Kiedy w swojej stosunkowo krótkiej ekstraklasowej przygodzie Piast Gliwice przyjeżdżał do Zabrza, za każdym razem łapał w czapkę. Znów wpadają? No to łomot leszczom! Gospodarze przecież od początku sezonu z gardą w górze, przy Roosevelta na cztery mecze trzy wygrali oraz zremisowali z Lechem. Ani jednej porażki w domu. Tak było do dziś, ponieważ ubogi krewny – przynajmniej jeśli chodzi o historię obu klubów – dość niespodziewanie, chyba nawet dla siebie samego, zgarnął trzy punkty.
Uściślijmy na wstępie: o tym, że Górnik będzie atakował aż w końcu coś wciśnie, a Piast będzie wybijał piłki, dopóki nie straci gola, wiedzieli wszyscy. My przed telewizorem, a także piłkarze na boisku. Role wydawały się być przypisane dokładnie, tylko coś się później popieprzyło. Nie doszczętnie, bo goście nagle nie dostali +10 do umiejętności, zwyczajnie dopisywało im szczęście i mieli rewelacyjny początek. Jeżeli już w drugiej minucie strzelasz gola, schodzi napięcie, a każde następne zagranie przychodzi łatwiej.
Oddajmy jednak Badii, że jego bramka to było coś fantastycznego. Uderzenie z powietrza, mierzone, po dalekim podaniu z głębi pola. Nieźle, czapki z głów. W ogóle z tym Gerardem jest duży kłopot. Gdy doczeka się piłki przy nodze, umie zrobić z niej korzyść. Technicznie dobry, szybkościowo też nie najgorzej, wrażenia artystyczne w porządku. Gdybyście mieli go, tak z ręką na sercu, skatalogować – szrot czy ok – to…? Chyba jednak ok. Zaglądamy w statystyki. Minut w Ekstraklasie – około 1500. Asyst – 7. Goli? Goli brak, potrzeba liczby pojedynczej. Trafienie z Górnikiem było jego pierwszym w polskiej lidze.
Popatrzmy teraz szerzej na całego Piasta. Od kilku tygodni, po tragicznym początku rozgrywek, non stop słyszymy: „Zdzisiek odkurzy Engela” lub „Zdzisiek po słowie z Hajtą”. Piłkarze już sami nie wiedzą, co myśleć. Tymczasem trzy ostatnie kolejki to aż siedem punktów. I nieważne, że jakość większości dotychczasowych występów gliwiczan była nie dnem, ale jeszcze tym mułem pod spodem. Tabela jest bezlitosna. Radosna gromadka „zwalnianego” Pereza Garcii przykładowemu Lechowi Poznań ustępuje już tylko o jeden punkt…
Ale wróćmy do tego, co wydarzyło się na stadionie Górnika. Próbując wykombinować sensowną przyczynę porażki wicelidera (tak było przed kolejką), wskazujemy zmianę Łukasza Madeja. Zgoda, dzień konia miał kiedy indziej, natomiast dzięki swojej kreatywności, zawsze opłaca się grać nim właśnie wtedy, kiedy trzeba za wszelką cenę atakować. Wszedł za niego Przemysław Oziębała, szybki jak wiatr, lecz piłkarsko sprecyzowany – po prostu ułomny. „Na kontrę” – tak zwykło się określać w Polsce typ zawodnika wyłącznie biegającego.
Jako że z Oziębałą o małą grę czy podania w trójkącie trudno, taktyka była następująca: wrzuta, wrzuta, wrzuta. Szkoda, że namiętnie cofał się Mateusz Zachara, bo przez to każda centra spadała na głowę stoperów Piasta. Ci zaś dziś bezawaryjni, z pewnym – tak, tak – Kornelem Osyrą na czele.
Czyli Górnik zdjął Madeja, z kolei Piast… Trener Hiszpan zdejmował kolejno: Martineza, Rubena Jurado i Badię, a więc swoich rodaków, za hołubienie których jest krytykowany. Na murawie pojawił się Bartosz Szeliga, co okazało się strzałem w dziesiątkę. A konkretniej – celną główką, gdy przytomnie zamknął oczyakcję, oraz spektakularnie spartoloną sytuacją sam na sam. To duża sztuka mieć przed sobą bramkarza, biec środkiem, nie jakoś od boku, po czym wyrzucić się ze światła bramki, beznadziejnie trafiając w Steinborsa. Brak techniki i myślenia, level hard. Dlatego, Bartku, zgłoś się po nagrodę od R-GOL., warto…
Aha, na ławce Piasta cztery miliony euro. Co prawda nie w gotówce, ale widok Dawida Janczyka siedzącego na ławce w Ekstraklasie, a nie w parku na ławce, to też coś.
Fot. FotoPyK