Reklama

Ranking najbarwniejszych postaci XXI wieku (21-30)

Jakub Białek

Autor:Jakub Białek

05 kwietnia 2020, 17:46 • 35 min czytania 13 komentarzy

Artur Boruc broniący po jointach. Czesław Michniewicz sikający przy ławce rezerwowych. Zbigniew Drzymała i ustawione mecze w tenisa. Roast Franciszka Smudy w wykonaniu Michała Żewłakowa. Marcin Wasilewski robiący wślizg we wrocławskim pubie. Oj, wchodzimy już na naprawdę wysokie pułapy w rankingu najbarwniejszych postaci polskiej piłki XXI wieku.

Ranking najbarwniejszych postaci XXI wieku (21-30)

MIEJSCA 91-100 – KLIK!

MIEJSCA 81-90 – KLIK!

MIEJSCA 71-80 – KLIK! 

MIEJSCA 61-70 – KLIK!

Reklama

MIEJSCA 51-60 – KLIK

MIEJSCA 41-50 KLIK

MIEJSCA 31-40 – KLIK! 

30. ZBIGNIEW DRZYMAŁA

Magnat Grodziska Wielkopolskiego. Z jednej strony – chodzą legendy o tym, jak Dyskobolia kupczyła awanse z niższych lig do Ekstraklasy. Z drugiej strony – kupczyło wtedy wielu, Drzymała i jego klub nie był jedyny, a już po wprowadzeniu ustawy antykorupcyjnej zrobił w mieścinie 50 kilometrów od Poznania klub, którego zazdrościć mogli mu w Poznaniu, Wrocławiu czy w Trójmieście. Bogata Wisła Kraków piętnaście lat temu miała pakę wyrastającą wysoko ponad ligę, a Dyskobolia na prowincji dzięki finansom Drzymały była przez moment druga siłą w kraju.

Wielkich pieniędzy dorobił się na tapicerce. Sam się śmiał, że tapicerkę ma we krwi, bo kiedyś w zakładzie ojca przeszył sobie palec maszyną. Dwie dekady temu Forbes szacował jego aktywa na wartość pół miliarda złotych. Interesy szły świetnie, postanowił zrobić coś dla swojego miejsca. Urodził się w Grodzisku, mieszkał nieopodal. Przejął malutki klub w stolicy powiatu, kupił za drobne ziemię, na której stała zabytkowa trybuna. I zrobił tam malutki, acz elegancki stadionik. No i klub, który walczył z Herthą Berlin czy Manchesterem City.

Reklama

Czarny golf i czarne okulary przeciwsłoneczne. Tak wielu zapamiętało Drzymałę z czasów, gdy zasiadał w loży na stadionie przy Powstańców Chocieszyńskich. Wywiadów nie lubił, zdjęć też nie, poobrażał się na „Przegląd Sportowy”, bo twierdził, że kpią z niego i nie doceniają tego, że wpompował własne pieniądze w klub. Nikt się nie zastanawia, że przecież przez cały czas dokładam do tego interesu. Pokażcie mi jednego człowieka, który wyłożył pieniądze na piłkę i “Bóg zapłać” mu ktoś powiedział… Abstrahując skąd one były, to jednak wkładając je w sport, nie przepił ich! Nie wywiózł z kraju! Tysiące osób w różny sposób zarobiło duże pieniądze – i nikt nie miał pożytku! – burzył się w jednym z nielicznych wywiadów.

Bo Drzymała był miejscowym magnatem, który jednak robił coś dla społeczności. Nie zamknął się w zameczku za miastem, ale wyniósł to miasto na afisze. Kto by dziś słyszał o Grodzisku, gdyby nie Dyskobolia? A Drzymała miał gest – na 700-lecie miasta ufundował mieszkańcom 30 tysięcy butelek piwa Grodzisz, w pewnym momencie zatrudniał trzy tysiące ludzi w fabrykach w powiecie. No i dawał frajdę w postaci futbolu.

Nie jest tajemnicą, że lubił napisać trenerowi SMS-a z wskazówkami taktycznymi. Choć działo się to dopiero wtedy, gdy zaczął myśleć, że wiedzą przerasta trenerów. Fajnie tłumaczy to anegdota, którą kiedyś sprzedał Bogusław Kaczmarek. Drzymała na początku mówił mu, że szuka jakiegoś speca od piłki, który wyjaśni mu pewne kwestie taktyczne, szkoleniowe, piłkarskie. A już pod koniec kadencji „Boba” regularnie wcinał się w ustawianie składu. – Zbyszek, najpierw chciałeś, żebym cię czegoś nauczył, a dzisiaj sam próbujesz na mnie wpływać – żalił się Kaczmarek. – A bo ja już się tego futbolu nauczyłem – odpowiadał prezes.

Na piłce znał się średnio, ale miał nosa do piłkarzy. No i miał pieniądze, by ich kupować. Gdy sprowadził do Grodziska Andrzeja Niedzielana, to szatnia nie od razu go kupiła, bo Dyskobolia pamiętała padolino „Wtorka” w jednym z meczów w Grodzisku. Niedzielan zwłaszcza nie mógł złapać wspólnego języka z Grzegorzem Rasiakiem, z którym miał przecież tworzyć zabójczy duet snajperów. Drzymała znalazł rozwiązanie. Usadził obu przy stole, przyniósł im po „grodziszczu”, postawił po piwie przy obu napastnikach i rzucił: – No, wyjaśnijcie sobie, co wam leży na sercach. Jak dla mnie kochać się nie musicie, ale grać macie ze sobą tak, że będę cmokał.

No i Rasiak z Niedzielanem jakoś się dogadali, a później batożyli kolejne defensywy w lidze.

Regularnie zabierał na zagraniczne zgrupowania całą rodzinę. Ponad dwudziestu piłkarzy, sztab szkoleniowy, a poza tym Drzymałowie. A że każdy z rodziny brał ze sobą na wyjazd walizkę lub dwie, to ktoś te walizy musiał tarabanić. No i kończyło się tak, że piłkarska młodzież wiozła do hotelu swoje torby ze sprzętem oraz jedną z walizek córki właściciela klubu.

Nie jest tajemnicą, że Drzymała był też wielkim fanem tenisa. Zresztą zaraz obok boiska głównego w Grodzisku powstał kompleks kortów. Ale do rzeczy – Drzymała nienawidził przegrywać. Wściekał się, chodził później z muchami w nosie. Doskonale wiedział o tym wspomniany Bogusław Kaczmarek. Kiedyś „Bobo” przechodził obok kortów, gdzie prezes akurat grał z Markiem Kostrzewą, asystentem trenera. Kaczmarek pyta o wynik, a Kostrzewa, że 6:1, 4:1. – Marek, wariat jesteś? Chcesz wylecieć z roboty? Chłopie, odpuść.

Kostrzewa szybko się zreflektował. Skończyło się na 6:1, 4:6, 1:6. Później trener już wiedział, że z Drzymałą można porywalizować, ale ostatecznie trzeba pozwolić mu wygrać. Drzymała serwował, ewidentny metrowy aut, a Kostrzewa krzyczał: – Prezesie, samiuśka linia, ależ serwis!

Drzymała był też przesądny – wierzył w swój nos, ale i w pewne utarte tradycje. Na przykład w tę, że jego drużyna zawsze wygrywa z okazji imienin Zbigniewa, czyli na początku kwietnia. W 2005 roku imieniny wypadały akurat wtedy, gdy było już niemal przesądzone, że Jan Paweł II na dniach zakończy swój żywot. Władze ligi zastanawiały się nad przesunięciem całej kolejki, ale Drzymała się upierał – żadnego przesuwania kolejki, Groclin musi zagrać z Wisłą Płock, bo na pewno wygra. Wszak tego samego dnia pan Zbigniew świętował imieniny. Mają grać, mają grać – grzmiał Drzymała. Dyskobolia pojechała do Płocka, dostała 1:2 w czambuł. Czar prysł.

