Co łączy go z Johnem Rambo i czy ma ulubioną część filmowych przygód kultowej serii z Sylvestrem Stallonem w roli głównej? Dlaczego nie poszedł w ślady ojca i nie został górnikiem? Jak trafił do Niemiec? Ile najdłużej nie otrzymywał pensji w Widzewie Łódź? Jak jego syn zareagował na stary skrót z jego udziałem i co w jego wyglądzie zaszokowało jego żonę? Jak cmokał Orest Lenczyk? Czy należało śmiać się z wiadomości motywacyjnych Rafała Ulatowskiego? Czy denerwuje go opinia króla spadków? Na te i na inne pytania w dłuższej rozmowie z nami odpowiedział były ekstraklasowy piłkarzy i dzisiejszy asystent w pierwszej drużynie GKS Bełchatów, Patryk Rachwał. Zapraszamy.
***
Którą część filmowych przygód Johna Rambo lubisz najbardziej?
(śmiech)
Poważnie pytam!
Nie jestem wielkim fanem tego filmu. Nawet pomimo tego, że dorobiłem się ksywki Rambo. Wzięło się to chyba z tego, że można znaleźć między nami jakieś podobieństwo. Albo nawet na pewno stąd, bo pamiętam, jak Janusz Dziedzic do mnie mówił:
– Ty, jesteś identyczny jak Rambo!
I tak już zostało. Ulubionej części filmowej nie mam.
Na boisku momentami też Rambo.
Pewnie i tak, może to też dodatkowo przypasowało. Trzeba pytać kolegów. Ksywka została do teraz.
Cofnijmy zegarek. Twój tata był górnikiem, prawda?
Ojciec nie urodził się na Śląsku. Jego rodzice, moi dziadkowie, pochodzą z Ostrowa Wielkopolskiego, więc nie jest tak, że z pokolenia na pokolenia wywodzę się z górniczej rodziny. W pewnym momencie tata podjął decyzję o podróży za chlebem, na Śląsk, bo faktycznie taki był wtedy trend. Nie był sam. Wielu ludzi w tamtych czasach jechało do pracy w kopalni, bo czekało tam stabilne miejsce pracy i pewna płaca. Zrobił szkołę zawodową, a przy okazji praktyki, z czasem osiedlił się z mamą na Śląsku. Potem urodziłem się ja. Tata odszedł na emeryturę po dwudziestu pięciu latach pracy.
Bardzo zmieniła się rzeczywistość pracy w kopalni przez te dwadzieścia pięć lat?
Na pewno jest troszeczkę inaczej. W Zagłębiu Lubin mieliśmy wycieczkę na dół, do kopalni, i na pewno różni się to od pracy w kopalni węgla kamiennego, czy chociażby tutaj w kopalni węgla brunatnego.
To jedna z takich prac, do który raczej nie zabiera się syna.
Na Śląsku wielu synów idzie w ślady ojców i zostaje górnikami. Moją pasją od małego było granie w piłkę i nigdy nie ciągnęło mnie do kopalni. Nie chciałem być górnikiem. Wiedziałem, że to ciężki zawód. Nieraz, kiedy były jakieś tąpnięcia w kopalni, to jako małe dziecko człowiek bał się, czy ojciec wróci, czy nie, a to taki lęk, który się pamięta.
Dlatego też często mówi się, że stres może odczuwać pielęgniarka w szpitalu, górnik w kopalni, a nie piłkarz. Populizm czy jest w tym jakaś prawda?
Często stres myli się z adrenaliną. Przynajmniej w piłce. Masz w sobie jakieś silniejsze emocje, z którymi sobie nie radzisz, i zawsze nazywasz je stresem, co może być źle odebrane w takim zestawieniu, ale nie przesadzałbym z osądzaniem kogokolwiek – stres ma różne oblicza, niektórzy w kryzysowych sytuacjach reagują nerwowo i odbierają to jako coś złego. Tutaj jest różnica. Nazewnictwo. Wiadomo, że są zawodnicy, którzy lubią grać pod presją, służy im to, ale są też tacy, którzy szybciej się podpalają, gdzieś coś ich przytłacza i wiele widziałem takich sytuacji, że ktoś świetnie radził sobie na treningu, a tu przychodził mecz, pełne trybuny i był problem.
