Odszedł zdecydowanie za wcześnie. Szok. Nie dało się go nie lubić. Wyjątkowa postać. Lider w szatni i na boisku. Pytając kolejne osoby, które na różnych etapach kariery spotykały Piotra Rockiego, wyłania nam się obraz człowieka, za którym naprawdę wielu zapłacze. Zmarł nie tylko jeden z najbardziej charakterystycznych ligowców pierwszej dekady XXI wieku. Polska piłka traci też postać wyjątkową pod wieloma innymi względami. Postaraliśmy się, żeby wspomnienia na jego temat mimo wszystko mogły wywołać uśmiech na twarzy. Bo to właśnie uśmiech był jedną z charakterystycznych cech “Rocky’ego”.
– Rzadko spotyka się tak pozytywne osoby, tworzące tak dobrą atmosferę w drużynie. Jak się odezwał, to wszystkim gacie spadały. Książkę moglibyśmy napisać. Był wyjątkową postacią – ciągle uśmiechnięty, dbający o pozytywną aurę w swoim otoczeniu. W jakiej szatni by nie się nie znalazł, byłby wodzirejem. Dziś takich osób w piłce już zbyt dużo nie ma. Zawsze mogłem liczyć na jego pomoc. Nie czuło się czegoś na zasadzie “ja jestem starszy, proszę mi okazywać szacunek, a kiedyś przyjdzie moment, że to się wyrówna”. Od samego początku miał koleżeńskie nastawienie do młodszych, ujmował swoją otwartością – opowiada Marcin Komorowski, który spotkał go w Legii Warszawa. Wiadomość o śmierci dawnego kolegi zaskoczyła go z podwójną mocą, bo wcześniej nie wiedział, że znalazł się w szpitalu.
– Początkowo niektórzy mogli mieć pewne obawy, bo to był jeszcze zawodnik ze starej szkoły. Piotrek jednak szybko zacierał dystans, nawet jeśli ktoś wcześniej nie miał kontaktu z takimi ogranymi ligowcami. 5-10 minut na treningu, jeden żart i bariera znikała. Trudno go było nie lubić i nie szanować. Zawsze dawał jakość na boisku, a poza nim należał do najweselszych osób. Chyba każdy miał z nim dobry kontakt. W dowolnym momencie potrafił z rękawa rzucić historią na dowolny temat – mówi Bartłomiej Babiarz, który w sezonie 2012/13 grał z Rockim w GKS-ie Tychy.
– Młodsi zawodnicy na początku byli w niego wpatrzeni jak w obrazek, ale on tego nie chciał. Starał się ich przestawić, że jest kolegą z boiska, a nie panem Piotrem. Posłuch tak czy siak miał – od braci Mak w I lidze, po chłopaków, którzy są teraz. Czerpali garściami z tego, co mówił – potwierdza prezes Ruchu Radzionków, Marcin Wąsiak.
Legenda w Radzionkowie
Gdy Rocki przychodził do “Cidrów” w 2010 roku, miał już 36 lat. Mimo to został ich legendą. Dwa sezony spędził w I lidze, a po dwóch latach wrócił – już do zaledwie IV ligi. W Ruchu grał aż do sezonu 2017/18. Kiedy wieszał buty na kołku, miał 44 lata. W tym czasie pełnił już tę funkcję asystenta Kamila Rakoczego, a po jego odejściu nawet przez chwilę samodzielnie prowadził zespół. – Chyba nikt nie zakładał, że to potrwa aż tak długo, że ciągle będzie miał z grania tyle frajdy. Gdyby nie problemy z biodrem, może do końca by grał – komentuje Wąsiak.
I dodaje: – W pewnym momencie “Rocky” był już w zasadzie ambasadorem klubu. Razem jeździliśmy na spotkania ze sponsorami. Angażował się też w tematy związane z wyszukiwaniem młodych talentów. Dopiero zaczynał swoją nową drogę. Na początku mówił, że trenerka w ogóle nie jest dla niego i taki wariant go nie interesuje. Później, gdy trener Rakoczy zaproponował mu rolę asystenta, wciągnął się i zapisał na kurs trenerski. Niedawno zrobił licencję UEFA A. Miał wielu kolegów, którzy są trenerami, chociażby Darka Dźwigałę. Naprowadzali go i podpowiadali. Nie było przesłanek wskazujących, że mógłby być nie wiadomo jakim trenerem, ale bardzo się rozwijał. Każde kolejne pół roku robiłoby różnicę i kto wie. Może jeszcze by nas zaskoczył i za dwa lata okazałoby się, że to szkoleniowiec na Ekstraklasę. Tego się już niestety nie dowiemy.