Mało kto pamięta o tym, ale Drzymała był jednym z pomysłodawców… wprowadzenia VAR-u. – Jeśli będą powtórki dla sędziów, to przynajmniej nie będą kręcić lodów – twierdził. Dziwnie brzmiało to w ustach człowieka, który publicznie przyznawał, że kupował mecze, tak ja wielu innych w tamtych czasach.

Szkoda, że Drzymała nie poszedł na wojnę z korupcyjnym układem, tylko grał tak jak inni. Dziś jest już schorowanym człowiekiem po poważnych przejściach zdrowotnych. Dzisiejsza Dyskobolia nie ma z nim już nic wspólnego, sprzedał też kompleks hotelowy w Grodzisku. Ale lud Grodziska nigdy nie zapomni mu tego, że dzięki pieniądzom Drzymały i czutce do piłkarzy cała Polska usłyszała o mieścince godzinę drogi od Poznania.

29. ALBIN MIKULSKI

Bajerant i ściemniacz pierwszej wody. Makaron na uszy umiał nawijać, podobnie jak grać szefa przed kamerą. Do legendy przeszło nagranie z meczu Groclinu z Pogonią Szczecin. Zirytowany Mikulski zerka, czy aby na pewno obok niego stoi kamera Canal+, a później odstawia teatrzyk. Polecamy.

Nikt tak głośno nie krzyczał „oszustwo, skandal!” spod linii bocznej. Jednocześnie Mikulski nie miał problemu w tym, by samemu uskuteczniać oszukiwanie. Ostatecznie został skazany za kupczenie meczów. W jednej z ostatniej retransmisji Ligi+ miała miejsce zgrabna konwersacja.

Andrzej Twarowski zaczyna: Trener Mikulski przejął klub w dość trudnym momencie, bo teraz nie można już kupić…

Na to wcina się Paweł Zarzeczny: Meczu?

Twarowski: Nie, nie, piłkarza.

Ale generalnie był z Mikulskiego niezły bajerant. Grzegorz Król opowiadał, jak Mikulski namawiał go na transfer do Szczakowianki. Dzwoni telefon, „Królik” odbiera: Dzień dobry, czy mam przyjemność rozmawiać z najlepszym napastnikiem w Polsce? To świetnie, z tej strony najlepszy trener w kraju, pan Mikulski. My cię chcemy, podpisujemy kontrakt. Kasa nie gra roli. Grzesiu, słuchaj, my gramy systemem z jednym napastnikiem. I ja tego napastnika z boiska nie zdejmuje. Grzesiu, słuchaj… Wiesz kto będzie tym napastnikiem? Ty, Grzesiu. Ty nim będziesz.

Ciekawie było też w Pogoni Szczecin, gdzie Mikulski układał zespół za czasów Lesa Gondora. W Pogoni wszystko się już rozlatywało, trzeba było kleić drużynę na kolanie. Mikulski zorganizował casting na piłkarzy, przez testy przewinęły się dziesiątki piłkarzy. Składak Mikulskiego nie wytrzymał jednak próby czasu i spotkań. W zespole odbyło się głosowanie – kto jest za zwolnieniem trenera, kto za tym, by pracował dalej. Mikulskiego zwolniono, ostatecznie Pogoń zdobyła najmniej punktów w lidze w historii Ekstraklasy i poleciała z ligi.

Mikulski uwielbiał zagraniczne zgrupowania. Piłkarze też je lubili, bo często przypominało to kolonie z czasów szkoły podstawowej. Luzik, rozruch, karty, piwko. Piłkarze przychodzili pytać Mikulskiego – jak dziś trenujemy, panie trenerze? A on przeciągał się w wyrze i mówił, że popołudniu lekki streczing i spacer.

Schemat obozów u Mikulskiego wyglądał na ogół podobnie – poniedziałek rozruch przed meczem, wtorek sparing, środa rozruch po meczu, czwartek rozruch przed meczem, piątek sparing. I tak dwanaście-czternaście dni. Kiedyś Mikulski pod koniec obozu zagaił: – Panowie, jutro jeszcze ostatni trening przed wylotem, mam nadzieję, że nie padacie ze zmęczenia.

Na to Jacek Wiśniewski: – Trenerze, my już padamy, może wystarczy basenik i już damy sobie spokój z treningami – szydzi „Wiśnia”.

A Mikulski na to: – Jacuś, ty masz łeb! Słyszeli? Jutro pójdźcie coś na basen!

Trener był za to mistrzem pompowania piłkarzy. To znaczy – na początku zdawało to egzamin, zwłaszcza u piłkarzy łasych na komplementy, ale im dalej w las, tym trudnej było jechać na robieniu z pierwszoligowców polskich Maradonów. Odprawy Mikulskiego często wyglądały tak, że wchodził do szatni, zerkał na zegarek i zaczynał nawijkę: – Panowie, ja tu widzę kapitalnych piłkarzy. Bramkarz? Najlepszego mamy, ni chuja gola nie puści, zobaczycie, Lew Jaszyn to pikuś. Obrona? Chłopy takie, że ich napastnicy to będą się bali do nich podejść. Pomoc? Ludzie świata, przecież my mamy taką pomoc, że nikt nie ma. Napastnik? Ty się nawet spinać nie musisz, ty strzelasz ot tak, cyk, brameczka, od niechcenia.

I tak to się kręciło.

28. JAN TOMASZEWSKI

Pierwszy krytyk polskiej piłki nożnej. Spojrzałby na czystą kartkę, a i tak dostrzegłby w niej skurwysyństwo, układy i korupcję. Ostatnio trochę wyhamował, ale były czasy, gdy dziennikarze go uwielbiali. Wystarczyło rzucić hasło i już – mocny materiał, pełen dosadnych tez i jechania z polską piłką. Nie bez powodu dorobił się ksywki „spocony Janek”. Wielu ludzi nie traktuje jego wypowiedzi poważnie, nie zawsze słusznie. Zdarzało się, że mówił sensowne rzeczy.

Nic nie opisuje Jana Tomaszewskiego lepiej niż pierwsza rzecz, którą zrobił dzień po wygraniu wyborów. Taki dzień można spożytkować na tysiąc sposobów – świętując, brylując w mediach, dziękując sztabowi, opracowując plan działania, no cokolwiek, opcji mnóstwo. Tomaszewski wstał, umył zęby, ubrał się i poszedł do prokuratury. Życzliwie poinformował o tym, że Franciszek Smuda mógł dopuścić się dwóch przestępstw. Pierwsze – posługiwanie się licencją UEFA Pro bez posiadania matury, drugie – przyjęcie premii za mecz, który był ustawiony. Rano, dzień po wyborach. Długo wyczekiwał na ten moment. Do prokuratury chciał wybrać się od dawna, ale bał się, że zostanie to odebrane jako element kampanii.

Ze Smudą jechał przy każdej możliwej okazji. Do klasyki przeszła jego wypowiedź w TVN.

– Czy trzeba zwolnić Franciszka Smudę? – pyta dziennikarka.
– Nie można go zwolnić. Trzeba go wypierdolić dyscyplinarnie.

O Złotej Piłce: – Ustawka.

O PZPN: – Organizacja przestępcza.

Znów o PZPN: – Zakopałbym wszystkich, od prezesa do sprzątaczki.

O Grzegorzu Lato: – Skończy w więzieniu.

Raz jeszcze o Smudzie: – Naplułbym mu w twarz.

I ulubiony bon-mot, rzucany w wielu kontekstach: – To zwykłe skurwysyństwo.

Ale bywają i ładne zaczepki. O Januszu Basałaju: – To Ezop polskiego mikrofonu, opowiada bajki.

O Michale Listkiewiczu: – Życzę mu, żeby był szefem PZPN-u dwadzieścia lat. O czym ja bym pisał, gdyby w PZPN-ie byli normalni ludzie?