Patrząc na pracę ojca masz takie podejście, że jednak ciężka praca a piłka nożna, to dwie różne rzeczy, dwie różne historie?
Nie ma sensu porównywać. Dwie różne kategorie. Piłka nożna to nasza praca. Wiążą się z tym pewne wyrzeczenia, ale robisz to, co lubisz robić, dostajesz za to pieniądze – wydaje mi się, że można być tylko szczęśliwym człowiekiem. Wiele ludzi na całym świecie pracuje w zawodach, których nie lubią. Porzucają marzenia na rzecz realności, więc jeśli ktoś może pozwolić na realizowanie samego siebie, to naprawdę nie może narzekać na swój los.
A ciebie od początku juniorskiej kariery rozchwytywały młodzieżowe reprezentacje.
Grałem we wszystkich kategoriach młodzieżowych kadr – od U-16 po U-21. Szczebel po szczebelku. Zresztą te roczniki 81-82 bardzo dobrze się zapowiadały. Chłopaki z 1982 roku zrobili przecież Mistrzostwo Europy. 81′ też miało fajną kadrę. Najbardziej ubolewam, że nie udało nam się awansować do młodzieżowego Euro. Odpadliśmy z Białorusią po barażach. Pozostał niedosyt, bo mieliśmy bardzo silną reprezentację. Tak w życiu bywa. Pokolenie dobrych piłkarzy.
Jakie to było pokolenie? Techniczne czy raczej typowo polskie? Możesz to ocenić z perspektywy czasu.
Widzisz, tam nie brakowało ludzi, którzy przebili się do niezłej piłki. Wystarczy prześledzić skład tamtej kadry. W większości zagrali w Ekstraklasie. Tomasz Kuszczak wyjechał na zachód, wygrał Ligę Mistrzów z Manchesterem United. Nie chciałbym tutaj nikogo wyróżniać i nikogo pomijać, ale znanych nazwisk nie brakuje – Smolarek, Matusiak, Iwański, Garguła, Madej, Grzelak, Stasiak, Mila. Można byłoby wymieniać, wymieniać i wymieniać i w setkach, jeśli nie w tysiącach, liczyć ekstraklasowe mecze. Mocna ekipa.
Stać cię było na coś bardziej spektakularnego niż solidną ligową?
Czy mogłem zrobić większą karierę? Nie odpowiem jednoznacznie. W reprezentacji zadebiutowałem. Pewnie chciałbym zagościć w niej na dłużej, jak każdy chłopak, ale nie udało się, trzeba się cieszyć z tego, co się osiągnęło. Może miałem takie predyspozycje, a nie inne, może to był mój maks? Nie zamierzam ubolewać. Zrobiłem wszystko, co mogłem, jeśli wystarczyło tylko albo aż na Ekstraklasę, to wystarczyło tylko albo aż na Ekstraklasę, nie będę robił z tego sensacji.
Jako młody chłopiec trafiłeś do Energie Cottbus.
Już wcześniej po Euro U-16 w Niemczech pojawiło się zainteresowanie innego niemieckiego klubu, ale nie byłem jeszcze gotowy i zostałem w Polsce. Później, jako 17-letni chłopaczek, zadebiutowałem w Ekstraklasie w barwach Górnika Zabrze i otrzymałem zaproszenie na testy do Cottbus. To była wówczas 2. Bundesliga. Powiodło się. Zostałem.
Niemieckie warunki przełomu wieków robiły wrażenie na chłopaku z Polski?