Jan Woś dzielił szatnię z Rockim najpierw w Dyskobolii Grodzisk Wielkopolski, a później w Odrze Wodzisław. W czasach Groclinu przez rok byli sąsiadami, ich rodziny mieszkały w jednym budynku.
– W Grodzisku przeżywałem ciężki okres. Po przyjściu z Ruchu Chorzów nie mogłem się przestawić na zupełnie inny sposób trenowania. Byłem wiecznie zmęczony, a on wręcz przeciwnie. Jeżeli mieliśmy dwa treningi dziennie i jechaliśmy między nimi do domu, to ja szedłem w kimono. On za to pompował basen dzieciakom albo mył auto. Zawsze wtedy pytał, czy mi też nie umyć. Piotruś non stop był pobudzony, nigdy nie mógł usiedzieć w miejscu. Musiał coś robić. W życiu nie spotkałem bardziej energetycznego człowieka. Był zakochany w swoich dzieciach, dużo uwagi poświęcał rodzinie. Jak basen się przebił, zaraz jechaliśmy go łatać. Nasze rodziny ciągle grały między sobą w jakichś mini-turniejach. Cieszył go widok malutkiego Kevina, który dzielnie walczy ze starszym Denisem. Już był podobny do taty – wspomina Woś, obecnie asystent Jarosława Skrobacza w GKS-ie Jastrzębie.
Wrogowie tylko na zewnątrz
Czy ktoś w ogóle mógł Rockiego nie lubić? – Każdy ma swoich oponentów, kibice GKS-u Katowice go nie lubili za pewne rzeczy – puszcza oko Marcin Wąsiak.
Jan Woś: – Gdzie by nie grał, kibice tych klubów dobrze go wspominają. Byli dla niego bardzo ważni, wiele rzeczy robił dla nich. Zawsze mógł pogadać, nikomu nie odmówił autografu czy zdjęcia. Piotruś miał natomiast wielu wrogów u kibiców drużyn przeciwnych. Lubił prowokować, nakręcało go, gdy uwaga trybun skupiała się na nim. Jego wygląd jeszcze to potęgował: łysy, przypakowany. Zawsze potrafił wyprowadzić kogoś z równowagi. Dziś jednak czytałem wiele komentarzy, na przykład fanów GKS-u Katowice i też wypowiadali się o nim z uznaniem. Wiadomo, co było to było, ale szacunek za charakter i waleczność.
Woś przypomina sobie jedną jedyną sytuację, gdy o sile pięści Rockiego mógł się przekonać kolega z drużyny. – Pamiętam spinkę w Groclinie z Ivicą Kriżanacem. Ivica nie znosił, gdy mówiono do niego “Jugol”. Ale akurat dzień wcześniej graliśmy w domu na małe bramki i ciągle sobie tak dogryzaliśmy, “ty Jugolu”, “ty Jugolu”. Brał to na luźno. Na drugi dzień też wszystko miało być w żartach, przybrało jednak taki obrót, że mocno zaiskrzyło. Ivica był od Piotrusia znacznie większy, ale ten ruszył na niego tak, że wszystko mogło się wydarzyć. We dwóch go zatrzymywaliśmy z Łukaszem Gorszkowem, a i tak jechaliśmy za nim po ziemi – opowiada.
Jednym z najważniejszych szkoleniowców w karierze Piotra Rockiego był z pewnością Ryszard Wieczorek, z którym owocnie współpracował w Wodzisławiu. – Piotrek grał u mnie, gdy jako trener znajdowałem się na fali wznoszącej. Również on pomógł pchnąć do przodu moją karierę trenerską. Mieliśmy w Odrze zespół mocny w ofensywie, który cieszył się grą. Gra została mocno ukierunkowana na Piotrka. Był niezwykle odważny na boisku, czasami aż do przesady. Potrafił grać jeden na jeden i kreować sytuacje, był motorem napędowym. Uwielbiał pokazywać rywalom, że może ich okiwać. Pasował mi do koncepcji. Sam występowałem w ofensywie i uważam, że nawet jak kilka razy straci się piłkę w ataku, to za którymś razem się uda i stworzysz poważne zagrożenie. Dawałem mu ten luz z przodu, a on się odwdzięczał. Praca z kimś takim należała do przyjemności, wymarzony zawodnik do prowadzenia. Robił różnicę na boisku i poza nim – nie szczędzi komplementów byłemu podopiecznemu.