Gdyby słowa Tomaszewskiego miały moc, połowa polskiej piłki siedziałaby za kratami. W polskiej piłce w ostatnich latach dzieje się nieporównywalnie więcej dobrego niż przed dekadą, a więc „Tomek” nie bardzo ma okazję, by się uaktywniać. Chociaż… potencjalne ofiary jego krytyki doskonale wiedzą, jak ujarzmić spoconego Janka. Żadną tajemnicą jest fakt, że Zbigniew Boniek chętnie zaprasza go do loży, gdzie Tomaszewski jest przyjęty z honorami. Michał Listkiewicz poszedł krok dalej – zaproponował Tomaszewskiemu posadę szefa komisji etyki w PZPN. „Tomek” czuł się jak ryba w wodzie – całymi dniami wyszukiwał afer, pisał donosy, wyobrażał sobie najważniejsze osoby polskiej piłki w pasiakach. A Listkiewicz miał spokój.

Podobny manewr zastosowała kiedyś Amica Wronki. Cytat z książki „Szamo”: Z Jankiem Tomaszewskim miałem styczność raz w życiu. Wtedy jako telewizyjny ekspert co tydzień bardzo krytykował Amicę. Działacze zastanawiali się, jak w końcu uciszyć tę wielką gębę, i wpadli na doskonały pomysł. Zaprosili go do Wronek, aby przeprowadził pokazowy trening, przy czym za ten jeden dzień zapłacili mu tyle, jakby ,,Tomek” pracował w klubie z pół roku. Wziął więc absolutnie niemądrą, gwiazdorską dolę i wrócił do siebie. Od tamtej pory Amica już stała się jednym z bardziej chwalonych w telewizji klubów.

Jedni kombinowali, a inni po prostu szli do sądu, jak Smuda, którego Tomaszewski nazwał „prostakiem”, za co musiał publicznie przeprosić i oddać „Franzowi” zadośćuczynienie w wysokości 20 tysięcy złotych. Jakim cudem sąd uznał, że Smuda prostakiem nie jest? Tego nie wiemy, ale z wyrokami dyskutować nie wypada.

27. MARCIN WASILEWSKI

Gdybyśmy mogli wyskoczyć na piwo z jednym ekstraklasowiczem, to prawdopodobnie wybralibyśmy „Wasyla”. No, może jeszcze zastanawialibyśmy się nad Jakubem Błaszczykowskim. Ale spójrzcie w lustro i powiedzcie sobie w twarz – nie, nie wydaje mi się, by Wasilewski był równym ziomkiem, który i wniesie szafę na czwarte piętro, i poratuje drożdżami w kryzysie.

Nasza ulubiona anegdota o „Wasylu”? Bezsprzecznie ta, o przedłużonym pobycie części ekipy Amiki Wronki we Wrocławiu. Ekipa rozrywkowa gości została na Dolnym Śląsku nieco dłużej, a zebrał się tam przepotężny skład – Darek Dudka, wspomniany Wasilewski, Tomasz Dawidowski, po stronie gospodarzy m.in. Piotr Włodarczyk. Jeden z piłkarzy Amiki przedłużył sobie test na doping, kierownik pozwolił mu zostać, dostał „ochroniarzy”, ale zamiast siku do kubka na stadionie skończyło się grubym baletem na mieście.

Zawodnicy Amiki w miasto poszli bez toreb, wrzucili je do autobusu, natomiast piłkarze Śląska mieli ze sobą sprzęt piłkarski – sztole, ochraniacze, koszulki. To akurat ważne w tej historii. Środek nocy, kilka piw już wlanych w siebie, nagle ktoś podpuszcza „Wasyla” – Marcin, ty nie potrafisz dobrego wślizgu zrobić. – Ja nie umiem? Co ty pierdolisz, jak nie umiem wślizgu zrobić? – wkurzył się Wasilewski: – Dawaj korki – rzucił do jednego z kolegów.

Założył wkręty, wziął rozbiegł i rzucił się wślizgiem na dywan rozłożony wzdłuż baru. A że nie miał na nogach lanek tylko klasyczne ostre wkręty, to przeciął ten dywan na pół. – I co, wślizgów nie umiem robić, co? – skwitował wątpiących.

Inna historia, też związana ze Śląskiem, ale jeszcze wtedy, gdy „Wasyl” grał we Wrocławiu. Zgrupowanie w Szklarskiej Porębie, w samym środku nocy włączają się alarmy przeciwpożarowe. Na korytarz wybiegają członkowie sztabu trenerskiego, w budynku zjawia się straż pożarna, cały korytarz mieni się na biało. Powód? Wasilewski z Piotrem Włodarczykiem mieli zbyt długie wieczorne roztrenowanie, podchmieleni chwycili za gaśnicę i przystroili ściany na nowo. Skończyło się na tym, że we dwójkę musieli opłacić czyszczenie budynku.

Trudno nie uśmiechnąć się, gdy kibice Anderlechtu opowiadają, jakim kozakiem dla nich był Marcin Wasilewski. Ilu możemy wymienić Polaków, którzy w zagranicznym klubie mają status symbolu? Policzylibyśmy na palcach jednej ręki. A „Wasyl” na trybunach tamtejszego klubu ma nawet taniec na swoją cześć, w którym… kibice obijają się łokciami. Przecież to genialne w swojej prostocie.

– Myślę, że 99 procent zawodników nie wróciłoby do futbolu po takiej kontuzji. Ale trafiło na Marcina i jego powrót stał się dla nas symbolem. To zrobiło z niego legendę w naszych oczach. Nie zrozum mnie źle, zawsze trybuny uwielbiały go za to, że wkładał całe serce w każde starcie i walczył za trzech. Był też bardzo skuteczny pod bramką rywali, miał wyczucie i nikogo się nie bał. Ale to dzięki pozbieraniu się z tamtej kontuzji osiągnął dla nas „boski” status, stał się uosobieniem walecznego ducha, z którym także chcielibyśmy, aby utożsamiano Anderlecht. Gdy wrócił na boisko i strzelił z karnego Standardowi, przybiegł do nas, na płot wokół trybun, cieszyć się z nami. Podziękować za wsparcie, które dawaliśmy mu w czasie, gdy był kontuzjowany. To było wspaniałe – mówił jeden z kibiców Anderlechtu w wywiadzie dla Weszło.

Ale dość tych ckliwych historyjek, przyszliście tu przecież po rozrywkę, a nie po to, by pociły wam się oczy.

Wasilewski pojechał na pierwsze, albo jedno z pierwszych swoich zgrupowań reprezentacji Polski. Jak to on – nosiło go, tu jeszcze został po treningu, tu podostrzył na „dziadku” (o metodach podostrzania za moment), tu podpytał starszych kolegów o jakiś drobiazg. Nagle pyta Tomasza Hajtę:

– Tomek, słuchaj, a ustawiłbyś mur z chłopakami? Taki meczowy, kilka razy sobie uderzę.

A Hajto sprowadził go do parteru:

– Po co? Przecież z trybun nie będziesz strzelał wolnych.

Trening Amiki, „Wasylowi” jeden z kolegów zakłada siatkę. Zespół w śmiech, klasyczna szyderka o tym, żeby Marcin wziął igłę i nitkę, żeby sobie zacerował dziurę między nogami. Wasilewski uśmiecha się, ale rzuca pod nosem tak, by jego ciemiężyciel słyszał: – Masz przejebane, lepiej spierdalaj.

Wasilewski tak ciął tego, który puścił mu kanał, że chłop wybił sobie z głowy ośmieszanie kolegi.

No i może jeszcze jedna anegdota z czasów najnowszych. „Wasyl” w szatni Wisły Kraków gra pierwsze skrzypce i nie jest to żadna tajemnica. Ale nakreślmy tło – w roli głównej Kamil Wojtkowski, który regularnie spóźniał się na treningi. Trener Stolarczk miał już tego dość – powiedział, że jeszcze jedno spóźnienie i na Wojtkowskim zostanie postawiony krzyżyk. Następnego dnia… Wojtkowski do klubu faktycznie nie przyjechał. Szybki telefon, pytanie, a Kamil odpowiada: – Trenerze, miałem wypadek samochodowy.