To nie był wielki klub. Żaden Hamburg, Stuttgart, Bayern czy inny klub z wyższej półki. Były dedeerowski klub ze wschodnich Niemiec. Poukładany organizacyjnie zespół z kilkoma młodzieżowymi reprezentantami Niemiec i kilkoma reprezentantami innych krajów na pokładzie. Poziom nie był niski. Później okazało się, że po roku klub zrobił awans do Bundesligi, a to już o czymś świadczy.
Regularnie trenowałeś z pierwszą drużyną?
Oczywiście! Właściwie na stałe byłym włączony do pierwszego zespołu, trenowałem z nim, w kilku meczach siedziałem nawet na ławce. I chyba tylko nad tym mocno ubolewam, że nie udało mi się tam zadebiutować. Siedzisz przy samej murawie, czujesz klimat tej niemieckiej piłki, a jednak nie dostajesz szansy. Boli, no, boli, ale tak widocznie miało być. Później poszedłem na wypożyczenie do trzeciej ligi – do Sachsen Lipsk. Grałem wszystko, ale po dwóch latach w Niemczech wróciłem do Polski.
Młodzi niemieccy piłkarze patrzyli na ciebie krzywo?
Absolutnie nie, zresztą nie byłem tam odosobniony. Od początku w Energie Cottbus był ze mną Witek Wawrzyczek, potem dołączył Andrzej Kobylański – nie brakowało mi języka polskiego, ale jeśli chodzi o Niemców, to ani w Cottbus, ani w Lipsku nie spotkałem się z żadnymi nieprzyjemnościami. Żyłem z nimi w zgodzie.
Czyli całkiem sprawnie po niemiecku się dogadujesz?
Może nie sprawnie, ale jak się pojedzie na wakacje, to potrafię się dogadać bez większych problemów. Albo jak sobie włączę niemiecką transmisję Bundesligi, to aż miło mieć satysfakcję z tego, że rozumie się większość słów komentatorów. Coś tam w głowie zostało.
Niemiec nie podbiłeś. Wróciłeś do Widzewa.
Zadzwonił do mnie Andrzej Grajewski.
Grajewski dosyć uważnie śledził niemiecką piłkę.
Tak, miał swoje biznesy w Hannoverze, interesował się niemiecką piłką, stąd też jego telefon i propozycja powrotu do Polski. Poza tym cały czas byłem na łączach z trenerem Edwardem Klejndinstem, który powtarzał mi, że wolałby mnie oglądać na polskich boiskach ligowych niż niemieckich trzecioligowych. Sugerowałem się tym, dużo znaczyło dla mnie jego zdanie, więc ofertę Widzewa przyjąłem bardzo entuzjastycznie. Chciałem na dobre pokazać się w Ekstraklasie.
Widzew to już oddzielna historia. Andrzej Grajewski – bardzo specyficzna postać?
Specyficzna, oczywiście, bez dwóch zdań. Miał swoje zdanie. Nie zawsze się go trzymał, ale zawsze miał (śmiech).
To już nie był ten sam klub, co w latach 80. czy 90.
Nie był, zaczęły się pojawiać problemy finansowe, właściwie przez wszystkie trzy lata mojej przygody w Łodzi zawsze coś było nie tak pod tym względem. Nie otrzymywaliśmy pensji na czas. Z roku na rok coraz bardziej pikowaliśmy. Ciężko było też sprowadzać dobrych zawodników do klubu, w którym sytuacja była tak ciężka, jak tam. Nawet mówiło się wtedy ironicznie, że nikt ci tyle nie obieca, ile Widzew. Cały czas walczyliśmy o utrzymanie, to nie pomagało, aż w końcu oczywiście spadliśmy.
Najdłuższy okres bez pensji na koncie?
Siedem-osiem miesięcy.
Co się wtedy robi?
Żyje się z pieniędzy, które odłożyło się w Niemczech.
W Niemczech dało się zarobić aż tyle?
