Ewolucja podejścia do diety przez piłkarzy szła pod rękę ze zmieniającą się rzeczywistością futbolową. Na kaszance i piwie przegryzionym papierosem bez filtra można było grać w latach, gdy tempo nie wymagało przygotowania atletycznego na poziomie dziesięcioboisty. Dziś zawodnicy są w pełni świadomi tego, że pożywienie to ich paliwo. Jak zaleją do baku po taniości i byle jak, to tak też będą się czuli na boisku.
Zapraszamy na podróż po ewolucji diety wśród zawodników, ale i w zmianie samego podejścia do diety. Postaramy wskazać się punkty przełomowe dla świata i Polski w tej działce, ale też – znacie nas, wiecie co tu się pojawi – sypniemy tuzinem anegdot, które tyczą się talerzy piłkarzy.
I właśnie od anegdoty sobie zaczniemy. Rzecz miała miejsce wcale nie tak dawno, bo nawet nie dwie dekady temu, co chyba dobitnie pokazuje, że ewolucja dietetyczna to wcale nie czasy Bońka czy Lubańskiego, ale czasy, gdy wielu z was już świadomie śledziło futbol.
Amica Wronki, trenerem był wówczas Stefan Majewski. Jak to Stefan – próbował zmieniać piłkarzy, czasami słusznie, czasami w sposób kuriozalny. W tym przypadku miał jednak rację, bo chciał wyplenić u zawodników nawyk żarcia chipsów. Koniec z chrupaniem, zawodnicy dostali zakaz.
— Kurwa, to co ja mam jeść w drodze na mecz? — oburzył się jeden z zawodników.
Piłkarz. Czipsy. W autokarze na mecz wyjazdowy. Nie wiemy, czy trzeba dodawać tu coś więcej. O tym, że słone przekąski to nie jest najlepszy fundament diety wiedzą dziś sześciolatki w przedszkolu, tymczasem niespełna dwie dekady temu zawodnik był zbulwersowany, gdy trener nakazał mu zmianę nawyków żywieniowych.
Oczywiście trudno dziś zakładać, że nigdy nie spotkacie zawodnika, który w sklepowym wózku ma dwie paczki paprykowych, koniecznie grubo ciosanych. Natomiast generalny trend jest zauważalny gołym okiem – piłkarze wiedzą co jeść można, czego nie wypada, ile kalorii wchłonąć każdego dnia i kiedy jest czas na alkohol.
Dawid Kownacki jeszcze kilka lat temu sam przyznawał, że powodem jego zapuszczenia było to, że po prostu olał dietę i nie stronił od przekąsek. Z czasem został jednak twarzą jednej z firm cateringowych. Sebastianowi Mili dopiero Tadeusz Pawłowski musiał powiedzieć „Seba, jesteś ulany”. I od pączusiowatego na twarzy Mili dostaliśmy wersję pomocnika, który dał nam historyczne trafienie w starciu z Niemcami. Kubeł zimnej wody pozwala się czasami odbić od dietetycznego dna.
— Na pewnym etapie po prostu zaczynasz korzystać z wszystkich zebranych doświadczeń. Mądrzejsi robią to wcześniej, głupsi później. Sam z nich skorzystałem i to mój ogromny fart oraz motywacja. Nie chce mi się już pić coli ani jeść pizzy. Nie chcę wielu rzeczy, które wcześniej miałem na wyciągnięcie ręki. Przestały mnie interesować. Smak coli jest sto razy gorszy od smaku tego, co przeżyłem — mówił po meczach w kadrze. U niego problem z wagą był wręcz ekstremalny – po reprymendzie od sztabu Śląska schudł aż dziesięć kilogramów.
Mila miał zresztą naoczny przykład na to, ile dzieli pod względem świadomości żywieniowej piłkarzy polskich od zagranicznych. Gdy po meczu z Manchesterem City w barwach Dyskobolii Tomasz Wieszczycki wymieniał się koszulką z jego rywalem, wówczas dysproporcję w tkance tłuszczowej było widać gołym okiem. U Anglików – wyrzeźbione torsy, prążki na mięśniach, uwypuklone mięśnie skośne brzucha. U „Wieszcza” – tłuszczyk wylewający się na gumę od spodenek.