No trudno, wypadek – najważniejsze, że cały i zdrowy. Problem w tym, że Wojtkowski oczywiście ściemniał – na następny trening przyszedł na piechotę, a auto zaparkował kawałek obok normalnego parkingu. Na jego nieszczęście – samochód (bez najmniejszej ryski po „wczorajszym wypadku”) zauważył „Wasyl”, który w szatni po cichaczu przejął kluczyki i przepakował auto na sam środek boiska treningowego.

26. WOJCIECH KOWALCZYK

Oczywiście, zdajemy sobie sprawę, że sportowy szczyt „Kowala” przypada na XX wiek. Natomiast nie mogło zabraknąć w tym zestawieniu jednego z najbardziej wyrazistych ekspertów piłkarskich ostatnich lat. Myślisz – kto najbardziej jedzie po bandzie w studiach piłkarskich, widzisz – Wojciech Kowalczyk.

Jeśli dziś myślicie, że Wojtek szarżuje już z pozycji byłego piłkarza, a jako zawodnik odpowiadał formułkami, to szkoda, że nigdzie nie ma zapisu konferencji z Las Palmas. Kowalczyk miał ostrą kosę z trenerem, który był totalny parodystą, wyczyniał jakieś niestworzone cuda na treningach, a ponadto wystawiał swojego syna w wyjściowym składzie. Zespół był przeciwko niemu, a „Kowal” nie należał do wyjątków. Wreszcie przyszła konferencja, któryś z dziennikarzy zapytał o powody tak słabej dyspozycji zespołu.

– O, dobrze, że pan o to zapytał – odpowiedział „Kowal”, rozsiadł się na krześle i zaczął roast: – Tak słabego trenera nie spotkałem nigdy. To jego wina, że straciliśmy szansę na bezpośredni awans. Tak, przez niego. Przez jego niedokształcenie i głupotę. Nie mogę zrozumieć jakim cudem ktoś dał mu tu pracę. To amator.

Dziennikarze w szoku, „Kowal” zebrał gratulacje od szatni za powiedzenie prawdy.

Czy Kowalczyk miał barwną karierę? Oj, zdecydowanie. Strzelał gole na Camp Nou, na Old Trafford, ustrzelił Sampdorię, walnął kilka sztuk w reprezentacji, ma medal olimpijski. Ale – jak sam mówi – jeszcze barwniejsze miał życie. W Legii całym zespołem przesiadywali po kilka godzin w legendarnym „Garażu”, herbaty raczej nie pili, a mistrzostwa przyklepywali właściwie w połowie sezonu. Przed ważnymi meczami – abstynencja, ale po wygranych – hulaj duszo. „Kowal” do dziś powtarza – grzeczne zespoły nie wygrywają.

Ale dobra, miało być o dzisiejszej działalności naszego redakcyjnego kompana, a nie o karierze. No to lećmy. 2010 rok, „Piłka Nożna” wybiera na odkrycie sezonu Macieja Jankowskiego. Układ jest jasny – Jankowski jest ze stajni menadżera, który równocześnie był właścicielem „PN”. Kowalczyk na wieść o tym sztucznym pompowaniu zawodnika zrzeka się nagród sprzed lat – odkrycia roku z 1991 i miana piłkarza roku w 1992. – Proszę więc redakcję „Piłki Nożnej”, aby nie uwzględniała mojego nazwiska i nie wpisywała go na listę dotychczasowych laureatów. Nie chcę, by moje nazwisko w jakiś sposób uwiarygadniało obecne rozstrzygnięcia i by było w jakikolwiek sposób z nimi kojarzone. Wybór Macieja Jankowskiego na „Odkrycie Roku” jest dla mnie końcem prestiżowego plebiscytu, obrzydliwym zwycięstwem prywaty. Odebrano mi radość z własnych osiągnięć. Kiedy za dwadzieścia lat powiem, że byłem „Odkryciem Roku”, to ktoś będzie miał pełne prawo zapytać, kto mi to załatwił – pisze na łamach Weszło.

Miewał tezy przestrzelone, jak na przykład ta, że Celtic zgwałci Legię. Albo ta, że młodzieżówka na Euro U21 zostanie zdemolowana przez Włochów. Ale „Kowal” jako jeden z pierwszych ekspertów zaczął mówić, że Polska na Euro 2012 nie wyjdzie z grupy, choć początkowo był fanem Smudy. Ale zanim jeszcze ktokolwiek zaczął mieć wątpliwości, Kowalczyk oświadczył „trzy mecze i do chaty, tak będzie, wspomnicie sobie te słowa”. Po meczu z Czechami ukazał się na Weszło się felieton Wojtka z jakże wymownym tytułem – „Smuda, wypierdalaj”.

Do legendy przeszły historie o tym, jak trudno dodzwonić się do „Kowala”. Wychodzi on bowiem z założenia, że jak ktoś bardzo chce z nim pogadać, to zadzwoni kilka razy i w końcu go złapie. Pyszna jest też anegdota o tym, jak Wojtek przez kilka lat z rzędu nie odbierał telefonów od Leszka Pisza. Legenda Legii dzwoniła do Kowalczyka co święta, by złożyć mu życzenia, ale „Kowal” ani razu nie nacisnął zielonej słuchawki. Wreszcie Pisz zapytał Krzysztofa Stanowskiego o co Kowalczykowi chodzi – obrażony czy co? Stan zapytał wreszcie: – Wojtek, czemu ty właściwie nie odbierasz od Leszka telefonów?

A Kowal: – Przecież wiem co chce mi powiedzieć…

Żałujemy tylko, że „Kowal” nie wywiązał się ze swojej obietnicy, że jeśli Hiszpania wygra Euro 2008, to wskoczy na wizji do polsatowskiego basenu.

25. SŁAWOMIR PESZKO

Pół człowiek, pół litra. Żaden spośród wciąż aktywnych piłkarzy nie ma takiej zdolności do pakowania się w kłopoty. Jeśli na drodze na boisko leży skórka od banana, z pewnością poślizgnie się na niej Peszko. Dyżurny przypałowiec polskiej piłki.

Peszko nawet z nieszkodliwego challange’u z papierem toaletowym potrafi uczynić coś, o czym będzie się mówiło, niekoniecznie doceniając inteligencję piłkarza.



Najgrubsza akcja? Chyba jednak taksówka w Kolonii, bo kosztowała ona „Peszkina” wyjazd na Euro 2012. Peszko po wprowadzeniu do swojego umysłu bajkowego stanu wracał z Marcinem Wasilewskim do domu, ale miał wrażenie, że taksówkarz błądzi. Klasyczna kłótnia, taksówkarz zadzwonił na policję. Gdy Peszko usłyszał o policji, wybiegł z taksówki i próbował uciekać. No, ale niestety – dał się złapać i spędził nockę na izbie wytrzeźwień. Franz Smuda ruszył do Kolonii i jeździł po komisariatach, by ustalić, co tak właściwie zrobił jego piłkarz. Jezu, jakie to było żenujące.

Tak samo jak pozwanie do sądu Macieja Szczęsnego, który po tej akcji nazwał Peszkę w „Przeglądzie Sportowym” głąbem, kołkiem i debilem. Gdy Peszko przyjeżdżał na zgrupowanie kadry, wsiadał w samochód i jechał do Kielc na sprawę. No świetne, na pewno bardzo pomagało mu to w trzymaniu formy.