Nie dostawałem w Niemczech jakichś kokosów. Właściwie to mogłem tam liczyć na podobną pensję, jak wtedy w Widzewie. Nic dziwnego, bo też wyjeżdżałem tam jako młody chłopak, żaden tam ukształtowany piłkarz. Miałem się dopiero uczyć. Nie miałem pensji topowych zawodników 2. Bundesligi. To oczywiste, ale życie nauczyło mnie, żeby zawsze pamiętać o odkładaniu. Są przeróżne sytuacje w życiu, przeróżne dołki i zawsze dobrze mieć coś na czarną godzinę.
W Widzewie cały czas zmieniali się trenerzy. Brakowało jakiejkolwiek stabilizacji.
Mnóstwo trenerów, można byłoby liczyć na palcach dwóch rąk i jeszcze nie wiem, czy by wystarczyło, bo karuzela była rozbujana do granic możliwości. Taki klimat klubu. Naprawdę nie można się dziwić, że tamten projekt się nie bronił, skoro chyba żaden zespół na całym świecie nie dałby rady funkcjonować przy takiej rotacji na ławce trenerskiej.
Atmosfera w drużynie z czasem pewnie stawała się coraz gorsza.
Nie do końca, w Łodzi akurat atmosfera nie należała do najgorszych. Wiadomo, że jak nie ma pieniędzy, to starasz się trzymać w szatni. Tak już to działa. Nie ma rozbicia.
Fanatyczni kibice Widzewa nie mieli do was problemów o coraz słabsze wyniki?
Kibice wszystko widzieli. Trzymali za nami. Pamiętam, że jak spadliśmy z ligi, to praktycznie nie padały pod naszym adresem żadne większe słowa krytyki. Walczyliśmy do końca, dawaliśmy z siebie maksa, a najlepszym dowodem na to powinien być fakt, że kiedy pojawiałem się później w Łodzi, to nigdy nie spotkało mnie nic niemiłego. Żadnego oskarżenia, że spuściliśmy Widzew, żadnych obelg – samo wsparcie i szacunek za walkę i zaangażowanie, których nie można było nam odmówić.
Gdzieś w tym okresie zadebiutowałeś w reprezentacji Polski.
Zawsze jest tak, że wyróżniający się zawodnicy w młodzieżówkach dostają w końcu szanse na pokazanie swoich umiejętności w pierwszej reprezentacji. To naturalna kolej rzeczy. W moim przypadku stało się tak, kiedy czekał nas zimowy wyjazd na dwumecz z Maltą i Litwą. Pojechało wtedy wielu zawodników ligowych, kilku młodych, zadebiutowałem, potem był jeszcze mecze ze Stanami Zjednoczonymi i Meksykiem. Powiem tak: ani razu nie przegrałem w biało-czerwonej koszulce! Dwa zwycięstwa, dwa remisy. Ale nie, śmieję się, to nie były wyjazdy typowej pierwszej reprezentacji, takiej najlepszej z najlepszych. Z prawdziwą, taką najprawdziwszą, pierwszą drużyną miałem styk raz – dostałem powołanie na mecz z Duńczykami, z którymi nie zagrałem, ale byłem i to też już coś.
Z kim mieszkałeś w reprezentacyjnych pokojach?
Raz byłem z Michałem Stasiakiem, w Stanach z Jarkiem Bieniukiem, a za trzecim razem nawet nie pamiętam.
Dwa pierwsze mecze w reprezentacji – Widzew. Dwa kolejne – Wisła Płock. W tym drugim klubie mieliście niezłą ekipę i początkowo było nawet kolorowo, bo wygrałeś tam dwa swoje jedyne drużynowe puchary w seniorskiej piłce – Puchar i Superpuchar Polski.
Do kompletu zabrakło mi tylko mistrzostwa Polski. Mieliśmy super skład. Zajęliśmy czwarte miejsce w tabeli. Zakwalifikowaliśmy się do pucharów. Zdobyliśmy trofea. Fajny okres.
