Reklama

Ranking najbarwniejszych postaci XXI wieku (41-50)

Damian Smyk

Autor:Damian Smyk

30 marca 2020, 22:58 • 30 min czytania 6 komentarzy

O Stefanie Majewskim, który nie wystawił piłkarza w meczu, bo ten zbyt dużo zjadł na obiad. O Grzegorzu Królu, który przegrał w kasynie własny transfer. O Michale Listkiewiczu, który pozwolił Zidane’owi palić we własnym pokoju. Zapraszamy na kolejną część rankingu najbarwniejszych postaci polskiej piłki w XXI wieku. Smacznego!

Ranking najbarwniejszych postaci XXI wieku (41-50)

MIEJSCA 91-100 – KLIK!

MIEJSCA 81-90 – KLIK!

MIEJSCA 71-80 – KLIK! 

MIEJSCA 61-70 – KLIK!

Reklama

MIEJSCA 51-60 – KLIK

50. PREJUCE NAKOULMA

Gdy „Prezes” grał jeszcze w Górniku Łęczna, pojechał z zawodnikami i ich rodzinami nad jezioro. Grill, kiełbaska, leżaki, kąpiel w wodzie. Nakoulma siedział jak zwykle wesoły, ale za nic w świecie nie chciał wejść do wody. Koledzy namawiają – on nie wejdzie. Wszyscy w wodzie – Nakoulma siedzi na kocu.

– „Prezes”, ale o co chodzi? – ktoś zapytał.

– No a krokodyle? Podziwiam was, że tak sobie pływacie.

Do Polski trafił w wieku 18 lat i był trochę nieokrzesany. Gotował parówki w czajniku elektrycznym, zamiast na przystanku wyczekiwał autobusu gdziekolwiek, myśląc, że ten – jak w Afryce – wszędzie się zatrzyma. Nakoulma szybko nauczył się polskiego, był duszą towarzystwa, nie dało się go nie lubić. Do legendy przeszły sceny, jak parodiuje Adama Nawałkę (możecie obejrzeć na Foot Trucku) albo gwarę śląskich zawodników. 

Reklama

Pozostawił po sobie w Polsce nie tylko wspomnienia, ale i dwójkę potomstwa. Do jednego z nich niespecjalnie się przyznawał. Wypierał się, nie chciał płacić alimentów, to na pewno nie on zrobił, to ktoś inny! Kobieta całkiem słusznie nie zamierzała odpuszczać i zaprosiła piłkarza na drogę sądową. „Prezes” wysłał do Łodzi swojego adwokata. Jechał walczyć o interes klienta, ale po wejściu do sądu ujrzał białą kobietę z dzieckiem o ciemnej karnacji. Przyjrzał się – wykapany Nakoulma, nawet usta identyczne. – Sprawa zakończyła się na korytarzu – śmiał się potem.

Do legendy przeszły sagi transferowe z Nakoulmą w roli głównej. Z jednej strony – był bardzo napalony na pieniądze, z drugiej – kompletnie nie mógł się zdecydować. Żył snami o lidze francuskiej, a Adam Nawałka pompował go: – Jesteś mi teraz potrzebny, ale kiedyś będziesz grał w Premier League! Zobaczysz!

Doprowadzało to do furii Artura Jankowskiego, ówczesnego prezesa Górnika. W Zabrzu brakowało wtedy pieniędzy, a „Prezes” wydawał się być najlepszą opcją na szybki zastrzyk gotówki. Jankowski był tak poirytowany kolejnymi humorami swojego piłkarza, że aż wybrał się do Wagadudu, gdzie próbował przekonać ojca Nakoulmy, prezesa tamtejszej federacji piłkarskiej, do transferu.

Piłkarz z Burkina Faso budził zainteresowanie na rynku. Mógł iść do chińskiego Guanghzhou R&S FC za 1,2 mln euro na sezon i bańkę za podpis, ale kręcił nosem. W Birmingham mu podziękowano, gdy nagle zaczął prowadzić rozmowy kontraktowe osobiście. Hitowe były jednak rozmowy z Terekiem Grozny. Piłkarz pojechał wraz z menedżerem do Austrii, gdzie Terek przebywał na zgrupowaniu. Pieniądze się zgadzają, wszystko gra, Nakoulma przechodzi testy medyczne. Nagle się rozmyśla – nie, to jednak nie to, na co liczył. Po rozmowie z trenerem, który otacza go opieką, zmienia zdanie. Pozostało wrócić do Zabrza, rozliczyć się, wracać, podpisać umowę.

Po kilku dniach Nakoulma stawia się w Austrii ponownie. Wszystko w porządku, piłkarz robi sobie nawet zdjęcie w koszulce Tereka, na którym promienieje. Sprawy na ostatniej prostej, gdy przychodzi do podpisu Nakoulma… nagle wstaje od stołu i stwierdza, że jednak nic z tego nie będzie. Czeczeni się zagotowali. – Dobrze, że przyjechaliście do Austrii, a nie do nas, bo mógłby być problem z powrotem – rzucił na odchodne jeden z nich. 

„Prezesa” zapamiętamy też oczywiście z kultowej rozmowy.

– Co zrobisz z tym kogutem?

– Będę go zjadł!

49. WOJCIECH STAWOWY

Przed wywiadem z Wojciechem Stawowym zadzwoniliśmy do kilku jego byłych piłkarzy. Jeden z nich, nazwijmy go Iksiński, jechał z nim jak z furą gnoju, nie pozostawiał suchej nitki. Podczas wywiadu zagajamy, że nie wszyscy piłkarze mają o nim dobrą opinię.

– To są mity, co pan wygaduje! Ze złymi piłkarzami pan rozmawiał. Niech pan zadzwoni do Iksińskiego! Do dzisiaj jest zachwycony! – pieklił się po wywiadzie Stawowy, a nasz dziennikarz przygryzał wargi, by się nie popłakać ze śmiechu.

Z tego wywiadu zapamiętaliśmy też inną scenkę. Siedziba Escoli Varsovia, młodzi adepci idą na trening.

– Zaraz pan zobaczy, jak u nas jest – zagaja Stawowy i gestem nakazuje czekać na rozwój wydarzeń. Budowanie napięcia takie, że spodziewamy się, iż młodzi zaczną za chwilę co najmniej analizować różnice pomiędzy 3-5-2 a 4-4-2, albo nawet recytować hymn Barcelony z pamięci.

Przechodzi kilku piłkarzy: – Dzień dobry, panie trenerze.