„Wasyl” po Kolonii jeszcze się wyratował, ale dla Peszki była to recydywa. Reprezentanci podczas jednego ze zgrupowań dłużej posiedzieli przy buteleczce. Peszko z Maciejem Iwańskim wracali do hotelowego pokoju koło 4 nad ranem, ale mieli pecha, bo natknęli się na Jacka Zielińskiego, asystenta Smudy. Jak podawał „Fakt”, Peszko po tym zdarzeniu prosił o drugą szansę… na kolanach.

To u Smudy robił furorę w Lechu, ale „Franz” nie przepadał za Peszką, a o powodach opowiadał sam zainteresowany w programie „Prosto w Szczenę”. Po odejściu Smudy z Lecha Peszko powiedział w wywiadzie, że „Kolejorz” w końcu ma dobrego trenera. No a za kilka tygodni okazało się, że Smuda został selekcjonerem.

– No i co pierdolisz w gazetach, że macie jakiegoś tam lepszego trenera? – zapytał Smuda na zgrupowaniu, a Peszko nie wyparł się swoich słów. – Zawsze miałeś jaja, a teraz miałeś jaja powiedzieć mi to w twarz – odpowiedział mu Smuda. Piłkarz zyskał w jego oczach, jak wspomnieliśmy wcześniej – do czasu.

Peszko to taki as, że najpierw robi, później myśli. Gdyby było inaczej, nigdy nie wystosowałby do Macieja Kalkowskiego, asystenta Piotra Stokowca, następującego zapytania: – Gdzie ty kurwa grałeś?! Pojebało ci się?!

To oczywiście był początek jego końca w Lechii, z którą związany był nie tylko kontraktem piłkarskim, ale i miał zagwarantowaną pracę skauta pięć lat po skończeniu kariery. Niewiele myślał też na boisku. Przekonał się o tym (boleśnie) choćby Novikovas.

Peszko nie włączył myślenia także po meczu, gdy w rozmowie ze „Sportowymi Faktami” mówił: – To była normalna walka o piłkę, po prostu źle to wszystko obliczyłem, nie skontrolowałem ruchu. Przypadek.

No, cały Sławek. 106 żółtych kartek i 11 czerwonych w karierze (więcej niż brutale jak Pepe czy Materazzi), na koncie kopanie dmuchanej lalki w barwach Arki Gdynia, targanie za ucho Tomasza Kędziory i potraktowanie go z łokcia. Ale to fajny gość. Lubiany w szatniach. Do dziś nie mamy pojęcia, jakim cudem stał się bliskim kumplem Lewego i o czym panowie rozmawiają, ale łatka „Atmosfericia” przylgnie do Peszki na długo.

24. MICHAŁ ŻEWŁAKOW

Michał Żewłakow miał bardzo luźne podejście do swojej kariery. Sam śmieje się, że mecz dla niego nie kończył się na gwizdku, a na ostatniej szklance przy barze. Perfekcyjnie podsumowała ją swego czasu jego małżonka: – Nie wiem, jak ty wytrzymałeś 20 lat jako piłkarz, jak ty ciągle wychodziłeś.

„Żewłak” wiedział, że wszystko można, jeśli jest na to dobre miejsce i czas. I chętnie z tej życiowej prawdy korzystał, a nocne spotkania przy kieliszku czegoś mocniejszego w niczym mu nie przeszkodziły. Grał w Olympiakosie, Anderlechcie, rozegrał 102 mecze dla reprezentacji. Kawał kariery. Spotkań w biało-czerwonej koszulce miałby z pewnością więcej, gdyby nie pamiętny lot z USA.

Koszulka Chicago Bulls, przekrzywiona czapeczka, stylówka jak na trzepak – w tym stroju Żewłakow zaprezentował się po wyjściu z samolotu, ale najciekawsze było to, co działo się na pokładzie. Smuda grzmiał, że „Żewłak” wraz z Borucem pili wino z buteleczek, zaczepiali stewardessy, byli wulgarni. Jak to Smuda – obraził się i na jednego, i na drugiego, zarzekał się, że u niego pijaństwa nie będzie. Boruca nie powołał już nigdy, a „Żewłakowi” dał zagrać tylko w meczu pożegnalnym.

Który odbył się w Grecji.

A Smuda nie puścił żadnego z kadrowiczów na imprezę.

Było to wieśniackie pożegnanie zasłużonego przecież piłkarza. Żewłakow lubił wbić później we „Franza” szpilę. Na przykład w TVP.

Czego brakowało polskiej reprezentacji? – padło pytanie, gdy został zaproszony do studia meczowego.
Brakowało trenera – króciutko zdiagnozował „Żewłak”.

Świetna była też ta wbita na Gali Ekstraklasy. – Trenerze, czy ja dziś będę mógł się napić wina bez konsekwencji? – zapytał wyraźnie rozbawionego Smudę, trzymając w ręku statuetkę.

Dodajmy, że Żewłakow cudem uratował się przed konsekwencjami afery lwowskiej za Leo Beenhakkera. Pił razem z Borucem, Dudką i Majewskim, ale… biesiada zmęczyła go i w porę wrócił do pokoju.

Inna sytuacja z reprezentacji, z której „Żewłak” został zapamiętany – gol samobójczy strzelony w Belfaście. Były kapitan reprezentacji opisywał w „Przeglądzie Sportowym”, jaka atmosfera panowała za kulisami: – Po meczu siedzieliśmy z chłopakami w pokoju. Padło hasło, że należałoby sprawdzić, jak się trzyma trener. Poszedłem więc do niego, zapukałem, otworzył. Szykował się już do spania. Pytam go, jak się czuje. Mówi: „Michał, widziałem w piłce już wiele, ale czegoś takiego jeszcze nie. Nie wiem nawet, jakie powinienem mieć do was pretensje. A ty, jak się czujesz”, pyta mnie. „Szczerze mówiąc, to mi się chce płakać”, odpowiedziałem, a on na to: „To płacz”. Siedział zamyślony, ja z załzawionymi oczami. Spytał mnie: „Masz ochotę zapalić?” Wziął cygaretkę, ja papierosa i tak siedzieliśmy pięć minut w całkowitym milczeniu.

Po latach w „Stanie Futbolu” komentował w swoim stylu: – Strzelić Arturowi Borucowi z 30 metrów wcale nie jest łatwo! I to na wyjeździe!

Żewłakow zwykle trafiał na trenerów, którzy wiedzieli, że piłkarzowi trzeba dać trochę luzu. W Turcji Umit Ozat przyniósł przed meczem flaszki i papierosy. Postawił na stole przed piłkarzami i zaprosił do konsumpcji. – Panowie, chciałbym czuć się jutro po meczu tak, jak wy teraz – rzucił do piłkarzy, a ci wygrali z faworyzowaną „Galatą”. Innym razem Timur Kecbaia złapał go na papierosie pod prysznicem. Lekko zestresowany „Żewłak” czekał na potężną zjebkę. – Jak masz palić, to pal przy mnie, a nie się chowasz, bo źle to wygląda – „grzmiał” trener.

Żewłakow w swojej pracy dyrektora sportowego ma identyczne podejście. Po pierwszym wygranym meczu na wyjeździe Zagłębia wpadł do szatni pogratulować drużynie. – Panowie, mam nadzieję, że ten autobus będzie dziś wesoły. Bawicie się na mój koszt! – zapowiedział chłopakom, czym kupił sobie szatnię. O zainteresowaniu lubińskiego klubu mówił początkowo: – Musieliby tam najpierw otworzyć „Paros” i kasyno.

Transfery też zdarzało mu się robić przy barze. Legia, „Żewłak” udaje się w delegację, wieczorem wychodzi na dyskotekę, gdzie spotyka Orlando Sa. – Pomyślałem sobie, że skoro się nie boi wychodzić na imprezy i strzela bramki, to znaczy, że ma w sobie to coś – wspomina Żewłakow. Na dyskotece szybko przeszedł do konkretów. Jeszcze w środku nocy zadzwonił do Bogusława Leśnodorskiego poinformować, że znalazł napastnika. – Przecież wy pojechaliście po obrońcę! – dziwił się ówczesny prezes Legii.