— Jak z Wisłą Płock byliśmy w I czy II lidze, to zdarzało się, że w drodze na mecz ktoś zjadł sobie loda czy jakiegoś batona. Trener Kaczmarek po awansie do Ekstraklasy wprowadził już jednak taki zakaz, że na stacji ma nie być żadnych lodów, batonów, żadnego śmieciowego jedzenia dzień przed meczem. Trener Artur Skowronek zwracał dużą uwagę na to, żeby nie pić napoi gazowanych. Jak widział, że ktoś pije colę czy coś, to od razu upominał — mówi Seweryn Kiełpin, były bramkarz Stali Mielec obecnie pozostający bez klubu.
Casus Lewandowskiego zmienił środowisko
Sprowadzanie całej ewolucji w diecie polskich piłkarzy do przykładu Roberta Lewandowskiego byłoby dużym uproszczeniem, ale nie da się od tego uciec. Gdy „Lewy” zaczął opowiadać o tym, jak się żywi, cała piłkarska Polska spijała słówko po słówku z jego ust. Choć niektórzy śmiali się, że jego żona zakłada mu kimurę za każdy gram zjedzonego glutenu, to nie da się ukryć, że dopiero namacalny przykład z samego szczytu dał polskim zawodnikom coś do myślenia.
Gdy Karol Linetty pojechał na pierwsze zgrupowanie, to bardziej niż na graniu był zafiksowany na punkcie tego, by dowiedzieć się, jak Lewandowski trenuje, jak się regeneruje, ale przede wszystkim – co je. A mówimy tu o Linettym, który jeść lubił. Gdy w juniorach Lecha Poznań klub zamawiał obiady na wyjazdy, zawsze wypadało tak, że jeden nadprogramowy posiłek zostawał na stole. Początkowo trener pytał „ktoś jest głodny, ktoś chce dodatkową porcję?”. Z czasem nie było już sensu pytać – i tak zawsze dodatkowa porcja lądowała przed nosem Linettego.
W pewnym momencie dieta bezglutenowa była wyznacznikiem jakości piłkarza. Zakręciliśmy się wokół tego zbyt mocno – gdy ktoś w wywiadzie obwieścił, że wyeliminował gluten z posiłków, to nagle wokół niego stawiano znak jakości Q, nazywano nowym Lewandowskim i wieszczono wielką karierę. A trzeba pamiętać, że eliminacja glutenu nie jest „jednym prostym trikiem, który zawstydza profesjonalistów”.
Niemniej przykład snajpera Bayernu działał na wyobraźnię. — Myślę, że przykład Roberta w metodzie kija i marchewki był tą marchewką — mówił nam swego czasu Karol Kikut, trener przygotowania fizycznego w Lechu, wcześniej pracujący w akademii Kolejorza: — Zawodnicy widzą chociażby to, jak on wygląda. Że ma mięsień na mięśniu, procent tkanki tłuszczowej na niskim poziomie, a jeśli piłkarz też się tak wyrzeźbi, to aż żal nie wrzucić takiego zdjęcia w media społecznościowe. Może to sprawa błaha, ale pokazuje, że przykład Lewandowskiego działa.
Niektórzy chcieli być jak Lewandowski i to działało na wyobraźnię do tego stopnia, że robili porządki w lodówkach. Inni nie chcieli być za to jak Rafał Murawski, bodaj najsłynniejszy boiler piłkarskiego internetu. Klopsy w szatni nie są już codziennością, a szatniowa szyderka dotyka ich często w pierwszej kolejności. Ksywa „Pączek” nadana Maciejowi Iwańskiemu była może urocza, ale daleko jej było do miana komplementu.
Sałata nad frytkami
Niemniej przykładów na to, jak śmieciowo jedli piłkarze jeszcze nie tak dawno, moglibyśmy mnożyć. Opowiada Przemysław Cecherz: — Pojechaliśmy na mecz i stanęliśmy na stacji obok KFC. Michał Chrapek zniknął nam na chwilę z radarów.
– Gdzie byłeś?
– No w KFC, trenerze.
– Jedzenie tam nie za zdrowe, prawda?
– Trenerze, tylko sobie shake’a wziąłem!
– Ja ci, kurwa, zaraz dam shake’a!
Dlaczego nie uwierzyłem? Ano dlatego, że chłopak tak się śpieszył, iż buzię miał całą w panierce!