– Dzień dobry, dzień dobry – odpowiada Stawowy, po czym rzuca: – I widzi pan?

Przechodzi kolejna grupka: – Dzień dobry, panie trenerze.

– Dzień dobry, dzień dobry.

– Dzień dobry, panie trenerze.

– Dzień dobry, dzień dobry.

Stawowy wyraźnie pęka z dumy. Nie może się nachwalić: – Widzi pan jaka dyscyplina? Jakie zasady? Jak tu wszystko pięknie funkcjonuje?!

Taki jest Stawowy, żyje trochę we własnym świecie. Ma wiedzę, nie można odmówić mu wizji, pomysłu, ale wielu twierdzi, że nie pasuje do realiów. Myśli, że jego drużyny będą grały jak Barcelona, gdziekolwiek pójdzie, widzi od razu bajkową przyszłość. Tak było choćby w Cracovii, która grała atrakcyjny futbol i przed którą stawiał najwyższe cele. Mistrzostwo? Eee tam, mało! Liga Mistrzów! W rozmowie z „Dziennikiem” opowiadał: – Wiem, że będą tacy, którzy się będą z tego śmiać: powiedziałem kiedyś chłopakom w szatni, że czuję, że pierwszą polską drużyna, która po przerwie zagra w fazie grupowej Ligi Mistrzów, będzie Cracovia. Gdzie będzie zatem Cracovia za trzy lata? Być może w Lidze Mistrzów.

Po co tak skromnie – być może nawet ją wygra! Z Dudzicem, a co! Stawowy w Cracovii przeszedł do historii głównie dzięki dziesięcioletniemu kontraktowi, który podpisał. Wspaniałe zaufanie, długofalowa polityka, odpowiedni człowiek na odpowiednim miejscu – pomyślicie?

Po miesiącu kontrakt został rozwiązany. Dziesięcioletni.

Różowe okulary to jeden z naczęściej eksploatowanych przedmiotów Stawowego. O Marcinie Cabaju, o którym „Szamo” pisał, że nie dałby mu do potrzymania psa, wypowiadał się tak: – Cieszę się, że dane mi było być jego trenerem, bo to świetny chłopak, świetny bramkarz, wielkiej klasy profesjonalista. W Cracovii miał swój najlepszy okres. Trafił do reprezentacji Polski, to ważna postać. Także prywatnie jest wspaniałym mężem, ojcem. Wiem o tym, bo znam go od tej strony. Bardzo chciałbym z nim jeszcze pracować, to jedno z moich marzeń. A jak się ma marzenia, to często się one spełniają…

Marzenia o pracy z Cabajem – ambitnie!

Stawowy nijak nie uczy się na błędach, bo schemat z Cracovii powtórzył się, gdy dołączył do rozpadającego się Widzewa. Ostatnie miejsce w tabeli pierwszej ligi, nie ma kasy, piłkarze pouciekali, klimat podupadł, przyszłość klubu niepewna, widmo upadku zagląda w oczy. Co mówi na wejściu Stawowy? On będzie walczył o Ligę Mistrzów! I to za trzy lata!

Rozmowa z widzewtomy.net: – Jeśli utrzymamy Widzew w I lidze, to celem w następnym sezonie będzie bezwzględna walka o awans do ekstraklasy. A jak do niej wrócimy i dane mi będzie dalej w Łodzi pracować, to ja w Widzewie postawię taki cel! Trzy lata daję na to, by zagrać o eliminację Ligi Mistrzów.

Później w rozmowie z „Gazetą Wyborczą” mówił, by nikt go nie klepał po plecach, gdy już się uda wejść na europejskie salony: – Dziś się wszyscy śmieją z moich planów, ale co zrobią wtedy, gdy jednak się uda? Niech nie przychodzą wtedy poklepać nas po plecach.

N I E C H   N I E   P R Z Y C H O D Z Ą   K L E P A Ć  P O  P L E C A C H. Cudne. Chociaż – zupełnie szczerze, bez szydery – bardzo chętnie zobaczylibyśmy Stawowego na ławce trenerskiej raz jeszcze.

48. EMMANUEL OLISADEBE

Barwna postać, ale głównie ze społecznego punktu widzenia. Pierwszy farbowany lis w historii reprezentacji Polski. Piłkarz, który bardzo pomógł w przełamaniu klątwy Bońka, czyli awansie na duża imprezę po szesnastu latach. Człowiek, który zrobił wiele dla problemu rasizmu w Polsce. Choć oczywiście nieświadomie – przemawiał na boisku.

Ale swoje wycierpieć musiał. Z trybun często padały w jego kierunku obraźliwe słowa, a nawet i przedmioty (banany), które rzucali kibice w Lubinie i Warszawie. Padł wtedy pomysł podania Zagłębia do sądu, ale zaprotestował sam Olisadebe.

Wszyscy wspominają „Emsiego” w identyczny sposób – cichy, spokojny, z dala od uroków życia. Trzymał się na uboczu, sam przyznawał po latach, że w reprezentacji doskwierała mu samotność. Koledzy próbowali go rozruszać, ale nie miał głowy do posiadówek. Radosław Kałużny wspomina w swojej biografii:

Musiał mieć przekonanie, że drużyna traktuje go jak swojego członka. Czasem wiązało się to z przyjęciem norm panujących w naszym kraju. Tu jest Polska i tu się pije – nasz czarnoskóry kolega wiedział o tym. Hołdował tej zasadzie i starał się z całych sił. Dla jego zdrowia nie był to najlepszy pomysł… Brakowało mu zahartowania w pochłanianiu dużych ilości wódki. Nie chciał odstawać od reszty, więc szybko lądował pod stołem. Każda impreza kończyła się tak, że nieśliśmy “Emsiego” jak denata. Po polsku mówił lepiej niż pił.

Pojawił się nagle, nagle też zszedł ze sceny. Z Polską w ostatnich latach łączyła go tylko małżonka, ale kilka lat temu rozwiódł się i na stałe osiadł w Nigerii. Co jakiś czas powracał odwieczny temat przebitych blach „Emsiego”. Do końca nie wiadomo, ile wiosen ma tak naprawdę na liczniku.