Cieszynki
Rocki błyszczał w Odrze, która jesień 2002 roku zakończyła na szczycie tabeli Ekstraklasy. Wodzisławski zespół zaczął fetować gole “cieszynkami”, które stały się słynne na cały kraj. Wielu kibiców do dziś kojarzy tę postać przede wszystkim z barwnym celebrowaniem bramek z początku wieku.
Jan Woś w tamtym okresie grał akurat w Ruchu Chorzów. – Canal+ zaczął temat z “cieszynkami”. W wielu drużynach akcja nie spotkała się z aprobatą, zlekceważono ją. Po latach okazuje się, że również dzięki tym scenkom “Rocky” zapadł ludziom w pamięć. Ścigali się głównie on i Remek Jezierski w Śląsku Wrocław. Wiem, że chłopaki to starannie przygotowywali, nie improwizowali. Odra grała z nami, strzeliła gola, a jej zawodnicy ułożyli się na boisku w kształcie litery “R”. To oczywiście dodatkowo denerwowało rywala. Gadaliśmy później, że ta “eRka” im nie wyszła, że to było bardziej “P” niż “R”. Najbardziej wkurzona musiała być Wisła Kraków, kiedy po trzeciej bramce zrobili Lajkonika. Polonia Warszawa dostała scenkę z orkiestrą dętą. Szykowali coś charakterystycznego pod każdy zespół – wspomina.
Ryszard Wieczorek: – Ludzie czekali, co ten Rocki znów wymyśli. On wszystko reżyserował. Chłopaki się niesamowicie nakręcali, żeby strzelać gole i wygrywać, bo wtedy mogli zaprezentować kolejną scenkę. Ćwiczyli je po rozruchu na ostatnim treningu przed meczem. Oczywiście za moją zgodą. Przekonałem się, jak ważna jest odpowiednia mentalność w sporcie. Zostaliśmy wtedy mistrzami jesieni. Ukoronowaniem było pasowanie na rycerzy w meczu kończącym rundę. Piotrek pokazywał, że umie wkomponować się w każde środowisko. Był przecież warszawiakiem, a na Śląsku świetnie się odnalazł, spędził tu większość kariery.
Niejeden polski kibic pewnie przeżył szok, uświadamiając sobie, że Rocki urodził się i wychował w stolicy. Na południu Polski grał bowiem tak długo, że wielu mogło go kojarzyć jako chłopa ze Śląska. – Chyba zawsze miał mentalność bardziej warszawską niż śląską. Generalnie widać było, że wychował się na Bródnie, w trudnej dzielnicy i nieraz musiał walczyć o swoje. Nie dał sobie w kaszę dmuchać. W Odrze “gorolstwo” raczej nie miało znaczenia. Takich stuprocentowych Hanysów znajdowało się w niej znacznie mniej niż w Ruchu Chorzów. Bardziej była to okazja do żartów, gdy chłopaki uczyli się niektórych zwrotów. Kiedyś opowiadali o wyprawie do dyskoteki. Jakieś dziewczyna powiedziała “szłapy mnie bolą, ale cola bym se bachła” i nie do końca rozumieli, o co chodzi. Mieszkam na Śląsku od trzydziestu lat i do dziś nie mówię gwarą, więc nic dziwnego, że Piotr też nie mówił.
Zakłady, zakładziki
– Zawsze był inny, w dobrym tego słowa znaczeniu. Pokazywał to tymi “cieszynkami”, zachowaniem na boisku. Miał ogromny luz w życiu, co dla sportowca jest niezwykle ważne. Nie można być ciągle otoczonym presją i pewnym sztywniactwem – dodaje Wieczorek.
– Do 44. roku życia grał w IV lidze, gdzie swoje trzeba wybiegać. Nawet tam był napakowanym Robocopem, a nie panem z brzuszkiem. Ciągle miał w sobie dzieciaka, który czerpał z grania ogromną przyjemność. Potrafił się cieszyć z prostych rzeczy. Na przykład kiedyś powiedział w wywiadzie, że dziś dobrze zagra, bo żona zrobiła mu spaghetti z łososiem – mówi z rozrzewnieniem Jan Woś.
Rocki wiódł prym w każdej szatni, co oczywiście wiąże się z różnymi ciekawymi historiami. – W Legii naśladował wchodzącego do szatni Jana Urbana. Z każdym się wtedy witał. “Rocky” kapitalnie to kopiował, kropka w kropkę. Trener chyba nigdy się o tym nie dowiedział, ale często się dziwił, że wszyscy się śmiali, gdy wchodził do szatni – przypomina sobie Marcin Komorowski.