Historia z jednego z naszych wywiadów. Umówiliśmy się z piłkarzem, który akurat grał w zagranicznym klubie siadamy w hotelu, gadamy. Podchodzi kelnerka, zamawiamy posiłek. Piłkarz ten akurat miał masę urazów, więc siłą rzeczy gadaliśmy o tym, jak to zmienił dietę, jak teraz ma wszystkie kalorie wyliczone i że teraz tych kontuzji już mieć nie będzie. W międzyczasie kelnerka podchodzi z naszymi zamówieniami. Na talerzu zawodnika ląduje wielki kotlet z panierką.
– To ty tak możesz? – pytamy.
– A czy ty myślisz, że ja rozumiem, co zamawiam?
Profesjonalizm skończył się więc w momencie, w którym zaczęła się nieznajomość języka.
W Jagiellonii za czasów duetu Hajto-Dźwigała klub wyjechał na obóz zimowy. Jednemu z zawodników zagranicznych tak posmakowała jajecznica, że jadł ją na śniadanie i kolację. I to nie taką z dwóch jajek i ze szczypiorkiem, tylko na tłusto i byle dużo. Widocznie nie był w stanie przepalić tego na treningu, bo do Białegostoku wrócił kilka kilogramów cięższy niż przed obozem.
– Pojechałem na pierwszy obóz z zespołem ekstraklasy, z Polonią Bytom. Wtedy prowadził nas trener Probierz. Byliśmy w Turcji, mieliśmy posiłki w hotelu, otwarty bufet. Adrian Chomiuk – to był też jego pierwszy poważny obóz – zarzucił sobie fryteczki i colę. U mnie też na talerzu jakieś frytki – opowiada Seweryn Kiełpin: – Jak trener to zobaczył, rozkręcił aferę. Użył niezbyt cenzuralnych słów, do cytowania się to raczej nie nadaje. Treningi na obozie i tak były już bardzo ciężkie, a my za karę musieliśmy później trzy-cztery dni z rzędu oprócz zajęć wstawać o 6:00-6:30 i przed śniadaniem wybiegać po 40 minut z drugim trenerem. Tak nam wbito do głowy, że dieta jest bardzo istotna.
Drużynowa starszyzna z czasem jednak znalazła sposób na to, jak z frytkami na talerzu nie nadziać się na gniewny wzrok Probierza. Brali frytki, a na to nakładali dwa duże liście sałaty. Trener był zadowolony, bo zawodnicy jedzą już zdrowo. Piłkarze byli szczęśliwi, bo mogli napchać się swoim ulubionym źródłem węglowodanów.
Przez frytki (albo i przez to, że po prostu kiepsko grał w piłkę) z Rakowa wyleciał też Daniel Boateng. Przychodził z łatką gościa po szlifach w szkółce Arsenalu, a odpadł na obiedzie. Częstochowianie byli na obozie w Turcji, o 16:30 Raków grał sparing. O 12:30 zespół zasiadł do obiadu. Boateng jakby nigdy nic nawalił sobie na talerz kopiec frytek i do tego porcję fastfoodowego żarcia. Na domiar złego – z takim pełnym talerzem przeszedł centralnie przed stolikiem Marka Papszuna. Trener to zauważył. Boateng jeszcze na tym samym obozie usłyszał, że z takim zawodnikiem to trener nie chce pracować.
Przed treningiem jajecznica, po meczu pizza na grubym
Znany obrazek z wielu polskich szatni po meczach. Dostawca pizzy ładuje się pod drzwi ze stosem kartonów, kierownik zespołu wyciąga zwitek banknotów i odbiera kilkadziesiąt pudełek z pachnącą zawartością. Pizza zostaje spałaszowana jeszcze zanim zawodnicy wyjdą do mix-zony na pomeczowe rozmówki. Wielu kibiców się dziwi, a piłkarze odpowiadają – dietetycy mówią nam, że to nic złego i można szybko uzupełnić węglowodany po meczu. Najważniejsze, żeby nie jeść tak dzień po dniu.
Ale już gdy Messi zaczął się zmagać z problemami z wymiotami przy wejściu na boisko, wówczas zwrócił się do włoskiego dietetyka Giuliano Posera. Ten poradził on mu, by zrezygnował z pizzy po meczu i ostrzegł przed złym wpływem cukrów. Wielu zawodników po meczach wyciąga z lodówki, która stoi w szatni, kolację ze swojego cateringu osobistego. Po prostu w rozpisce zaznacza, że w sobotę czy niedzielę jeden posiłek musi mieć bardziej kaloryczny, by nadrobić to, co spalił w meczu. Juventus przykładowo w szatni ma stół jadalny i piłkarze zaraz po spotkaniu mogą zjeść posiłek jak ludzie – przy stole, ze sztućcami, a nie w biegu i na kolanie.