Mirosław Skorupski, menedżer, wypowiada się w książce „Afryka Gola”: – Znam osobę, która osobiście przywoziła mu z Nigerii nowe papiery. To piłkarz, który ma za sobą grę w Polsce. Kiedy Olisadebe brał ślub w Warszawie, to do restauracji na Senatorskiej, gdzie odbywała się impreza, przyszła grupa czarnoskórych piłkarzy. Chcieli życzyć swojemu koledze wszystkiego dobrego i razem pobiesiadować. On ich jednak nie wpuścił do środka, tłumacząc to brakiem miejsca. Chłopcy byli wściekli. Wtedy o mało co prawda nie wyszła na jaw. Zawodnicy z Nigerii sami pytali mnie, czy ujawnić dokumenty, czy nie. Powiedziałem im – dajcie spokój, przecież akurat wtedy była na topie. Z tego, co mi wiadomo, stare dokumenty dotyczące wieku piłkarza są jeszcze w Polsce.

Olisadebe znalazł się też w trzydziestce nominowanych do… Złotej Piłki. I to zupełnie na serio – dziennikarze „France Football” mówili, że to forma docenienia za bramki, jakie strzelał dla biało-czerwonych. Co więcej – na Olisadebe ktoś nawet zagłosował! Dwa punkty uzbierane w plebiscycie sprawiły, że znalazł się wyżej niż Rui Costa, Steven Gerrard, Alessandro Del Piero, Ryan Giggs czy Pavel Nedved.

47. STEFAN MAJEWSKI

Piłkarze określali Majewskiego ksywą „Armstrong”. A wzięło się to z tego, że trener na każdą przechwałkę zawodnika musiał odpowiedzieć przebitką. Gdy ktoś mówił, że ma w domu niezłą kolekcję filmów, to Majewski przebijał – ja mam więcej! Gdy ktoś mówił, że jechał autem 200 km/h, to Majewski jechał 220. We własnych opowieściach – najlepszy, najmądrzejszy, wszystkich zna, wszędzie był. Więc na księżycu pewnie też wyprzedził amerykańskich astronautów. Ciekawe, że na talencie Michaela Ballacka się nie poznał i w rezerwach Kaiserslautern sadzał go na ławce.

Ale to nie jest opowieść o tym, jak Majewskiemu nie wyszło na zachodzie. To opowieść o trenerze, który jak mało kto nie potrafił budować relacji z szatnią. Bo bycie dobry szkoleniowcem nie oznacza, że potrafisz rozpisać system 1-4-4-2, że umiesz rozstawić pachołki na treningach, że wiesz o co chodzi w planowaniu mikrocyklu. Oczywiście – to jest ważne, to elementarz zawodu, natomiast jeśli nie ułożysz sobie relacji z szatnią, to szatnia cię zdmuchnie. Zarządzanie grupą ludzi to dziś klucz do efektywnej pracy szefa – i powiedzą to wam w sporcie, w biznesie, wszędzie.

A szatnia miała Majewskiego za mitomana odklejonego od rzeczywistości. Kiedyś zabronił piłkarzom dotykać piłki rękoma na treningu. No, to jeszcze nic dziwnego – czasami nawet trenerzy dzieciaków wprowadzają takie obostrzenia, ale mówimy o trenerze, który pracował z ekstraklasowiczami. Niemniej Majewski z tego systemu robił sobie jaja – choć nieświadomie. W Amice szedł na trening za Tomaszem Dawidowskim. Nagle zawołał:

– DAWID!

I jeb, rzuca w niego piłką. Dawidowski kompletnie zaskoczony, więc złapał. – Ha, kara! – uradował się Majewski.

Jego obsesją była też dieta u piłkarzy. Powiecie – no, naturalne, przecież to profesjonaliści! Problem w tym, że Majewski nie znał umiaru. Albo zdrowego podejścia do diety. Kiedyś na obozie pozwolił piłkarzom na zjedzenie pizzy. Ciężki wyjazd, dużo pracy, ale na koniec okazał serce – uznali piłkarze. Usiedli w knajpie, jedzą pizzę, zapijają coca-colą. Wpada Majewski

– Ha, kara, kara, kara!

– Trenerze, ale przecież trener sam pozwolił…

– No tak, ale coli pić nie pozwoliłem!

Potrafił chwilę przed meczem wykreślić zawodnika ze składu, bo ten… napił się kawy. Tak, kawy. Nie żurku z kiełbasą, nie setki wódki, tylko kawy. W innym meczu Grzegorza Króla zostawił na ławce, bo ten – zdaniem trenera – za dużo zjadł na obiad.

A, właśnie – obiady. Gdy jego zespoły jadły wspólnie, to nikt nie mógł wstać od stołu przed trenerem. Wszyscy zdążyli już zjeść, a Stefan mielił kolejną porcję ziemniaków. Nikogo w ten sposób nie nauczył kindersztuby – raczej po prostu wszystkich w zespole potwornie wkurwiał.

Budowanie relacji z szatnią – część kolejna. Gdy Majewski był zły po przegranych meczach, to zdarzało się, że organizował analizy. Ale nie merytoryczne – że tu zagraliśmy nie tak, tutaj było dobrze, tak nie możemy przesuwać, tutaj mamy braki. Majewski sadzał zawodników przed rzutnikiem i kazał im liczyć dobre podania, złe odbiory, niecelne strzały. Każdy siedział z kajetem i notował. Na koniec zbierał prace – jak w szkole podstawowej – i porównywał. – Panowie, nie zgadzają się celne podania, lecimy od początku.

Kiedyś Majewski zorganizował zespołowi rozbieganie po lesie. Zdrowie miał końskie, bo przecież jako piłkarz słynął właśnie ze znakomitej kondycji i jeszcze zostało mu coś po karierze. Zima, las, bieganie. Cała grupa wraca do szatni, Stefan próbuje rozładować atmosferę: – I co, panowie, czujecie nogi? Nie? No to zaraz poczujecie moje – i zdjął przepocone skarpety.

Na koniec o Majewski perełka z książki „Szamo”, opowiada sam Grzegorz Szamotulski:

Do szatni – mówimy o treningu dzień później – wróciłem jako ostatni, ponieważ dłużej zostałem na odnowie biologicznej. Kiedy wszedłem i zobaczyłem trenera mającego pretensje do chłopaków, coś we mnie pękło. Wielokrotnie w karierze zachowywałem się jak cham, jak wariat, ale wtedy wzniosłem się na wyżyny. Przez kilkadziesiąt minut obrażałem Majewskiego, zdążyłem się w trakcie tej przemowy ze dwa razy popłakać i dwa razy opanować.