Tak jak bracia Gikiewicz mają bardzo podobne charaktery, tak Michał z Marcinem mocno się różnią. Michał jest zabawowy, Marcin raczej spokojny i stonowany. Dlatego zdziwił się, gdy pewnego razu zobaczył w gazetach informację, że balował na mieście. Zadzwonił do brata, a ten z wdziękiem poinformował: – Nie wiem, Marcin, co ty robisz w wolnym czasie.

Greccy dziennikarze zapytali Michała o nocne ekscesy, a ten odparł, że… przyjechał do niego brat. No i nie omieszkali tego opisać.

23. CZESŁAW MICHNIEWICZ

Jeden z najszybszych procesorów pod względem anegdot i ripost w kraju. Trudno się z nim nudzić – pod względem budowania team-spirit trudno znaleźć lepszego trenera w kraju.

Zgrupowanie młodzieżówki, do Grodziska Wielkopolskiego zjeżdżają się piłkarze. W hotelu meldują się ełkaesiacy – Piotr Pyrdoł i Jan Sobociński. Ten drugi akurat po strzeleniu gola samobójczego w Ekstraklasie. ŁKS szoruje po dnie tabeli, Janek przyjeżdża w średnim humorze. Michniewicz wita się z oboma “na miśka” i rzuca do Sobocińskiego:

– Janek, słuchaj, my tu siedzimy od tygodnia i jedna rzecz nas gryzie…

– Tak, trenerze?

– Komu damy indywidualne krycie na ciebie w naszym polu karnym.

Duet Walukiewicz-Sobociński dostał u niego zbiorczy pseudonim “Elektryczne Gitary” – od tego, że co rusz potrafią odpalić jakiś zapalnik w defensywie. Inna analiza taktyczna młodzieżówki. W sali cały zespół, trener ze swoim asystentem zwracają uwagę na złe zachowania piłkarzy po stracie. Cały zespół się cofa po tym, jak piłkę przejął rywal, ale podświetlony Przemysław Płacheta spacerkiem wraca na własną połowę. Wszyscy wokół niego są podpisani imieniem i nazwiskiem, ale nie zawodnik Śląska. U niego pojawia się podpis – Johnny Walker.

Ta sama analiza, Sebastian Walukiewicz bez asekuracji jako ostatni stoper ładuje się między trzech zawodników rywali. Jakimś cudem wychodzi bez straty, ale już dostaje podpis – Franz Beckenbauer. Szatnia ciśnie szyderkę, ale zawodnikowi łatwiej przyjąć taką krytykę. Z Piotra Grzelczaka śmiał się kiedyś, że ma pakiet większościowy akcji Drew-Budu – to w nawiązaniu do techniki Mister Woleja. Grzelczak u Michniewicza się odblokował, nie obraził się.

Trening Lecha Poznań, na boisku treningowym akurat trwał remont. Robotnicy wykopywali duże fragmenty ziemi, które leżały sobie na zielonej murawce. Michniewicz wychodzi na trening bez okularów, bierze piłkę z rąk jednego z piłkarzy i posyła woleja na drugą stronę boiska. Zespół zdziwiony, bo przecież patrzą na trenera kopiącego piłką w wielkie kawałki ziemi. – Cholera, jakieś dziwne te wrony – mówi Michniewicz.

Niektórzy nabijają się, że u Michniewicza jest więcej trików psychologicznych i sztuczek, a mniej trenowania. Że uskutecznia efekciarstwo, ale to wszystko jest zbudowane na chybotliwej konstrukcji. Natomiast Michniewicza bronią wyniki. No i piłkarze go po prostu lubią – bo jest inny. W Lechu jako pierwszy zabierał piłkarzy do kina albo puszczał filmy w autobusie – przed pamiętnym meczem z Legią w Pucharze Polski puścił piłkarzom fragmenty radości Francuzów po zdobyciu mistrzostwa świata. W szatni pewnego razu odpalił muzykę z “Gladiatora”. Już w Bielsku-Białej zabrał cały zespół na “Cud w Lake Placid” o tym, jak amerykańscy hokeiści ograli Rosjan na igrzyskach w 1980 roku. – Dobry jest w tych sztuczkach. Chociaż nie wiem, czy sztuczki to dobre określenie, bo to po prostu działa. Nawet jak mieliśmy w szatni jakichś opornych chłopaków, to trudno było im się czasami nie uśmiechnąć po której wrzutce “Mourinho” – mówi nam jeden z zawodników, którzy pracował z nim w Pogoni. “Mourinho” – tak czasami nazywają go z przekąsem piłkarze. Wszystko wzięło się od ksywy, którą nadali mu dziennikarze – początkowo była fajna, ale z czasem opatrzyła się jak każdy “polski Messi” czy “Ibrahimović znad Wisły”.

Jako jeden z pierwszych (albo i pierwszy) trenerów w Polsce wprowadził do analiz treningów drony. Pierwsze testy? Kilka dni przed wylotem na obóz z Pogonią do Turcji jego asystent Kamil Potrykus zamówił sprzęt przez internet. Testowali go w jednym ze szczecińskich parków. Akurat spotkał ich tam Rafał Murawski i nie mógł się nadziwić – co dwóch dorosłych chłopów robi w parku z pilotem w ręce.

W Termalicę za to czy dziś w reprezentacji U21 ma kilkadziesiąt iPadów z wgranymi nań analizami rywala czy zaleceniami taktycznymi dla własnych piłkarzy. Nie zawsze jednak władze klubu pozwalały mu na takie zabawki. W Pogoni zatem drukował kartki A4 z analizami meczów, wyglądało to trochę jak zrzuty ekranów z pamiętnych analiz Jacka Gmocha – tylko wydrukowane i złożone do teczki. Adam Frączczak lubił podchodzić w trakcie zajęć do trenera i zagadywać: – No, trener pokaże nam co tam ma na tych iPadach.

Swoim synom powtarza: uczcie się, młodzież, to nie będziecie musieli zostać trenerami. Ale dziś już niewielu pamięta, że Michniewicz był też w przeszłości bramkarzem. Właściwie – drugim bramkarzem, bo niemal całą swoją karierę przesiedział na ławce. Miał też jedno spektakularne wejście na boisko. Mecz Amiki Wronki z Atletico Madryt, transmisja w telewizji, Michniewicz jak zwykle wygrzewa ławeczkę. Nagle urazu doznaje pierwszy golkiper Jarosław Stróżyński. Czesław w panice, bo przecież ostatni raz na boisko wchodził jakoś za Napoleona. Nerwowo się przebiera, ale jest pewien problem – ciśnie go na pęcherz. Stróżyński przedłuża zejście z boiska jak może, a Michniewicz nie ma w okolicach płotu, pod którym mógłby się odpryskać. Klęka zatem niedaleko ławki i sika przez nogawkę spodenek. Całość łapie kamera telewizji. Komentator na widok lejącego Michniewicza wypala: – Szanowni państwo, oto Czesław Michniewicz. To jego wielki moment! Z przejęcia aż się modli!

22. BOGUSŁAW LEŚNODORSKI

Dlaczego tu jest tak smutno? – pytał w swoich pierwszych dniach w Legii Warszawa. Bo z Leśnodorskim smutno nigdy nie jest. Biorąc pod uwagę jego pozycję i majątek – jest to niewiarygodny luzak. Scenka sprzed kilkunastu dni. Wyjechał za miasto rozpalić grilla i kupił Żuka. Tak po prostu. Pochwalił się tym na swoim Twitterze. Z piwkiem w ręku.