– W Anglii spotkałem się z taką sytuacją – trening pierwszy kończył się o 12:00, 12:30 był obiad, nie wyjeżdżając z klubu, zaczynaliśmy trening o 15:00. Dwie godziny po obiedzie człowiek odpoczął i szedł trenować. Starałem się jeść bardzo lekko i nie pamiętam, żeby było mi kiedyś niedobrze, żebym był przejedzony. A trenowaliśmy bardzo ciężko, Steve Bruce był trenerem i dawał w kość tak, że można było się porzygać – opowiada Piotr Świerczewski: – Po meczach była duża dowolność. W Marsylii było piwo, cola, pizza, owoce, kto co chciał. Sporo tłustych rzeczy. A z kolei w Bastii nie było jedzenia, po spotkaniu się rozchodziliśmy i albo szliśmy na mieście coś zjeść, albo w domu. W Anglii byłem na paru meczach jako rezerwowy, tam też rozchodziliśmy się po spotkaniach. W szatni leżały żelki, cukierki. W przerwie czy przed meczem piłkarz mógł sobie takiego cukierka zjeść. Mi to na przykład nie odpowiadało, bo jak zjem sobie coś słodkiego, to jest mi niedobrze, gdy gram.
– Pomeczowym standardem jest pizza. Jak jest odpowiednio zrobiona, to nie jest to też nie wiadomo jaki syf. Najgorsze są fast foody jak McDonalds, gdzie nie wiadomo, z czego jest zrobiona bułka, którą po pół roku wyciągasz i ona nadal wygląda na świeżą. W Płocku każdy mógł sobie wybrać, z czym ona będzie, mieliśmy takie naprawdę dobre pizzę na cienkim cieście. Świeżo po meczu to jest co innego, organizm ma bardzo duże zapotrzebowanie na węglowodany, do 1,5-2 godzin po wysiłku trzeba mu dostarczyć ich w przesadnej dawce, bo i wysiłek jest przesadny, gdy zawodnik pokonuje ponad 10 kilometrów w meczu. Wtedy to jest wskazane. Kiedy Liverpool wprowadził pizzę po meczu, wszyscy się dziwili, a później zbadano, że węgle są potrzebne, że nie ma w tym nic złego – dodaje Kiełpin.
Do legendy przeszło podlewanie tui u Franciszka Smudy. Gdy Wisła Kraków wyjechała na obóz, wówczas piłkarze obyci z treningami Franza podśmiechiwali się z młodzieży, która ładowała sobie na talerze góry z jajecznicy. Godzinę później Smuda tak mocno przykręcał śrubę na zajęcia, że zawodnicy musieli podbiegać do płotów i haftowali tym, czego żołądek nie zdążył jeszcze strawić.
Angielska robota Wengera
To, jak długą drogę przeszła świadomość żywieniowa u piłkarzy, doskonale obrazuje przykład Premier League. Nim Arsene Wenger przyszedł do Arsenalu, przed treningami zawodnicy pochłaniali tzw. full english breakfast.
© Wikipedia / joadl / Cc-by-sa-3.0-at
Po meczach urządzano zaś konkursy w jedzeniu, rekordzistą miał być… późniejszy asystent Francuza, Steve Bould, który pewnego razu potrzebował aż dziewięciu posiłków, by zaspokoić swój głód, o czym w książce „Zonal Marking” pisał Michael Cox. Ba, u kresu First Division zdarzało się, że tu i ówdzie piłkarze pozwalali sobie na piwko nie po meczu, a… w drodze na samo spotkanie.
Przemiana, jakiej chciał dokonać Wenger nie przyszła łatwo. W drodze na pierwszy mecz pod jego wodzą piłkarze skandowali „chcemy naszych Marsów” (Francuz zabronił między innymi jedzenia czekolady). Piłkarze przyzwyczajeni do słodkich przekąsek za poprzedniego menedżera, Bruce’a Riocha, bardzo niechętnie z nich zrezygnowali.
Czekoladowe batony nie były jednak jedynym budzącym wątpliwości pożywieniem, na jakie na stacjach benzynowych, w hotelach i stołówkach polowali gracze Kanonierów. Nawyki przypominały raczej bywalca pubów niż profesjonalnego sportowca. O angielskim śniadaniu już wspominaliśmy, przedmeczowe menu składało się z kolei najczęściej z innego wyspiarskiego klasyka – ryby z frytkami – a także steka, jajecznicy i fasolki na tostach.