Było i merytorycznie, i bardzo niemerytorycznie, wręcz prostacko, gdy mówiłem: – Pierdolisz nam ciągle o tej diecie, a zobacz, jak wyglądają twoje córki. Jak jebane brukselki! W czasie tych kilkudziesięciu minut użyłem wszystkich obelg, jakie znałem. Nazwałem Majewskiego chujem, kurwą, jego asystenta pierdolonym grubasem. Każdy epitet, jaki znajdziecie w głowie, padł w trakcie tej rozmowy. – Nienawidzimy cię. Codziennie patrzymy na ciebie z odrazą. Nie pomagasz nam w niczym, przeszkadzasz. Mamy po dziurki w nosie twoich niestworzonych opowieści, pierdolimy twoje przesądy. Taktykę ustalamy sami, bo ta twoja to gówno. Jesteś w naszych oczach zerem. Czy ty myślisz, że ktoś ma dla ciebie szacunek? – pytałem. A skoro już zapytałem…

Odwróciłem się w stronę ściany, gdzie z rozdziawionymi gębami siedzieli zawodnicy. – Szanujesz trenera? – spytałem pierwszego i od razu pomyślałem, że to wielki błąd. Bo jako pierwszy siedział młody chłopak, Marcin Tarnowski. Gdybym zaczął od Tomka Dawidowskiego, byłoby to mądre, strategiczne posunięcie, bo wiem, że by mnie poparł i rozpoczął efekt kuli śnieżnej. Jednak ku mojemu zaskoczeniu Tarnowski – nastolatek – wstał i oznajmił: – Ja trenera nie szanuję. Kolejno odzywali się następni zawodnicy i mówili to samo: – Nie szanujemy.

Majewski po raz pierwszy zorientował się, że nie tyle ma przeciwko sobie całą drużynę, ile wszyscy piłkarze zioną do niego nienawiścią. Ja tylko byłem tym, który zareagował najbardziej impulsywnie i przerwał tę zmowę milczenia. W pewnym momencie wszedł do szatni asystent, Leszek Ćmikiewicz, którego jeszcze przed drzwiami próbował zatrzymać zdruzgotany tą sceną „Czyżyk”, mówiąc: – Już za późno Leszek, za późno… Ćmikiewicz jednak wszedł, co było jego wielkim błędem. Mnie nie dało się opanować, nie zważałem na konsekwencje. – A ty, grubasie pierdolony, co tu robisz? – spytałem ostro. On stanął jak zamurowany i nie odezwał się ani słowem. To było wielkie przedstawienie.

Majewski w sposób żałosny próbował je przerywać, mówiąc proszącym tonem, że spieszy się na pociąg, ale usadziłem go na miejscu: – Siedź, kurwa, dam ci na taksówkę. Jeszcze nie skończyłem! Kiedy już wypowiedziałem wszystkie znane mi przekleństwa, kiedy obraziłem Majewskiego na wszystkie możliwe sposoby, wstał Paweł Kryszałowicz, którego Stefan postrzegał jako „swojego” człowieka. „Kryszał”, postać we Wronkach o niebagatelnym znaczeniu, mówił krótko: – Trenerze, chciałem tylko powiedzieć, że wszystko – co do słowa – co powiedział „Szamo”, jest głosem całej drużyny. On jest kapitanem i mówił w naszym imieniu. Mam nadzieję, że ta rozmowa nie wyjdzie poza szatnię. – Nie… Nie… Nie wyjdzie – wydukał wstrząśnięty Majewski. – I że „Szamo” nie poniesie żadnych konsekwencji, ponieważ mówił to w imieniu zespołu – kontynuował Paweł. – Nie… Nie… Nie poniesie.

Oczywiście nie było to możliwe. Choć Majewski dał słowo, że sprawa nie wyjdzie poza szatnię i włos mi z głowy nie spadnie (wtedy jeszcze kilka miałem), było jasne, że to moje ostatnie show we Wronkach.

46. GRZEGORZ PIECHNA

Prosty chłop z Opoczna. Nie do końca wiadomo, czy to on jest polskim Jamie Vardy’m, czy Vardy angielskim Piechną. Robił króla strzelców wszędzie, od okręgówki do Ekstraklasy, dostał powołanie do kadry, strzelił w niej gola, wyjechał za grube pieniądze na wschód i… przepadł. Do dziś nie wiadomo, czy do momentu wyjazdu miał takiego farta, czy po wyjeździe miał takiego pecha.

Gdy był najlepszym strzelcem Ekstraklasy, zdarzało mu się wrócić w dniu wolnym w rodzinne strony i rozwozić węgiel. Wielokrotnie powtarzał, że żadna praca mu nie straszna. Zanim dotarł na poziom Ekstraklasy – pierwszy zawodowy kontrakt w w wieku 27 lat – pracował w masarni. W ten sposób dorobił się ksywy „Kiełbasa”, a w Bukowcu do dziś można kupić wyroby na jego cześć. Po karierze wrócił – a jakże – do rozwożenia węgla. W Torpedo Moskwa zarobił setki tysięcy, ale jeszcze niedawno opowiadał, że kasy nie rusza, żyje za to, co zarobi.

W niedzielę ładujesz dwie brameczki w lidze, a w poniedziałek rozwozisz węgiel po okolicznych wiochach – no oryginał pierwszej wody. Wielu traktowało go tylko jako ciekawostkę. Gdy strzelił dla reprezentacji jedynego gola, koledzy śmiali się: – Możesz już kończyć, wszystko osiągnąłeś! Ryszard Wieczorek z kolei bez skrępowania mówił, że od Piechny to tak w zasadzie piłka się odbija.

Piechna to świat prostych prawd i prostych zasad. W jednym z naszych cyklów zapytaliśmy go kiedyś o najcenniejszą pamiątkę z czasów kariery piłkarskiej.

– Pralka – odpowiedział jak gdyby nigdy nic. – Do tej pory się przydaje.

W Torpedo zarabiał wielką kasę, ale na treningi dojeżdżał metrem. Nie sprawił sobie w Moskwie samochodu, bo i po co, skoro na trening miał tylko trzy przystanki? O wychodzeniu na miasto mówił, że tego nie robi, bo samemu strach, a w Moskwie mogą przecież strzelać na ulicach w biały dzień. W Rosji Piechna prezentował się tak mizernie, że aż w klubie zupełnie na serio podejrzewano go o przebite blachy. Ktoś w Torpedo wytropił nawet, że podobno miał kiedyś wytatuowaną prawdziwą datę urodzenia, ale w międzyczasie usunął tatuaż.

Zdegustowany „Kiełbasa” wzruszył tylko ramionami: – Panowie, kurwa, bądźmy poważni.