Na dodatek charakterystyczni koledzy z szatni.
Adrian Mierzejewski i Sławek Peszko byli bardzo, bardzo młodzi. Wchodzili w większą piłkę, ale już wtedy byli naprawdę bardzo zdolni. Dostawali poważne szanse i je wykorzystywali. Szatnia była mieszanką młodości z doświadczeniem – byli też przecież Wasyl, Gęsior, Romuzga, Jeleń, Klimek, Wierzchowski.
W pewnym momencie, właściwie w jednej chwili, przyszła do Płocka też cała grupa piłkarzy z krajów dawnej Jugosławii.
Tak, pojawił się taki zaciąg z Bałkanów w jednym z takich okresów. Czy zrobiły się przez to podziały w szatni? Mogę się tylko uśmiechnąć. Wiesz, nie ma co ukrywać, jak masz sześciu chłopaków z byłej Jugosławii, to siłą rzeczy oni tworzyli jedną grupkę, a my Polacy swoją, choć akurat tam nie było to takie radykalne, nikt nie był odizolowany.
Jak patrzysz na ten 2005 rok, to wtedy czasy były zupełnie inne?
Zupełnie, ale to zupełnie inne. Wczoraj śmialiśmy się z rodziną, bo włączyłem telewizor, a tam akurat leciał stary mecz z tamtego okresu. Polonia-Widzew. Żona od razu zszokowana, że to tak dawno, że miałem jeszcze krótkie włosy. Zresztą nawet nie byliśmy wtedy jeszcze razem. Mówię do syna:
– Zobacz, tak kiedyś się grało…
– Tato, a co taka wolna ta piłka?
– Nie wolna, tylko inne kamery!
Albo mniej tych kamer.
A to niewątpliwie. Piłka się zmieniła. Bez dwóch zdań.
I chyba na więcej można było sobie kiedyś pozwolić.
Patrzę nawet przez pryzmat tego wczorajszego skrótu. Tam spokojnie sędzia mógłby podyktować dwa karne, których nie gwizdnął. Teraz jest VAR, nie byłoby wątpliwości. Inna sprawa, że wydaje mi się, że za tamtych czasów więcej było zawodników technicznych, takich operujących piłką, przetrzymujących ją – teraz gra się szybciej, na jeden-dwa kontakty.
Potem w twojej karierze przyszedł czas na GKS Bełchatów. Najlepszy okres w karierze, bo najdłuższy?
Nie określiłbym tego okresu najlepszym, bo był najdłuższy – w Płocku zdobyłem dwa trofea, super, a w Bełchatowie spędziłem solidne sześć lat na przyzwoitym poziomie.
Może tylko za dużo tych spadków.
Zawsze imponowało mi, że Radek Sobolewski czy Łukasz Surma zawsze grali na fajnym, jednym dobrym poziomie i starałem się tę formę utrzymywać. O tym, że chyba wychodziło najlepiej świadczy fakt, że kiedy byłem zdrowy, to sezon w sezon wychodziłem w pierwszym składzie.
Patryk Rachwał czy Jakub Tosik – kto bywał większym boiskowym rzeźnikiem środka pola?
Nie, nie, nie, nawet bym tego nie porównywał. Przez całą swoją piłkarską przygodę dostałem jedną czerwoną kartkę. I to za uderzenie zawodnika łokciem w murze. Nigdy nie skumulowały mi się nawet żółte kartki tak, żeby wylecieć z boiska. Ok, lubiłem grać na pograniczu faulu, robiłem grać ostro, lubiłem zaatakować mocniej całym ciałem, ale rzeźnikiem nie byłem, nikomu krzywdy nie zrobiłem, nikomu nóg nie połamałem.
Czyli Jakub Tosik.
Spytaj też jego, ale myślę, że Kuba Tosik gra ostrzej niż ja grałem.