Tak wspominał tamte czasy na łamach „Daily Mail” Martin Keown: — Czekolada nie była jedyną rzeczą, jakiej Wenger zabronił. Piłkarze lubili po przyjeździe do hotelu wypić razem kubek kawy czy herbaty. Wenger uważał, że to nas odwadnia, ale ostatecznie pozwolił nam na zwyczajową herbatę. Musieliśmy także wynegocjować pozwolenie na keczup. Wieczorem przed meczem zawsze zamawiałem też do pokoju o 21:30 herbatę i tosta, nagle przestały one do mnie przychodzić. Wenger uważał, że to zły nawyk. Miał też zerową tolerancję dla alkoholu. Wkurzył się, gdy spytałem, czy z okazji urodzin Nigela Winterburna możemy wyjść na drinka, mimo że do następnego meczu były zaledwie dwa tygodnie.
Koledzy Keowna, Ray Parlour i Tony Adams mieli z kolei kłopoty z Wengerem, ale i z policją, gdy strzelili z gaśnicy w kierunku kibiców Tottenhamu podczas wizyty w Pizza Hut. Gdy radiowóz zajechał przed dom Adamsa okazało się, że pepperoni na grubym chłopakom nie wystarczyła i w międzyczasie zamówili jeszcze chińszczyznę na dowóz.
Wenger zabronił picia napojów gazowanych – wyjątkiem był czas tuż po meczu, kiedy piłkarze mogli łyknąć coli. Namawiał piłkarzy do jedzenia ryb gotowanych na parze, gotowanego kurczaka, makaronów i warzyw. Po przyjeździe do hotelu natychmiast zakazywał pracownikom donoszenia posiłków do pokoi, a jeszcze nim Arsenal się w ośrodku meldował, nakazał opróżnienie mini-barów. Z czasem szedł na małe ustępstwa – jak w przypadku keczupu – ale większość dobrych nawyków udało mu się zakorzenić.
Za Wengerem szli kolejni, dziś trudno wyobrazić sobie w Premier League zespół funkcjonujący bez dietetyka. I menedżera wytaczającego wojnę konkretnym produktom. Marco Silva będąc w Evertonie zabronił na przykład swoim zawodnikom jeść apple crumble, czyli jabłek zapiekanych pod kruszonką. Juergen Klopp wykluczył z przedmeczowego menu jajka, bo zawarte w nich białka i tłuszcze dość długo się trawią. Z kolei Paolo di Canio podczas swojej półrocznej przygody na stołku menedżera Sunderlandu wprowadził całą masę zakazów, wśród których znalazł się ten o spożywaniu kawy czy majonezu.
Jako klasyczny przykład menedżera zafiksowanego na punkcie kontroli, ogromny wpływ na to, co jedzą jego zawodnicy, od lat próbuje mieć Pep Guardiola. Od kiedy został menedżerem Manchesteru City, klub zatrudnił szefów kuchni z Anglii, Francji i Hiszpanii. Piłkarze są zaś namawiani do tego, by zabierać jak najwięcej jedzenia z ośrodka treningowego do domu, by i tam na talerzu było dokładnie to, co polecają dietetycy.
Dziś każdy piłkarz ma wręcz cieplarniane warunki do tego, by dowiedzieć się, co jeść, by właściwie pokryć zapotrzebowanie kaloryczne – zdecydowanie większe niż u Kowalskiego, który pracuje 8-16, potem może skoczy na siłownię albo z kolegami pokopać na orliku, a wieczorem odpali Netfliksa. Dekadę temu Guardiola zatrudniając Antonię Lizarragę w Barcelonie, był dopiero drugim szkoleniowcem La Liga z tego typu specjalistą w sztabie, dziś ludzi od komponowania tego, co na talerzu, ma już w najsilniejszych ligach absolutnie każdy.
Bo i pole do popisu jest spore. Według danych z „The Word Sports Food Fight”, piłkarze średnio pochłaniają dziennie 3,800 kCal. Dla złapania skali – 3,800 kilokalorii to 21 bułek kajzerek. 9 litrowych kartonów dwuprocentowego mleka. Osiem i pół Big Maca. Nieco ponad kilo makaronu. Można to wykorzystać na korzyść zawodnika, pozwolić mu właśnie w tym aspekcie znaleźć minimalną przewagę, można też przehuśtać prawie cztery koła kalorii na śmieci.