Jak wrak prezentował się także po powrocie do Polski, a Polonia nie chcąc wypłacać mu kontraktu, założyła przeciwko niemu dwie sprawy w sądzie, jedną z nich o rasistowskie wyzwisko w stronę Marcellinusa Obema. Koledzy zeznali, że do niczego takiego nie doszło, a Piechna rozumował na swoją chłopską logikę: – On niczego po polsku nie łapał, a „czarną małpę” by zrozumiał?

W tej, a może i w innej sprawie (o obrażenie prezesa Jerzego Klockowskiego) zeznawał Jan Karaś, pracownik klubu. Piechna wspomina z dumą: – Obiecali mu, że jak zezna przeciwko mnie, to w Polonii długo popracuje. Więc jak już zeznał, to wywalili go po miesiącu!

W czasach „piechomanii” telefon dzwonił tak często, że małżonka zakazała mu go odbierać. Mówiła o nim, że zje wszystko co jest na stole, a Artur Jędrzejczyk wspomina, że zabalowanie dwa dni przed meczem w niczym mu nie przeszkadzało. Mógł reklamować majonez kielecki, istniał także temat udziału w teledysku… Mandaryny.

Wielki świat Piechny nigdy nie wciągnął. On miał swoje priorytety. Jeszcze niższe ligi, Piechna pyta trenera, czy może nie przychodzić na mecz, bo kolega ma wesele. Ten nie chce się zgodzić, nie ma mowy, grasz, Grzesiek. Piechna zaproponował układ:

– Trenerze, a jak strzelę dwie w pierwszej połowie to mogę jechać?

– Jak dwie to możesz.

No i Piechna załadował doppelpacka, wsiadł w furę i pognał na wesele. Niepodrabialny. Ale o bezbarwnej postaci nigdy nie powstałaby piosenka śpiewana przez kolegów z drużyny. 

45. ZYGMUNT DĄBROWSKI 

„Koszula rozchełstana, piwo, faja.

– Gdzie do pana prezesa?

– To ja jestem.”

Sam o sobie mówi „szejk z Nowego Miasta Lubawskiego”, był właścicielem klubu Finishparkiet. To samo w sobie już brzmi komicznie.

Typowy tyran-dyktator, który myśli, że w swoim klubie może wszystko. Jego udziałem są dwa klasyki gatunku – udział w aferze korupcyjnej, a później odkupienie licencji dla własnego klubu. Jest to postać słynąca z niecodziennych sposobów na motywowanie „swoich” piłkarzy.

Na przykład w nocnych telefonach do zawodników: – Wypierdalam cię, już tu nie grasz!

Albo do trenera, by rano zapomnieć o sprawie: – Jesteś nikim, już tu nie pracujesz.

Do żon piłkarzy: – Co te dziwki tutaj robią?

Pan Zygmunt popić lubi, mniej więcej tak co trzy dni, a gdy popije – zaczynają się telefony. Drink towarzyszył mu także podczas meczów, przed meczami, po meczach, do tego stopnia, że z miejskiego stadionu musi wynosić go ochrona. Potrafił np. pędzić do szatni z zamiarem nazwymyślania zawodników i przewrócić się na piłce. Samemu natomiast nie daje piłkarzom pensji przed meczem „bo przepiją”.

Potrafił wysłać piłkarzy na szkolne boisko, na którym pełno szkieł czy pozostałości po grillach, mając trzy płyty do dyspozycji (bo zniszczą). Potrafił zadzwonić do kierowcy autokaru wiozącego piłkarzy z prośbą o zatrzymanie pojazdu, bo trener nie odbiera telefonu, a prezes chce go zjechać. Potrafił po awansie opierdzielić zawodnika tak, że ten się popłakał. Potrafił płacić pracownikom swojej firmy po pięćdziesiąt złotych, by przychodzili na mecz śpiewać „Finishparkiet”. Potrafił ruszyć na świętujących kibiców i jechać ich za to, że śpiewają „Drwęca”.

Śmieszno-straszny jest to obraz właściciela klubu, który rzucił swego czasu wyzwanie Widzewowi i mógłby kojarzyć się z bardzo pozytywną historią. Historia, jak zresztą wszystkie wymienione, ze świetnego tekstu Leszka Milewskiego:

Przed Widzewem trener wchodzi do szatni z dwoma kartkami. Na jednej skład jego, na drugiej skład ustalony przez prezesa.

– Panowie, jak myślicie, którym składem zagramy?

A wtedy do szatni wpada Zygmunt.

– Nie pierdol, gramy moim składem.

– To po co ja tu jestem?

– Po to, żebyś papier dał, ja ustalam skład.

44. TOMASZ ŁAPIŃSKI

Oryginał. Palił przez całą karierę, rzucił, gdy skończył grać. Umysłowo waga ciężka. Człowiek szerokich horyzontów.

Mówisz Łapiński, myślisz… niespełniona kariera. Łapiński nigdy nie zagrał w lepszej lidze, ale głównie dlatego, że każde zainteresowanie z automatu odrzucał. Zawsze miał fobie latania samolotem. A po burzliwym powrocie z Chile wsiadł na pokład maszyny tylko dwa razy w swoim życiu – gdy kadra grała na Wembley, a potem od razu w Chorzowie ze Szwecją. Samolot był jedyną możliwością.

Gdy nie musiał, wolał jechać autem, nawet jeśli miał się tłuc przez pół Europy. Tak było choćby w Widzewie, gdy ten grał mecz z Liteksem Łowecz. „Łapa” wpakował się w Mercedesa Vito, jechał do Bułgarii 1,5 dnia, nocował gdzieś na Węgrzech. Na miejscu był tak padnięty, że nawet nie wchodził na trening, od razu na mecz. A potem rzecz jasna powrót.

Co wydarzyło się w samolocie z Chile, skąd wracała reprezentacja? Świadkowie wspominają to jako dantejskie sceny. Maszyna zaczęła pikować, spadła z wysokości o kilometr. Ludzie uderzali głowami o półki, napoje latały po całym samolocie, panikowała nawet obsługa. Gdy ustabilizowano lot, większość pasażerów ze stresu zwyczajnie się nawaliła.

W „Łapie” został uraz, sam mówił, że nie wyobraża sobie funkcjonowania w lidze, w której co dwa tygodnie musi lecieć na mecz. Dziś został przy piłce, głównie w roli eksperta, w czym świetnie się sprawdza. A to ciekawe o tyle, że dziennikarze nigdy za nim nie przepadali. Rzucał odpowiedzi na odwal się, miał łatkę mruka. Udzielał mniej więcej takich wywiadów. “Twoja opinia o alkoholu i papierosach”. “Tak, moja”. 