Ciekawi mnie twoje spojrzenie na Rafała Ulatowskiego. Młody trener, który trochę wyprzedzał tamtą dekadę w polskiej piłce? Potrafił wysyłać do zawodników wiadomości z cytatami motywacyjnymi, a bywało tak, że niektórzy się z tego śmiali, choć dziś to wzór i norma w pracy z młodymi podopiecznymi.
Czy wyprzedzał? Pasjonat piłki nożnej. Sam mówił, że może oglądać mecze ligi koreańskiej i absolutnie mu to nie zbrzydnie, bo zwyczajnie jest ciekawy futbolu w każdej postaci. Całe życie temu poświęca, tym oddycha, tak było zawsze. Bardzo lubił przygotować i zaprezentować oryginalną prezentację, owlec to wszystko w ciekawą otoczkę, zainteresować czymś niebanalnym. Z tymi prywatnymi wiadomościami to był bardzo dobry pomysł – wielu zawodnikom dawało to mentalnego kopa, podbudowywało, motywowało. Teraz to jest na porządku dziennym, że trener dzwoni do podopiecznego, pisze do niego, umawia się nawet z kimś na obiad czy kolację, żeby doradzić, pogadać, posłuchać, normalnie koegzystować. A wtedy? Na pewno tego było mniej. I nie dziwię się, że na niektórych to działało, a dla niektórych to było dziwne i nie wykazali większego zainteresowania podobnymi praktykami.
Ulatowski był młody. Pracował w sztabie Leo Benhakkera. Znajdował się na topie.
Orest Lenczyk to też pasjonat piłki?
Cieszę się, że przez siedem czy osiem miesięcy miałem okazję z nim współpracować. Miał coś w sobie. Miał wyniki i w Wiśle, i w Bełchatowie, i w Zagłębiu. Bardzo dobrze przygotowywał nas pod kątem motorycznym, dbał o przygotowanie, na tym bazowaliśmy. Współpracował z doktorem Wielkoszyńskim. Wiele osób wtedy śmiało się, kiedy robiliśmy pewne ćwiczenia, uznawano je za dziwactwo, albo archaizm, a za parę lat weszły do szerszego nurtu i nagle wszyscy zdziwieni, że to takie świetne, że to tak działa. Czasami trzeba posłuchać starszych…
I słynne mlaskanie Lenczyka!
Nie, cmokanie! On cmokał. Cmokał jak nikt inny. Mogło być 10 tysięcy na trybunach. Mogło być 15 tysięcy na trybunach. Mogło być nawet więcej i więcej, obojętnie ile, ale jak Orest Lenczyk podchodził do linii i cmoknął, to wszyscy wiedzieli, żeby się spojrzeć, bo na pewno coś ma do przekazania.
Żałujesz przejścia do Polonii Warszawa?
Polonia chciała grać o mistrzostwo Polski. Dostałem dobrą propozycję. Mieliśmy bardzo dobry skład. Widoki były ładne. Powiem szczerze, że w życiu podejmowałem różne decyzje i żadnej decyzji nie żałuję. Jeśli zostałbym w Bełchatowie, to też nie wiadomo, co by się zdarzyło i tez mógłby powiedzieć, że wielka szkoda, że nie poszedłem do Polonii. Takie jest życie. Spędziłem w Warszawie rok, nie udało się osiągnąć wielkiego celu, ale nie jestem rozczarowany. Poznałem nowych ludzi, nowy klub, koniec tematu.
Dobrze wspominasz lunche u Janusza Wojciechowskiego?
To nie były lunche, tylko rozmowy. Jeśli nie szło, to przyjeżdżaliśmy wszyscy, odbywały się rozmowy u prezesa, szła reprymenda i tyle było z tych lunchy.
Pracowałeś z Jose Marią Bakero, ś.p Theo Bossem, Pawłem Janasem, Piotrem Stokowcem, Jackiem Zielińskim. Każdy z nich miał swoje zalety, to duże nazwiska, ale znów: chyba ich było za wielu, jak na jeden sezon i jeden rok!