Każdy dietetyk sportowy wie zaś doskonale, że łatwiej przekazać zawodnikowi wszystkie zasady zdrowego żywienia niż sprawić, by wprowadził je on w życie. Simon Kuper w artykule na ten temat dla „Financial Times” zauważa, że zawodnicy w większości zaczynają się interesować tym, co najlepsze dla ich organizmów wtedy, gdy te przestają im wszystko wybaczać. — Tylko w wieku 20 lat twoje ciało funkcjonuje perfekcyjnie — cytuje słowa Alfredo di Stefano.
Kuper podaje też w swoim tekście przykład Ousmane Dembele, miłośnika fast foodów, o którym jeden z czterech zwolnionych przez Francuza prywatnych kucharzy, Michael Naya, powiedział: — Ousmane to miły chłopak, ale nie ma kontroli nad własnym życiem. Cały czas mieszka z wujkiem i najlepszym przyjacielem, którzy nie zwrócą mu na nic uwagi. Nie widziałem, żeby pił alkohol, ale nie szanuje czasu na odpoczynek, nie ma wokół niego odpowiedniego otoczenia.
Kuper nie stwierdza kategorycznie, że jego kontuzje wynikają ze złego odżywiania się, ale też trudno nie zadać sobie pytania: czy zrobił wszystko, by ryzyko ich odniesienia było jak najmniejsze?
Trudno o twierdzącą odpowiedź.
Ale trudno o nią również, gdy spytamy o to, czy taki Jamie Vardy ze swoją dietą z mistrzowskiego sezonu w Leicester plasuje się tuż obok Cristiano Ronaldo, jeśli chodzi o dbałość o to, co ląduje w żołądku.
Na łamach książki „Vardy: From Nowhere, My Story”, której fragmenty były swego czasu publikowane w „The Sun”, Anglik wyznał:
— Nie wiem, od czego to się zaczęło, ale zdecydowałem się wypijać kieliszek wina w przeddzień każdego meczu sezonu 2015/16. Nie jestem przesądny, ale od chwili, kiedy strzeliłem bramkę z Sunderlandem w pierwszej kolejce, nie chciałem nic zmieniać. Napełniałem plastikową butelkę po wodzie lub izotoniku do połowy winem i popijałem je oglądając telewizję. Pomagało mi ono wyłączyć się i łatwiej zasnąć na noc przed meczem.
I dalej: — W sezonie 2013/14 dokonałem paru zmian w moim rytuale meczowym i po dziś dzień pozostał taki sam. Jeśli gramy w sobotę o 16:00, wypijam puszkę Red Bulla zaraz po przebudzeniu, w jakieś trzydzieści sekund. Pozostaję bez śniadania aż do 11:30, wtedy zjadam omlet z szynką i serem z fasolką na ciepło. Popijam to kolejnym Red Bullem. Kiedy czekamy na mecz, piję podwójne espresso, najczęściej z Marcinem Wasilewskim. Wchodzimy do szatni półtorej godziny przed pierwszym gwizdkiem, wtedy wypijam trzeciego Red Bulla, tym razem wolniej, zostawiając sobie kilka łyków do dopicia po rozgrzewce. Trzy Red Bulle, podwójne espresso i omlet sprawiają, że podczas meczu biegam jak wariat.
Koszmar dietetyka? A i owszem. Koszmar menedżera? No niekoniecznie, biorąc pod uwagę, że Vardy w sezonie 15/16 poprowadził Leicester do tytułu mistrza Anglii, a od czasu wprowadzenia „nowego rytuału meczowego” uzbierał 99 bramek w Premier League, w momencie przerwania rozgrywek będąc liderem klasyfikacji strzelców.
Dieta jest ważna, ale nie kluczowa
Każdy trener wolałby dobrego piłkarza, który je chipsy, aniżeli takiego, który ma makrosy w diecie wyliczone co do grama, ale nie potrafi przyjąć piłki. To akurat jasne. Dieta jest istotna, jest wręcz fundamentalna, ale chodzi o to, by nie pomylić priorytetów – to wciąż granie w piłkę, a nie konkurs na najlepszą dietę.