Wachlarz jego zainteresowań jest szeroki, zwłaszcza jak na środowisko, w którym funkcjonuje. Książka? Nie tyle nałogowo czyta, co także pisze, niedawno wyszła jego powieść „Szmata”, do tego pisze wiersze. Film? Nie tyle ogląda, co także robi, na koniec szkoły filmowej zaprezentował etiudę „Sąd”. A do tego wszystkiego jara się jeszcze fotografią.

Anegdota? Łapiński nie jest osobą, o której krąży tysiąc historii. Koledzy z boiska wspominają jego zamiłowanie do papierosów. Trener Smuda pozwalał wszystkim na puszczenie dymka, ale tylko „Łapa” się na to decydował. Także w autokarze jadącym na mecz – szedł na czoło pojazdu, siadał koło kierowcy i kopcił na oczach szkoleniowca. Jak pisaliśmy – rzucił, gdy skończył grać.

43. KRZYSZTOF DMOSZYŃSKI

Charakterystyczny wąs, ksywka „Biała Mewa”, zdolność do załatwienia absolutnie wszystkiego, nazwisko skrócone o kilka liter wskutek afery korupcyjnej. Tak, jeśli chcemy wyobrazić sobie typowego działacza piłkarskiego przełomu wieków, Krzysztof Dmoszyński pasuje idealnie.

Zawód-działacz. Prezesował Polonii Warszawa, Wiśle Płock i Górnikowi Łęczna, doradzał w Legii, Lechii czy Pogoni, był dyrektorem reprezentacji, stał za tworem Lechia/Olimpia. Z czego słynął? Z kreatywności. Tu załatwi, tam zagada, a w międzyczasie wymyśli, jak obejść przepisy. Inteligentny, ale i wykształcony – wyróżniał się ukończeniem studiów prawniczych. Oraz nieoczywistymi kontaktami – gdy Hubertowi Kostce buchnął ktoś eleganckie BMW, znalazło się za pół godziny. Z kwiatami w ramach przeprosin.

No dobra, co mamy na myśli pisząc, że działał kreatywnie? Historia ściągnięcia do Legii Cezarego Kucharskiego, o której czytamy w „Piłce Nożnej”. Kucharski grał w szwajcarskim FC Aarau, a na stole leżała oferta ze Sportingu Lizbona opiewająca na milion marek. Dmoszyński próbował wypożyczyć piłkarza, ale samo wypożyczenie nie wchodziło w ogóle w grę. Zaproponował rozwiązanie – jeśli Legia awansuje do fazy grupowej Ligi Mistrzów, wykupi Kucharskiego za 1,2 miliona, a w międzyczasie Kucharski przyjdzie na trzy miesiące za darmo. W Legii strzeliły szampany – i tak nikt specjalnie nie wierzył w wyeliminowanie IFK Goteborg, dobry piłkarz przyjechał na trzy miesiące za friko.

Problem pojawił się w momencie, gdy… Szwedzi zostali wyeliminowani. – Kurwa, coś ty znów narobił człowieku, skąd ja takie pieniądze wezmę – pieklił się wykładający kasę na Legię Janusz Romanowski. I tu zadziałał Dmoszyński. Puścił do prasy plotkę, że Sporting wykupuje Kucharskiego za dwa miliony marek. Gdy ktoś pytał o szanse na zatrzymanie zawodnika, odpowiadał w stylu: – No ale jak, za co?! Telefony się rozdzwaniały, w końcu znalazł się chętny na opłacenie piłkarza, jeśli kwota odstępnego będzie mniejsza. W takich okolicznościach „zbicie” ceny uznano za wielki sukces prowadzącego rozmowy działacza.

Dbać potrafił także o własny portfel. Historia z książki „Szamo”: „Dmo” – zwany też „Białą mewą” – oddawał chłopom za bilety lotnicze. Przyszedł pierwszy: zwrot wynosił 4120 złotych. – Wiesz co, dam ci cztery tysiące, końcówki nie mam. – W porządku, kierowniku. Przy drugim historia się powtórzyła. Wieczorem chłopaki podsumowali, że na jednym takim „rozliczeniu” Dmoszyński zainkasował jakieś trzy tysiące.

W Płocku tak masowo odstawiał do rezerw, że śmiano się, iż druga drużyna wygląda lepiej niż pierwsza – można było zobaczyć w niej Jerzego Podbrożniego, Radosława Sobolewskiego, Grzegorza Bonka, Piotra Mosóra. Zdarzyło mu się rozmawiać z wściekłymi ludźmi z miasta, gdy Wahan Geworgian narobił długów w kasynie. To „Dmo” także… odsunął Pawła Zarzecznego od komentowania w C+.

Mecz Górnika Łęczna z Wisłą Płock, wieje nudą aż do Sopotu. Komentujący mecz z Edwardem Durdą „Pawka” wpada na antenie na pomysł: –  Ej, spróbujmy to skomentować jakby grał Manchester United z Realem! Gol! Podanie! Co za rajd! Fenomenalnie! Bosko!

To duet, który potrafił ubarwić najgorszy mecz, a więc możecie się domyślić, jaka zaczęła się jazda. Po kilku dniach Dmoszyński wysłał do stacji protest. Kluby z Płocka i Łęcznej nie życzyły sobie już więcej Pawła Zarzecznego na wizji. Zarzeczny został odsunięty, jego pensję mocno obcięto, a mecz… Być może się domyśliliście – po latach wyszło, że był sprzedany.

Ostatnia anegdota, którą Dmoszyński opowiadał w „Piłce Nożnej”. Na zgrupowanie w Bangkoku Janusz Wójcik powołał dwóch bramkarzy. Jeden z nich doznał kontuzji. Powstało ryzyko: co, jeśli rywale się zorientują? Co, jeśli celowo doprowadzą do kontuzji bramkarza, by biało-czerwoni zostali z niczym?

Sztab dywagował, a Dmoszyński z grobową miną zaproponował, by za bramkarza przebrał się jeden z nich. Na przykład 54-letni Zbigniew Pocialik, w przeszłości stał na bramce.

– Pójdziemy zaraz do fryzjera, farbą pokryje ci siwe włosy, nikt się nie zorientuje – nakręcał Pocialika, który cały zbladł. Mecz reprezentacji, a on, 54-latek, miałby siedzieć na ławce? Wejść w przypadku urazu?!

