawiam go.
– A jak nam weźmie i ucieknie? – słyszę od ludzi z klubu.
To częsty problem. Tylko jeżeli chłopak chce uciec, ucieknie, a my nic nie zrobimy. Naszym zadaniem jest udowodnić, że równie dobrze lub nawet lepiej będzie się rozwijał na miejscu. Więc wyleciał Mateusz, wraca po tygodniu, przychodzi do mnie.
– I jak było? – pytam z ciekawości.
– Fajnie, ale wolę zostać u nas.
Teraz zostanie, skorzysta na tym, a przecież nikt nie wyklucza, że w przyszłości do tego Atletico trafi, już jako ukształtowany bramkarz. Duże kluby mają swoje siatki skautingowe i jak w nich się znalazłeś, to jesteś, monitorują cię, zaproszą drugi raz, czasami trzeci. Chcą poznać chłopaków, którymi się interesują, zdobyć na ich temat jak najwięcej informacji, a o nie najlepiej przy bezpośrednim kontakcie. Ale chciałbym od razu zaznaczyć, że to nie jest tak, że tylko my musimy kogoś podpatrywać. Był u mnie na jakiś czas Mart Poom, były bramkarz Arsenalu, który skończył karierę i teraz kombinuje coś ze szkoleniem w Estonii.
– Tłumaczy pan, że z perspektywy młodego golkipera, warto zostać w Polsce. W Lechu, w Legii – pewnie tak. Ale tam miejsca można policzyć na palcach jednej ręki. A reszta kraju?
– Przede wszystkim, cofnijmy się o parę lat. Wie pan, że ja kiedyś jeździłem po paru rocznikach na kadrę, bo żadna nie miała specjalisty od bramkarzy? Dopiero jak Jurek Engel został dyrektorem, udało się załatwić. Od tamtej pory nie minęło wcale nie wiadomo, ile czasu, a w Polsce mamy ogromny rozwój. Niedługo pracę z bramkarzami w jednym z roczników kadry zacznie Wojtek Kowalewski. Jaki to będzie autorytet dla młodego chłopaka, co? Mało? Jako jedna z zaledwie paru europejskich federacji, doczekaliśmy się własnej szkoły bramkarzy! Powstał kurs, na który zgodnie z przepisami mogliśmy przyjąć maksymalnie 16 uczestników. Jest Krzysiu Dowhań, fachura jakich mało, jest Józek Młynarczyk, Rysiu Jankowski, Jarek Bako, a chętnych było naprawdę wielu. W następnej edycji weźmiemy kolejną szesnastkę, i tak dalej, i tak dalej.
– I co będzie miał przykładowy Dowhań z tego kursu? Swoje już chyba zrobił, wie jak pracować….
– Każdy, kto ukończy kurs, otrzyma certyfikat UEFA Goalkeeper A, czyli najwyższy możliwy, uprawniający do pracy z bramkarzami w najlepszych ligach. Ogólnie, proszę mi wierzyć, w Europie zdecydowana większość trenerów bramkarzy nie posiada papierów specjalistycznych, tylko przedstawiają zwykłe dokumenty, takie, co obowiązują na przykład drugiego trenera. My chcemy to zmienić. Podnosimy poprzeczkę sobie, czym sprawiamy, że młodzi jeszcze chętniej będą chcieli się od nas uczyć.
– Fajnie to brzmi, natomiast nie uwierzę, że już wszystko jest cacy. Co jest największym problemem, za który później trzeba będzie się wziąć?
– Biała plama to dzieci w mniejszych miasteczkach i wsiach. One też powinny mieć szansę profesjonalnego treningu, ale wiadomo, o co chodzi. Często nie są w stanie dojeżdżać do miasta, niekiedy nie da rady wziąć ich do internatu i jest biała plama. Istnieje jeden program szkolenia bramkarzy, więc pozostaje go udoskonalić, przystosowując do warunków.
– Rozmawiał pan niedawno z którymś z opisywanych przez nas 20-letnich dziś bramkarzy? Żałują, nie żałują – jak to jest?
– Rozmawiałem z Dawidem Smugiem, jednak bardziej o tym, co się wydarzy, a nie co wydarzyło. Jeżeli jednak któryś będzie chciał ze mną pogadać o tym wyjeździe, chętnie to zrobię. Najważniejsze to umieć wyciągać wnioski, najlepiej z cudzych błędów…
PIOTR JÓŹWIAK