Mało kto w polskiej piłce ma taki luzik, jak „Leśny”. Gdy w pierwszych tygodniach w Legii jeździł po korytarzu deskorolką, zainstalował na korytarzu konsolę i witał się z pracownikami słowem „siema”, budził ogólne zdziwienie. Zwłaszcza, że już wtedy w Legii panował raczej korporacyjny ład. Leśnodorski wchodził w piłkę jako świeżak, sam nie ukrywał, że niespecjalnie zna się jeszcze na futbolu. Zaraził się nim bez reszty – szybko stał się jednym z właścicieli klubu, a w swoim gabinecie spędzał całe dnie. Żeby było przyjemniej, wstawił sobie do niego szafę grającą. Garniturów raczej unikał, zdarzało się, że mecze oglądał w dresie. Na ręce wytatuował sobie Vito Corleone. Ciągły luzik.

Styl zarządzania klubem? Powiedzielibyśmy – bardzo ofensywny. Leśnodorski nie bał się wysokich kontraktów i grubych ruchów. Ale trzeba mu oddać, że kilka hitowych strzałów zrobił – z Vadisem czy Nikoliciem na czele. Omal nie namówił na Legię Kamila Grosickiego, będącego wtedy w dużym gazie. No i między innymi dzięki temu, że grał grubo, Legia znalazła się w Lidze Mistrzów.

Gdy Leśnodorski dopinał jeden z hitowych transferów, w klubie został przyjęty piłkarz z menedżerem. Na stole szampany i przekąski, okoliczności na dłuższą posiadówkę. Praca prezesa bywa jednak nieobliczalna, „Leśnemu” coś wypadło, rzucił delegacji, że się spieszy i trzeba szybko się dogadać.

Ile chcesz zarabiać?
– Tyle i tyle.
– Tyle dać nie mogę, ale dziesięć procent mniej będzie dobrze. No, to tu są dokumenty, jedzcie, pijcie, ja muszę lecieć! – rzucił i wyparował z sali.

Powiedzieć, że Leśnodorski i Mioduski to dwa światy, to jakby nic nie powiedzieć. Ludzie z dwóch kompletnie różnych biegunów. Dlatego Leśnodorski chcąc wprowadzić w życie wszystkie pomysły musiał kombinować. Wiedział na przykład, że Mioduski za nic w świecie nie zgodzi się na zatrudnienie takiego trenera jak Czerczesow – trochę prawdziwka, trochę zamordystę, generalnie dość nieprzewidywalnego gościa. – Powiedzieliśmy Czerczesowowi, jak ma się przy nim zachowywać i co mówić, żeby Darek powiedział „ok” – opowiadał Leśnodorski w „Stanie Futbolu”. Czerczesow okazał się dobrym aktorem, bo Mioduski przyklepał jego zatrudnienie.

Ale kiwany był także sam Czerczesow. Gdy Leśnodorski negocjował powrót Miro Radovicia do klubu, trener nie był zachwycony tym pomysłem – głównie dlatego, że miał mocno obsadzone pozycje skrzydłowych i dziesiątki. Leśnodorski zaproponował piłkarzowi: – Zrobimy tak, że oficjalnie będziesz zarabiał mało, by się Stasiek nie czepiał, ale dostaniesz dodatek za to, że jesteś zdrowy i wszystko ci się wyrówna.

I wszyscy zadowoleni.

Leśnodorski lubił grać na nosie Lechowi Poznań. Wyjął z niego Bartosza Bereszyńskiego, Kaspera Hamalainena, Krystiana Bielika i niewiele brakowało do przechwycenia innej perełki – Karola Linettego. Wszystko było w zasadzie na ostatniej prostej, ale Legia się wycofała. Maciej Wandzel poprosił, by tego nie robić, bo… zrobiło mu się Lecha żal.

To dość dobry miernik tego, jak bardzo Legia grała na nosie „Kolejorzowi”. Na Słowacji z kolei, o czym Leśnodorski opowiadał w „Foot Trucku”, negocjacje rozpoczęły się od dwóch butelek koniaku podanych do śniadania. Powrotu do Warszawy były właściciel Legii nie pamięta. Warto było się poświęcić, bo na Dudzie Legia zarobiła miliony. Zresztą, Leśnodorski wyróżnia się także tym, że to jeden z nielicznych właścicieli, który na piłce zarobił. Dla wielu kibiców to najlepszy prezes w XXI wieku i nie tylko w Legii, ale i całej Ekstraklasie.

21. ARTUR BORUC 

Za co szanujemy Boruca? Za to, że – mówiąc wprost – ma wyjebane. Żyje po swojemu i nie zamierza wchodzić nikomu w cztery litery. A jak komuś się to nie podoba – to jego problem.

Gdy chciał się poczuć jak gwiazda rocka, rzucił hotelowym telewizorem o ziemię. W czasach juniorskich zdarzało mu się bronić po jointach. Zrobił sobie na pępku tatuaż ze srającą małpą i podpisał ją „Rangers”. Lubi sobie dziabnąć, zapalić, nie kryje się z tym. W Fiorentinie zdarzało mu się wychodzić na fajeczkę z własnym trenerem – Sinisą Mihajloviciem. Z prasą rzadko rozmawia, bo go to nudzi. Ale gdy już rozmawia, zawsze wychodzi ciekawie.

Fragment wywiadu „Przeglądu Sportowego”:

Ponowna gra w reprezentacji Polski to pewnie jedno z pańskich noworocznych postanowień. Jakie są inne?
– Niech pomyślę… Pewnie rzucę papierosy i przestanę pić wódkę, schudnę dwadzieścia kilogramów. Zrobiłbym też coś dla świata. Załatam czarną dziurę, powalczę z głodem w Etiopii.

No król. Ale do historii przeszedł inny wywiad Boruca, ten udzielony Sergiuszowi Ryczelowi po aferze samolotowej, którą opisywaliśmy już przy „Żewłaku”. Boruc nazywał w nim Smudę „Dyzmą”. Niby niewinnie, niby nie wprost, niby tylko się pomylił i zaraz poprawił, cholera – świetne były te szpilki. W ogóle cały ten konflikt to starcie intelektualnej wagi ciężkiej z piórkową. Bardziej dosadny był Boruc jeszcze w samolocie. Gdy Smuda zaczął robić aferę, wypalił: – Znowu, kurwa, ma pan coś do mnie?

A coś miał i to przez lata. Gdy poznał Boruca w Legii, wołał na niego „pedalska dupka”. – Wołaj pedalską dupkę, niech wchodzi do bramki – mniej więcej tak. Po aferze samolotowej Boruc odwdzięczał się: – Za słowa, jakich używa, w normalnym życiu dostaje się w pysk.

Smuda zrobił z igły widły, znacznie grubsza była afera lwowska, po której z kadry wyrzucono Boruca i jego kompanów – Radosława Majewskiego i Dariusza Dudkę. Szczegóły tego wieczoru opisywał „Fakt”. Piłkarze zebrali się w jednym pokoju, opróżnili minibar, później minibary z kolejnych pokoi, a gdy już zrobiło się wesoło, latali po flaszki do hotelowej restauracji. Nie zawsze wycieczki kończyły się sukcesem. Majewski w drodze po alkohol… zasnął na kanapie w lobby.

Cała trójka dobijała się później do drzwi przydzielonej kadrze tłumaczki proponując jej igraszki, za które piłkarze chcieli nawet zapłacić. Rozgrzane apetyty dobijających się do drzwi piłkarzy uspokoił dopiero Jan de Zeeuw, kierownik kadry, którego o ekscesach poinformował personel, a on sam oczywiście zdał raport Leo Beenhakkerowi. Bramkarz nie mógł liczyć na zaufanie jak chociażby u Bogusława Kaczmarka, który krył go przed selekcjonerem, gdy Boruc szedł na dymka.

Selekcjoner nie wiedział, co z tym fantem zrobić i miał pewne wątpliwości, czy wersja wydarzeń zgadza się z rzeczywistością. Ale wszelkich wątpliwości pozbawił go właśnie Boruc, który przyszedł na śniadanie wczorajszy w samych majtkach i skarpetkach. A potem jeszcze, gdy dla zatuszowania sprawy Leo nakazał napisanie listu z przeprosinami dla tłumaczki, Boruc nie zamierzał się pod nim podpisywać. Skończyło się tak, że koledzy podrobili jego podpis.