– A żebyś groźnie wyglądał, zrobimy ci tatuaż na twarzy, przestraszą się – podkręcał Dmoszyński.

Pocialik finalnie się jednak wyratował.

42. MICHAŁ LISTKIEWICZ

Wielu ludzi w polskiej piłce znamy, ale człowieka z taką kulturą osobistą ze świecą szukać. Ostatnio zadzwoniliśmy do pana Michała, żeby porozmawiać o tym, jak piłkarze obrażają się na boisku. Skończyło się na półgodzinnej tyradzie na temat schamienia społeczeństwa, bluzgania przez młodzież i braku kultury w internecie.

Był piłkarzem, ale w futbolu mu nie wyszło. Między innymi przez to, że pewnego razu przestrzelił rzut karny nie tylko nad bramką, ale i nad piłkołapami. Trener wysłał go na piłkę ręczną. Później studiował hungarystykę (nie chciał iść do wojska, miał kolegę z Węgier – padło akurat na taki kierunek), był dziennikarzem sportowym, ale największą karierę zrobił jako sędzia. Prawdopodobnie jedyny Polak na świecie, któremu Maradona skopał drzwi – konkretnie po finale mundialu, który Argentyńczycy przegrali i nie mogli się pogodzić z porażką.

U Kazimierza Górskiego był kamerdynerem, ze Zbigniewem Bońkiem grał w koszykówkę, Arsene’a Wengera woził po Polsce i Ukrainie w trakcie Euro 2012. Obok prezesa PZPN ma pewnie najzasobniejszą książkę kontaktów ze wszystkich ludzi polskiej piłki. Niesamowity anegdociarz, ma historię na każdy temat. Choć nam z Listkiewiczem najbardziej kojarzy się opowieść z meczu Niemiec ze Związkiem Radzieckim. Jeden z piłkarzy ZSRR rzucił do “Listka”, że jest chujem. Arbiter zatrzymał grę, zawołał do siebie gagatka i pyta:

– Kto chuj? Ja czy ty? – i sięga dłonią do kieszonki, gdzie trzyma się czerwoną kartkę.

– Panie sędzio, ja chuj – odparł zawodnik.

I sprawa załatwiona.

Jednego z polskich piłkarzy sprzed lat zapytał kiedyś jak to się dzieje, że ten zawodnik taki krępawy, taki nie za szybki, a jednak zawsze potrafi uciec rywalowi. Nawet jeśli biegł za nim jakiś świetny sprinter, to tenże piłkarz potrafił utrzymać go za plecami.

– No bo, panie Michale, jak pan nie patrzył, to ja ich zawsze tak, cyk, za jajca…

Na Juventusie kiedyś zapukał mu do drzwi Zinedine Zidane.

– Dzień dobry, o, pan delegat. Mogę tu zapalić? Wszędzie gonią, kary co chwilę, a tu chyba mogę?

– A pal sobie.

Listkiewicza trudno jest wkurzyć. Nie obraża się, nie stroi fochów. Swój honor ma, ale pierdołami się nie przejmuje. Kiedyś “Przegląd Sportowy” opublikował zdjęcie, jak “Listek” dłubie w nosie – do tego jakiś szyderczy podpis. Następnego dnia do redakcji dzwoni bohater zdjęcia. Wszyscy myśleli, że się wkurzy, że obrazi, że będzie się sądził. A pan Michał powiedział tylko: – Serdecznie wam dziękuję. Żona dziesięć lat mnie próbuje oduczyć tego dłubania, a wy to załatwiliście jednym zdjęciem!

Kiedyś jechał na lotnisko ze Zdzisławem Kręciną i Adamem Olkowiczem. Obok w samochodzie jeszcze Tomasz Kot – bardzo dobry polski aktor. Kot przysłuchiwał się rozmowom, a cała trójka zachowywała się… no, powiedzmy, że głośno. Później Kot w wywiadzie u Krzysztofa Stanowskiego mówił, że piłkę lubi, że ogląda, ale jechał raz z taką trójką i go trochę to zniesmaczyło. Listkiewicz wywiad przeczytał i zadzwonił do “Stana”: – Panie redaktorze, sto procent prawdy, jest mi bardzo wstyd i bardzo chciałbym Kota przeprosić, że tak się stało. Pomoże pan?

W 2006 roku po meczu Polski z Ekwadorem Listkiewicz spotkał na trybunie Kazimierza Marcinkiewicza. Ówczesny premier po porażce 0:2 miał kwaśną minę, a Listkiewicz zaproponował, by może zszedł do szatni i podziękował za walkę, bo reprezentanci robili co mogli.

Nie. Idź ich opierdol! – rzucił premier.

Aha! Teraz to niech pan sam ich opierdoli! – odpowiedział Listkiewicz. Chodziło też o to, że Marcinkiewicz lubił pokazać się przy kadrze, gdy były wyniki, ale po porażce już mu głupio było stawać przy przegranych.

Sam o sobie mówi, że piłkarzom dawał pograć, ale i lubił, gdy rozwiązywali problemy między sobą. Gdy kartek nie musiał dawać, to nie dawał. Ale Piotrowi Jegorowi musiał – wyrzucił go z boiska. Ten się wściekł: – O ty chuju, jak już mi dałeś czerwoną, to się nasłuchasz! – zagrzmiał.

I leciał. 30 sekund bluzgów. “Listek” pyta:

– Już?

– Nie, kurwa, słuchaj dalej!

Twoja matka to, twoja żona tamto. – Tak jak normalnie załącznik do sprawozdania ma jedną stronę, tak Piotrkowi spisałem wszystkie inwektywy pod moim adresem i wyszło tych stron osiem.

41. GRZEGORZ KRÓL

Jedni twierdzą, że Król przegrał w kasynie równowartość kilku samochodów. Inni, że “Królik” przehulał kilka mieszkań. Choć jak tak słuchamy historii o nim, to przypuszczamy, że i blok mieszkalny dałoby się za to kupić. Prawdopodobnie jedyny piłkarz, który w kasynie przegrał swój transfer. I to nie metaforycznie, ale dosłownie. Chciał go Lech Poznań, ale miał ważny kontrakt w Jaworznie. Pojechał zatem do drugoligowca, szybko dopiął sprawę (słowami “nie będę już u was grał, wieśniaki”), pozostało tylko załatwić sprawę w PZPN-ie. Sytuacja była prosta – Lech daje dziesięć koła, drugie dziesięć tysięcy dokłada Król z własnej kieszeni, wykupuje się z obecnej drużyny i jako wolny zawodnik podpisuje umowę z Kolejorzem. Proste?