Bartosz Bereszyński na łamach „Przeglądu Sportowego” dystansował się od fiksacji na punkcie rzeczy dookoła piłki i stawiał za przykład Włochów, którzy może nie jedzą najlepiej, ale zdecydowanie korzystniej wypadają na boisku: – W Polsce ktoś zobaczy piłkarza na pizzy i już jest afera. W Legii miałem dietetyka, posiłki w klubie, wcześniej psychologa. Wszystkich mieliśmy. Wyjechałem do Włoch, a tu ani psychologa, dietetyk też nieobecny. Zawodnicy jedzą tosty z serem i szynką, na deser ciasto. Wychodzą na trening i każdy zasuwa, nie zatrzymuje się.
W podobnym tonie wypowiadał się Mariusz Stępiński: – Jedzenie czy psycholog stali się ważniejsi niż boisko. Trening stał się dodatkiem.
Zresztą nawet Antonia Lizárraga, dietetyczka zatrudniona przez Pepa Guardiolę w Barcelonie, stwierdziła wprost: – Najważniejsze w piłce nie jest żywienie, tylko że piłka wpada do siatki.
Seweryn Kiełpin też nie świruje. Dietę dostosuj do siebie – w taki sposób, byś był zadowolony. To ważne, ale nie najważniejsze. – Dla mnie bodźcem była książka, którą przeczytałem jak graliśmy z Wisłą Płock w I lidze, autorstwa Novaka Djokovicia “Serwuj aby wygrać”. Pisze tam, jak ogromny wpływ na jego karierę, na jego wytrzymałość fizyczną miała dieta. Jak dzięki niej poczynił wielki progres. Zawsze brakowało mu sił. Jego rodzice mieli pizzerię, codziennie jadł pizzę, jakieś świeże bułeczki. Okazało się, że ma nietolerancję na pszenicę. Odłożył ją. Porównywał to do odstawienia narkotyków. Pierwsze dni bez produktów pszennych były bardzo trudne, ale z czasem organizm się zaadaptował, przestał się tego domagać. Inspirowany tą książką zrobiłem sobie badania na nietolerancje pokarmowe i okazało się, że też mam nietolerancję pszenicy, poza tym na orzechy, jajka, drożdże. Odłożyłem to i… awansowaliśmy do ekstraklasy – śmieje się. – A już całkiem serio, dużo lepiej się z tym czułem. Mając nietolerancję na jakiś produkt, powiedzmy pszenicę, zjesz rano białą bułkę, a popołudniu, wieczorem masz spadek energii, robisz się senny, masz wzdęcia. W profesjonalnym uprawianiu piłki to bardzo przeszkadza, mówi się, że jelita to drugi mózg.
Niektórzy są totalnymi ortodoksami. Tomasz Bandrowski dla przykładu nie pił w ogóle napojów, które przygotowywał piłkarzom człowiek od suplementacji w Lechu Poznań. W butelkach nie było nic udziwnionego – ot, witaminy, elektrolity, coś dla smaku. Ale „Bander” był konsekwentny – gdy wszyscy sięgali do przygotowanych bidonów, on szedł na bok i brał swoją wodę przywiezioną z domu.
Zero alkoholu, zbyt tłusty tuńczyk i makaron z cukrem
Normą w Ekstraklasie są dziś cateringi dietetyczne. Piłkarze mają środki na to, by zamówić sobie dietę dopasowaną do ich potrzeb, czasami wręcz dostają je w barterze, gdy zostają twarzami firm zajmujących się żywieniem.
Niektórzy są wręcz świrami na punkcie jedzenia – w tym pozytywnym sensie. Roberta Lewandowskiego nie ma sensu tu maglować – kwestia jest diety została opisana na tysiące sposobów. Ale zakręcony na punkcie żywienia jest też Grzegorz Krychowiak. Opowiada Łukasz Wiśniowski na łamach laczynaspilka.pl: – „Wiesz, co mnie denerwuje? Poszedłem do sklepu, chciałem kupić tuńczyka i on ma 10% tłuszczu. To jest za dużo” – mówi mi Grzegorz Krychowiak po wrześniowym meczu z Realem Sociedad. Poczułem się jak Bohdan Łazuka w filmie „Chłopaki nie płaczą”: „O czym Ty do mnie rozmawiasz, głowa Cię nie boli?”. Nigdy bym nie wpadł na to, że można o czymś takim w ogóle pomyśleć. Ale to jest jedna z tych scen, które dobrze charakteryzują Grzegorza Krychowiaka. Gościa, który ma fioła na punkcie diety.