– Pierwsze skojarzenia z Piotrem? Jeżeli chodzi o boisko, to hat-trick na Sarmacji Będzin i gol w derbach z Polonią Bytom, jeszcze w pierwszoligowych czasach. Poza boiskiem – zakłady, o wszystko. Nawet ze mną. Na wkupnym chciał sprawdzić, czy prezes będzie podbijał piłkę na przemian prawą i lewą nogą. W zimie na hali zakładzik o rzuty osobiste do kosza. Pierwszy zakład przegrał, nie wierzył we mnie. W koszykówce obaj sobie nieźle radziliśmy, ale wtedy chyba on był górą – śmieje się Marcin Wąsiak.
Skłonność do drobnej rywalizacji potwierdza Bartłomiej Babiarz. – Faktycznie, lubił jakieś zakłady czy wyzwania. Dochodziło nawet do tego, że sam nic nie musiał wygrać. Kiedyś przyszedł w nowych korkach. Proponował, że wypłaci ich równowartość – a to był wtedy topowy model – jeżeli ktoś podniesie 25-kilogramy odważnik na biceps. Dla wielu młodych propozycja brzmiała atrakcyjnie, chętnie próbowali, ale oczywiście nikomu się nie udało. Starsi wiedzieli, że nie ma na to szans – mówi.
– To jedyna ze znanych mi osób, która potrafiła grać w trzy karty. Są dwa czarne asy i jeden czerwony, trzyma się wszystkie w dłoni jeden pod drugim. Chodzi o to, żeby odgadnąć, gdzie jest czerwona karta. Podczas wyjazdów “Rocky” podchodził do tych, którzy jeszcze tricku nie znali i robił zakład o kawę. Zawsze wygrywał. Ograł tak kilkanaście osób, wypił sporo darmowej kawy podczas przerw. Nigdy nie chciał nam wytłumaczyć tajemnicy sukcesu. Mówił, że sztuczek się nie tłumaczy – dodaje Babiarz.
Nutka ekstrawagancji
– Uwielbiał kolekcjonować buty do gry, zawsze miał w szatni 5-6 par. Wszystkie wyczyszczone, wypastowane, wysmarowane oliwką. Przed meczem rzucał je na środek i z nimi rozmawiał. “Dziś kolej na ciebie”, ty mnie zawiodłeś”, “ach, tu jeden kołek trochę za krótki”. To był jego rytuał przed wyjściem na boisko – wspomina Jan Woś.
Rocki przykuwał uwagę jeszcze w jednym kontekście. – Lubił się czasem niestandardowo ubrać. Kiedyś przyszedł w kaszkiecie jaki często noszą taksówkarze i w skórze do kostek. Pytaliśmy go, ile bierze za kurs na Bródno. Wyglądał jak typowy taksiarz. Nie obrażał się na takie żarty, nie szukał od razu kontry. Potrafił się z siebie śmiać i jeszcze coś dorzucał – opowiada Komorowski.
– W Grodzisku co jakiś czas przyjeżdżał do nas gość, który miał ciuchy z naszywkami marek typu Louis Vitton. Chyba oryginalne. Piotruś kiedyś kupił sobie cały zestaw, w tym skórzane spodnie i mocno opiętą koszulkę. Mieliśmy z niego polewkę, że konia zapomniał i tym podobne. Incydentalnie szalał z garderobą, ale nie była to reguła – zapewnia Woś.
Trochę dymku nie zaszkodzi
Rocki od piętnastego roku życia palił papierosy i towarzyszyły mu one do końca kariery. Jak do kopcącego piłkarza podchodził Ryszard Wieczorek? – To jeszcze były inne czasy. Myślę, że dziś nałogowo palący zawodnik już by się nie uchował. Gdy ja kończyłem granie, gdzieś tak z 70-80 procent moich kolegów kurzyło. Wiedziałem, że Piotrek czy Marcin Malinowski lubią papierosy. Rozmawiało się z nimi, że może ich to ograniczać, ale najwyraźniej organizmy mieli już tak zakonserwowane, że nie tracili na tym. Nigdy nie było problemu z ich wydolnością. Dostali dobre geny, bo to w dużej mierze od nich zależy. Ale kto wie, gdyby “Rocky” nigdy nie palił, może zaszedłby jeszcze wyżej. Odstawianie w zaawansowanym wieku niewiele już by zmieniło, a jak pokazał jego przykład w Legii, mogło nawet zaszkodzić – komentuje trener.