Wiesz, każdy trener ma swój koncepcję, swoją wizję i to nie jest tak, że przychodzi trener i za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wszystko się zmienia i nagle jest pięknie i kolorowo. Umówmy się: każdy potrzebuje czasu, potrzebuje zaufania, potrzebuje chwili, żeby to wszystko załapało. Trenowanie to nie gra komputerowa. Jeden trener preferuje to, drugi tamto, każdy z nich mierzy się z wieloma charakterami w szatni, a co człowiek to tożsamość, więc trzeba ludzi poznać, trzeba do ludzi trafić.
W tamtej Polonii nie brakowało reprezentantów, obcokrajowców, młodziaków, solidnych ligowców, cały przedział. Myślę, że teraz po krótkim stażu trenerskim widzę już więcej – naprawdę to ciężki kawałek chleba. Nie jest łatwo. Wcale.
Kilku chłopaków z tamtej Polonii przebiło się do jeszcze większej piłki – Sobiech, Wszołek, Teodorczyk.
Pamiętam ich jako młodych. Imponowało mi w nich, że byli świadomi, że pracowali nad sobą, że chcieli iść do przodu. Mieli talent i chcieli coś z nim zrobić. Zostawali po treningach, dbali o rozwój, żeby tylko nie stać w miejscu.
Rywalizowałem między innymi z Andreu. On akurat wielkiej furory nie zrobił, ale chodzi o profil: Hiszpan, bardziej techniczny od ciebie, a tego ci trochę brakowało do większej kariery? Techniki?
Kiedyś „6” była trochę inaczej postrzegana. Andreu miał bardzo fajne podanie, grał inteligentnie, potrafił przewalczyć to, że nie miał zbyt dobrych warunków fizycznych. Rywalizowaliśmy i jeśli mam być szczery, to czy on był wielkim hiszpańskim piłkarzem?
Nie był. Nawet by mi to nie przyszło przez myśl.
Inny profil, inne pozycje, ale czysto piłkarsko dużo lepszy od niego był Adrian Mierzejewski. I mówię to z pełnym przekonaniem.
Gdybyś miał możliwość podjęcia chociaż namiastki podróżniczej części kariery Adriana Mierzejewskiego, to zdecydowałbyś się z pełnym przekonaniem?
Zawodnicy grają nie tylko dla pasji, ale też dla pieniędzy. To oczywiste. Kiedy czytam wiadomości hejterów, że ten zawodnik poszedł tam, a ten tam i pewnie za kasą, to tylko się śmieję. Mierzejewski to dobry przykład – dostawał propozycje, grał bardzo dobrze, wygrywał mecze, puchary, błyszczał, a przy okazji zarabiał świetne pieniądze w świetnym miejscach i nawet bezsensownie używam czasu przeszłego, bo robi t nadal. To był jego wybór. Bardzo go za to szanuję. To indywidualna sprawa, czy ktoś został w Polsce, czy ktoś poleciał do Belgii, czy ktoś poleciał do Australii. Twoje życie, twoje wybory, twoja sprawa.
Za to chyba nie zaprzeczysz, że po powrocie do Bełchatowa zaczęło być coraz gorzej. Krótko i na temat: 2012/13 – spadek do I ligi, 2014/15 – spadek do I ligi, 2015/16 – spadek do II ligi.