Krychowiak też nigdy w życiu nie pił alkoholu. Podobnie jak Tymoteusz Puchacz, który sprawia wrażenie imprezowicza, ale nie tknął w życiu choćby szampana. W akademii Lecha – zresztą jak w wielu innych profesjonalnych szkółkach w Polsce – działa dietetyk, który układa piłkarzom zapotrzebowanie kaloryczne i makroskładniki. Łukasz Bejger, dziś zawodnik Manchesteru United, a wcześniej grup juniorskich Lecha, nie jest jednak ortodoksyjny w kwestii tego, by jeść wyłącznie „clean food”: – W Anglii nie ma z tym problemu, jak ktoś weźmie sobie pizzę w restauracji, pójdzie do kina z chipsami. Każdy ma czasami ochotę zjeść coś mniej zdrowego i nie robi się z tego skandalu. Czasem gdy jesteśmy na wyjeździe na mecz, na turniej, w hotelowej restauracji mogliśmy brać to, na co mieliśmy ochotę. Jeśli ktoś złapałby nadwagę, wtedy byłby problem. Ale od kiedy tu jestem nie słyszałem o takim przypadku. W Polsce przesadzamy. Pamiętam, że w Lechu czasami po meczu mieliśmy suchego kurczaka z makaronem, trochę sosu. Chyba lepiej zjeść coś smacznego i lepiej się czuć po meczu niż połowę potrawy, która ci nie smakuje, ale jest zdrowa.
Piotr Świerczewski wspomina za to czasy, gdy trenował ŁKS Łódź i niektórzy piłkarze na obiad jedli… makaron z cukrem. Klub nie płacił od wielu miesięcy, młodzi zawodnicy nie mieli odłożone nic na kontach, więc musieli się jakoś ratować: – Makaron za trzy złote i cukier za dwa. Takie były czasy w ŁKS-ie. Chłopakom nie płacili, nie mieli odłożonych pieniędzy, a tu za pięć złotych mieli trzy obiady. Rozkładałem ręce, niejeden zawodnik dzwonił i mówił, że nie przyjdzie na trening, bo nie ma na bilet na autobus, wypłaty nie dostał od pół roku. Piłkarsko to nie zmieni wiele, ale wydolnościowo po dłuższym odżywianiu się w taki sposób, to zacznie wychodzić. Jak ktoś raz zje makaron z cukrem, to nie będzie gorszym piłkarzem, ale jak to się zmieni w regułę… A gdzie warzywa, owoce, jakieś witaminy, minerały? To się później odbije w kontuzjach.
Ewolucja wprowadziła normalność, ale nie “jeden prosty trick na zostanie piłkarzem”
Piłkarze biegają dziś w meczu po dwanaście-trzynaście kilometrów, rekordziści dochodzą nawet do czternastu. Liczba sprintów rośnie, zawodnicy muszą się coraz szybciej regenerować. Przy bardzo ścisłej kontroli antydopingowej nie ma szans na to, by ktoś przeszedł przez sito naszprycowany wspomagaczami. Zawodnicy muszą zatem szukać sposobów na to, by zmaksymalizować swoje przygotowanie do wysiłku. Skoro mogą to robić lekkoatleci, pływacy, tenisiści czy biegacze, to dlaczego nie piłkarze? Futbol też musiał zostać pochłonięty przez obsesję zdrowej kuchni
– Kiedy zaczynałem grać, dietetyka nie było. Opierało się to na eksperymentach, na widzimisię trenera. Co jeść i ile czasu przed meczem. W tygodniu nikt nie miał na nasze jedzenie wpływu. W Katowicach to było na zasadzie „no bo tak”. Bo trzeba cztery godziny przed meczem masz zjeść rosół z makaronem i coś tam. Trochę na chybił-trafił. Dzisiaj to nie ma racji bytu – mówi Świerczewski.
I chyba właśnie o to w tym wszystkim chodzi. By z dietą nie działać po omacku, a by wiedzieć co mówi biologia i chemia. Dobry dietetyk jest dziś na wyciągnięcie ręki, fachowej literatury nie trzeba szukać po tych przerażających ośrodkach zwanych bibliotekami. Jeśli ktoś chce być fit-freakiem – proszę bardzo, raczej nie zaszkodzi, a może pomóc. Ale jeśli profesjonalny piłkarz nie zna nawet elementarnych podstaw dobrego odżywiania, to po prostu sam wytrąca sobie oręż z ręki.
SZYMON PODSTUFKA i DAMIAN SMYK
fot. FotoPyk