Zasilając szeregi “Wojskowych”, doświadczony zawodnik za przykładem żony na kilka miesięcy odstawił papierosy. Śmiał się później, że znajdował się wtedy w najgorszej formie w życiu. – Organizm mógł oszaleć po tylu latach. Czasami chcesz dać od siebie coś ekstra i niekoniecznie to pomaga. Najważniejsze, żeby być sobą. Tyle jest teorii na temat tego palenia, a przecież Marcin Malinowski też bardzo długo grał na wysokim poziomie, tak samo Piotrek Lech – zastanawia się Jan Woś.
Wychowanek Poloneza Warszawa spełnił marzenia o grze w Legii dopiero w 2008 roku, gdy miał już na karku 34 wiosny. Jego transfer z Dyskobolii przyjęto z dużym zaskoczeniem. Rocki furory przy Łazienkowskiej nie zrobił. W szesnastu meczach ligowych drogi do siatki nie znalazł, ale przynajmniej zdobył dwie brami w Pucharze Polski, a jego piękne trafienie dało Superpuchar kosztem Wisły Kraków.
– Czemu niezbyt poszło mu w Legii? Może za bardzo chciał. To było jego miasto, marzył o grze w tym klubie. Zależało mu, żeby pokazać się z jak najlepszej strony, a czasami gdy chcesz za mocno, to nie wychodzi – wtrąca Marcin Komorowski.
Dobre wspomnienia pozostaną
Po odejściu z Łazienkowskiej Rocki w Ekstraklasie już nie zagrał. Poprzestał w niej na 291 meczach i 44 golach. Przygodę z najwyższym szczeblem zaczął od Polonii Warszawa, ale na dobre wypłynął dopiero kilka lat później w Górniku Zabrze. Potem ciągle kursował między Dyskobolią i Odrą, aż wreszcie sięgnęła po niego Legia. Nie udało się z nią zdobyć mistrzostwa. Brak tytułu z pewnością był jednym z jego niedosytów, podobnie jak zerowy dorobek w reprezentacji.
Nasi rozmówcy regularnego kontaktu z Piotrem Rockim po pójściu w inną stronę nie utrzymywali, ale jeśli już nadarzyła się okazja, zawsze było miło. W ostatnim czasie najczęściej rozmawiał z nim Jan Woś. – Często dzwonił do mnie będąc na kursie trenerskim. Radził się, jak coś napisać, jak przeprowadzić dany trening. Niedawno dostał też propozycję z IV ligi i pytał, czy ją przyjmować – zdradza.
Rocki pozostawił po sobie dwóch synów. Młodszy – Kevin ciągle jest związany z Ruchem Radzionków. – Na rundę wiosenną miał być wypożyczony do AKS-u Mikołów. Powinien wrócić, a co będzie dalej, zobaczymy – stwierdza prezes Marcin Wąsiak.
– Kevin z Ruchem Chorzów został mistrzem Polski juniorów. Z pół roku temu rozmawialiśmy nawet, czy by go nie sprawdzić w Jastrzębiu. Radziłem Piotrusiowi, żeby chłopak zaczął grać gdzieś w seniorach. Łatwiej zaprosić na testy zawodnika z III czy IV ligi niż mistrza w juniorach – dodaje Jan Woś.
Dla każdego nagła śmierć kolegi jest okazją do przemyśleń.
Marcin Wąsiak: – Cały czas nachodzą mnie różne refleksje. Zawodowo od dwunastu lat zajmuję się ubezpieczeniami, więc wielokrotnie przekonuję się o kruchości życia. Piotrek zostawił po sobie dobre wspomnienia. Pamięć o nim na pewno nie zginie.
Marcin Komorowski: – Zawsze podchodziłem do życia w ten sposób, że nie wiemy, jaka przyszłość jest nam pisana. Każdego mogą różne rzeczy spotkać. Trzeba być dobrym człowiekiem, pomagać innym i to po sobie pozostawić. Piotrka wszyscy wspominają pozytywnie, więc na pewno był dobrym człowiekiem.
Jan Woś: – Tyle dobrze, że Piotruś nie zostawił małych dzieci. Synowie będą go pamiętali, mają wspomnienia. W każdej chwili każdy z nas może odejść, bez względu na to, czym się zajmuje i ile ma lat. Trzeba korzystać z życia w danej chwili, nie odmawiać sobie wszystkiego, bo trzeba oszczędzać na “kiedyś”. Pan Bóg zabrał nam “Rocky’ego”, a kilka tygodni wcześniej Piotrka Jegora. Musi szykować w niebie niezłą ekipkę na jakiś mecz.
PRZEMYSŁAW MICHALAK
Fot. FotoPyK/Newspix