Nie nazwę tego drogą w dół, trzy spadki, ale też dwa awanse. Przyszedłem do Bełchatowa po Zagłębiu, kiedy GKS miał mniej niż dziesięć punktów na koncie. A zabrakło nam punktu, żeby się utrzymać lub bezpośredniego bilansu. Tego spadku nie przypisywałbym sobie. Skończyliśmy sezon na trzecim czy czwartym miejscu po rundzie wiosennej. Uratować ligę w tamtym czasie to byłoby coś niesamowitego. I tak byliśmy tego bardzo blisko. Później w I lidze wywalczyliśmy awans. Tu za wiele do zarzucenia nie ma, choć też nie grałem dużo, ale potem przyszedł najgorszy sezon – 2014/15. Nie mam nic na usprawiedliwienie. Spadliśmy z ligi po fatalnej, ale to fatalnej wiośnie, kiedy zmarnotrawiliśmy wszystko, co udało nam się wypracować dobrą jesienią. Dużo słabszych występów, dużo gorszych chwil, nie wstydzę się tego. Brałem w tym udział. Spadek do II ligi. Równa pochyła. Tyle w temacie.
Wiem, że trochę do tego wracam, ale nie irytowała cię duża liczba spadków w CV. Wygląda to nieładnie. Nagromadziło się ich pięć. Wychodzi na to, że jesteś jednym z rekordzistów pod tym względem w polskiej piłce.
Nie liczyłem nigdy swoich rekordów.
Takich to nikt nie gromadzi.
Nie, naprawdę, kompletnie nie wstydzę się tego, że byłem w drużynach, które spadały z lig. Powtórzę: dla mnie największą porażką był spadek Bełchatowa z Ekstraklasy. To boli, ale na pewne rzeczy czasami nie masz wpływu. Tak, jak nie masz środków, żeby sprowadzać najlepszych zawodników, a ty jesteś w klubie, gdzie nie płacą, nie mają za co zakontraktować zawodników, ale żeby nie było to nie uciekam od odpowiedzialności: uczestniczyłem w tych spadkach, przyczyniłem się do niego, uderza to w moje konto. Przecież z tego powodu się nie zabiję, prawda? Nie jest to przyjemne, ale nie zawsze w życiu odnosi się same sukcesy.
W Bełchatowie teraz jest bardzo źle?
Nie jest łatwo. Klub ma długi. Szkoda, że za małym sukcesem, jak był awans z II do I ligi, nie poszły jakieś większe czyny, że po prostu nie mamy zapewnienia zaplecza finansowego, żebyśmy mogli żyć i co miesiąc dostawać pieniądze. Na ten budżet, który mamy, wykonaliśmy kawał dobrej pracy. Nie jest łatwo pracować w klubie, w którym nie masz co miesiąc wypłaty, to oczywiste. Młodzi ludzie, na dorobku, którzy nie grali za dużo w Ekstraklasie i nie mają za wielu odłożonych pieniędzy, mogą czuć się pokrzywdzeni, ale ciągniemy ten wózek wspólnie.
Co cię najbardziej denerwuje w szatni?
Brakuje mi zawodniczej szatni. Przyzwyczaiłem się do jej klimatu funkcjonując w niej przez wiele, wiele lat. Przeżyłem w niej super chwile. Przychodziło się do szatni zawsze, czy się wygrało, czy się przegrało, czy się zremisowało, czy były pieniądze, czy ich nie było, trzeba było przyjść, siąść, pogadać. To jest właśnie siła szatni – możliwość spotkania z ludźmi. Myślę, że teraz trochę się to zmieniło, ten klimat jest inny. Super, że młodzian wchodzi do szatni wraz z drzwiami, jest bezczelny, pewny siebie, bo nakłaniam do tego, żeby wierzyć we własne umiejętności, ale zauważyłem nadmiar ludzi, którzy za wiele nie osiągnęli, a już czują się wielkimi zawodnikami. I tylko to mnie denerwuje. Poza tym same pozytywy. Nie będę na siłę szukał negatywów.
Da się w szatni znaleźć przyjaciela na stałe?
Da się znaleźć ludzi, do których można zadzwonić o każdej porze dnia i nocy. Można znaleźć ludzi, z którymi ma się na bieżąco kontakt często po wielu latach od wspólnej gry. I to jest coś pięknego. Tego się w życiu nie kupi.
ROZMAWIAŁ JAN MAZUREK
Fot. Michał Chwieduk/400mm.pl