Chyba raz jeszcze powinniśmy pisać, że Boruc zawsze miał wyjebane, co?

Całą aferę fenomenalnie opisał Jerzy Pilch: – Radek Majewski, młody chłopak. Napił się z Arturem Borucem, wszyscy mają do niego pretensje. Ale panie redaktorze, jak można mieć pretensje do tego dzieciaka, skoro ja też chętnie bym się z Borucem napił. Kto by się z nim nie napił?

W Celtiku do dziś jest pamiętany. Uwielbiał prowokować kibiców Rangersów, przed którymi robił znak krzyża. Podczas meczu dusił swojego kolegę z drużyny Lee Naylora. Raz nie pojawiał się w klubie przez dwa dni i nie dawał znaku życia. Gdy już przyjechał, wszyscy zaaferowani dopytywali:

Co jest, co się stało?
A, samochód mi się zepsuł – odpowiadał Boruc jak gdyby nigdy nic.

Do Gordona Strachana mówił rzeczy w stylu „zamknij mordę, rudzielcu”, ale ten i tak go kochał. Gdy była chwila wolnego, Boruc uderzał do Polski i balował. Często trafiał do kasyna, gdzie potrafił przegrać 20 tysięcy funtów jednej nocy. Czasami zdarzało mu się przegapić samolot. Wracał wtedy prywatnym, na co wydawał fortunę. Podczas jednego z takich wypadów przyłapali go paparazzi (w ogóle Boruca uwielbiały i uwielbiają tabloidy). W jednej z gazet pojawiły się zdjęcia, jak pali, pije i całuje się z dziewczyną.

Przemysław Rudzki wspomina, jak zareagował Gordon Strachan. Szkot mówił mediom: – Słuchaj, gość dostał wolne, pojechał do swojego kraju i całował się ze swoją młodą dziewczyną. Faktycznie, wielki kryminał. Tyle razy chciałem, żeby moja żona pocałowała mnie, ale jestem tak brzydki, że nie może na mnie patrzeć. Ani nie chodzimy do kina, ani się nie całujemy, więc niech Boruc ma coś z życia.

Inny dowód na uwielbienie, jakim się cieszył w Glasgow. Cytat z „Szamo”: O ile się nie mylę, 4 tysiące funtów tygodniowo to była także pierwsza umowa Artura Boruca w Celticu. Potem się wydało, że „Żuraw” zarabiał 8 tysięcy, ponieważ księgowa się pomyliła i Arturowi wysłała przelew, który miał iść dla Maćka. A Maćkowi – ten przeznaczony dla Artura. Ostatecznie jednak gwiazdorskie warunki otrzymał Boruc. Kiedy poszedł do prezesa Celticu na rozmowy w sprawie przedłużenia kontraktu, ten położył przed nim odpowiedni papier i powiedział: – Wpisz, ile chcesz.

Artur nie wiedział, jak się za to zabrać. W końcu machnął ręką – skoro tak, to tak, jak szaleć, to szaleć. I wpisał 25 tysięcy funtów tygodniowo. Prezes zajrzał mu przez ramię i skwitował jednym słowem: – OK.

A „Borubar” chodził jeszcze kilka dni i kręcił nosem: – Chyba mogłem wpisać więcej.

Wspomnieliśmy o miłości tabloidów do Boruca. To uczucie oczywiście bez wzajemności, co więcej – Boruc na Wyspach dwukrotnie pozwał brukowce do sądu. Opowiadał o tym w wywiadzie dla „Playboya”: – Raz opublikowali zdjęcie, na którym rzekomo prostuję prostownicą włosy mojej kochance. Zdjęcie było skopiowane z facebooka mojej najmłodszej siostry, a „kochanką” była właśnie ona. Dziennikarze przyszli do mnie, by zapowiedzieć, że będzie taki materiał, i że mają moje „pikantne, kompromitujące zdjęcie”. Parsknąłem śmiechem i uprzedziłem ich, że muszą się liczyć z interwencją w sądzie. Mimo tego, wydrukowali historyjkę o zdradzie Boruca. Drugim razem rzecz dotyczyła rzekomo wysyłanych przeze mnie MMS-ów ze zdjęciami fujarki do kolejnej kochanki. Na sali sądowej te MMS-y były analizowane. Ludzie je oglądali. Było naprawdę zabawnie.

Na koniec historia ciekawej relacji Boruca z śp. Lechem Kaczyńskim. Anegdota, którą podał na swoim Twitterze Paweł Wilkowicz:

Helsinki 2007, mecz Polska-Finlandia, świetny mecz Boruca i wizyta Lecha Kaczyńskiego.

Podczas spotkania z drużyną Prezydent do Artura:
– Ja też byłem kiedyś bramkarzem, w piłce ręcznej.
– To chyba w tę rękę to pod poprzeczkę panu rzucali, co?

Wszystkich wokół lekko ścisnęło, a Prezydent spokojnie:

– Ale dołem wszystko broniłem.

Potem Kaczyński nazwał Boruca w wywiadzie telewizyjnym „Borubarem”, co także przeszło do legendy.

DAMIAN SMYK I JAKUB BIAŁEK 

***

Miejsca 91-100: Denaturowy Midas, „dobre jebnięcie z nogi”, dziki Donald i dziki Nicki, czyli pierwsza część rankingu

Miejsca 81-90: Od lakiernika do dyrektora sportowego Lecha Poznań, skromny chłopak z Dębicy i Kielce stolicą mody, czyli druga część rankingu

Miejsca 71-80: marynarka Maxi Kaza, wysoka godzina na zegarku Ljuboji, fajeczka Szczęsnego z prezydentem i „kim ty kurwa jesteś, pedale?”, czyli trzecia część rankingu

Miejsca 61-70: wypłata w płytkach, Pyżalska prosząca o dłuższą przerwę, Seaman pedałem z kitką i „człeniu, jak cię za pejsa wytargam…”, czyli czwarta część rankingu

Miejsca 51-60: zapalenie kiszki stolcowej, „Kubuś Puchatek” zamiast analizy, lekarski pieniążek i czerpanie energii z drzew, czyli piąta część rankingu

Miejsca 41-50: Kara za zbyt obfity obiad, fajka Zidane’a w pokoju Listkiewicza, “Biała Mewa”, dzieci Nakoulmy, pralka Piechny, czyli szósta część rankingu

Miejsca 31-40: Magiczna zupa Gmocha, zawał Baniaka w trakcie finału “Koła Fortuny”, Libańczyk z pistoletem w szatni, swastyka na aucie Adiego Pintera.

Ogląda Ekstraklasę jak serial. Zajmuje się polskim piłkarstwem. Wychodzi z założenia, że luźna forma nie musi gryźć się z fachowością. Robi przekrojowe i ponadczasowe wywiady. Lubi jechać w teren, by napisać reportaż. Występuje w Lidze Minus. Jego największym życiowym osiągnięciem jest bycie kumplem Wojtka Kowalczyka. Wciąż uczy się literować wyrazy w Quizach i nie przeszkadza mu, że prowadzący nie zna zasad. Wyraża opinie, czasem durne.

Rozwiń

Najnowsze

Ekstraklasa

Dobra wiadomość dla trenera Kolendowicza. Podstawowy zawodnik wraca do gry

Bartosz Lodko
0
Dobra wiadomość dla trenera Kolendowicza. Podstawowy zawodnik wraca do gry

Weszło

Polecane

Polski siatkarz gra w Izraelu. „Czuję się bezpiecznie. Narracja mediów jest rozdmuchana”

Jakub Radomski
28
Polski siatkarz gra w Izraelu. „Czuję się bezpiecznie. Narracja mediów jest rozdmuchana”

Komentarze

13 komentarzy

Loading...