No, nie do końca.

Król wysiadł na Centralnym w Warszawie, skoczył do kasyna, został tam na trzy dni. Przegrał wszystko. Wychodził w ciągu dnia tylko na dwie przerwy – w nocy, gdy sprzątano lokal, oraz na kebaba zaraz obok kasyna. Do Lecha oczywiście nie trafił, wyłączył telefon na kilka dni, zapadł się pod ziemię.

Problemy z hazardem zapijał alkoholem. Problemy z alkoholem zagrywał przy stole z białą kulką. Kiedyś na prośbę mamy zaszył się. Dla niekumatych – alkoholikom wszywa się w tyłek lek, który w spotkaniu z alkoholem reaguje na różne sposoby. Jedni rzygają, inni mają bombę po jednym piwie, inni jeszcze stany depresyjne. Zależy od leku i organizmu. Król z wszywką grał przez moment w Amic. Sęk w tym, że nikomu o zaszyciu nie powiedział i przy jednym z wślizgów szwy na tyłku pękły. Spodenki zakrwawione, ból paskudny. – Musiałem o coś na murawie zaczepić – tłumaczył się przed kolegami. Oczywiście wszywka nic nie dała – chlał dalej.

W Amice kiedyś zasiedzieli się w klubie przed wyjazdem do Jaworzna. Wraz z paroma kolegami siedział przy stole, trener zaordynował “panowie, za pięć minut odjazd”. Król i kilku innych wzruszyło ramionami, kończą kawusie. Nagle autobus ruszą. W grupie konsternacja – biegniemy, nie biegniemy? Podnoszą się z krzeseł, a autobus po przejechaniu kilkuset metrów hamuje. Spóźnialscy pakują się do autobusu i odpalają na cały regulator: – I co, kurwa, obsraliście się? Bez nas byście przegrali w jebanym Wodzisławiu!

Zagraniczne zgrupowanie Amiki. Koniec treningu, Król leży obok boiska na plecach, piłka podłożona pod głową, przytrzymują ją rękoma. Trenerem był akurat Stefan Majewski, który zakazywał dotykania piłki rękami. – Kara, kara! – krzyczy Jurji Szatałow, wówczas asystent trenera. A Król na to: – Ja już jestem po treningu.

Szatałowa to nie przekonało i obstawał przy stanowisku, że Król musi zapłacić regulaminową dychę. No to “Królik” się zirytował. Wstał, włączył tryb Michael Jordan, zaczął kozłować tą piłką jak szalony. – Podlicz mi tylko ile płacę – rzucił tylko i poszedł do szatni.

Amica, odprawa przedmeczowa.

Trener: – Grzesiu, musisz dzisiaj dużo kiwać. Tego od ciebie oczekuje. Jasne?

– Jasne. Tylko jedna uwaga.

– Tak?

– Ja jeszcze nigdy w życiu nikogo nie okiwałem.

Polonia, ważenie piłkarzy przed jednym z treningów. Król wchodzi na wagę, a tak prawie dziewięć dych. Dariusz Kubicki załamał ręce, ale uznał, że trzeba nad “Królikiem” popracować. Problem w tym, że Król zawsze był trochę za gruby, a na tym etapie kariery miał już w dupie obowiązki. Kiełbasa, piwo, kebab. Piwo, kebab, kiełbasa. Dodatkowe treningi, bieganie? O tym za chwilę. Ale zasadniczo w tamtej Polonii schudnąć mu się nie chciało, a Kubicki naciskał: – Grzesiu, pociągniesz nam zespół, tylko się spręż!

Król wpadł zatem na wspaniały pomysł. Waga w szatni była ustawiona obok parapetu. Tydzień później wszedł na wagę, podparł się palcem o parapet, na liczniku o kilogram mniej. Kubicki zachwycony: – Grzesiu, dobry kierunek, oby tak dalej!

Tydzień później kolejne ważenie. Król dociska palec mocniej, licznik leci jeszcze niżej. Kubickiemu aż wychodzą rumieńce. Dwa tygodnie później, waga znów pokazuje, że piłkarz chudnie. Kubicki klepie go po plecach, choć bebzol piłkarza ani drgnie.

Po miesiącu Król wchodzi do szatni na ważenie i nagle zamiera. Waga nie stoi przy parapecie, a na samiuśkim środku pomieszczenia. O nic nie może się oprzeć. Wchodzi na wagę i wychodzi, że od czasu rozpoczęcia treningów z Kubickim (biegali razem dookoła boiska) przytył kilka deko. Trener załamał ręce.

W szatni żartowali, że Król straci na wadze dopiero wtedy, gdy kupi ją za sto, a sprzeda za pięćdziesiąt. W Amicę piłkarze na czas urlopów dostali sport-testery. Każdy trening był monitorowany i odnotowywany w urządzeniu – takie Endomondo paręnaście lat temu. Pierwsze spotkanie w klubie po przerwie, każdy zdaje sprzęt. Jeden piłkarz oddaje – osiem treningów. Inny, wybiegany, dziesięć. Król oddaje sport-tester, a tam dwanaście treningów biegowych. Nikt nie wierzy, Król idzie w zaparte – biegałem, odpierdolcie się. Wreszcie przyznaje się: – Dobra, kurwa. Dawałem bratu, biegał, a za każdy trening dawałem mu pięć dych.

GKS Bełchatów, Król wygląda jak karykatura piłkarza. Brzuch wylewa mu się spod koszulki, waży spokojnie ponad dziewięć dych. Spodenki dostał w największym możliwych rozmiarze, ale nawet nie musiał ich wiązać. Gdy pytają go o numer na koszulce, pyta o pierwszy wolny. – Dziewiętnaście? To tyle sztuk zapakuje w tym sezonie! – deklaruje. Wszyscy polewka, przecież ten schab nie strzelić pięciu.

Pewnego dnia wszedł do szatni i zapytał:

– Dobra, debile, z kim dzisiaj gramy?

– Z Widzewem – słyszy.

– To se dzisiaj dwa strzelę.

Wchodził na boisko i strzelał. Niestety dla Króla – blisko Bełchatowa leży Łódź. A w Łodzi są kasyna. A w kasynach wypłata do przegrania.

Sam szacuje, że w trakcie kariery przegrał trzy miliony złotych. Wielu kolegów nie chce go widzieć na oczy. Ci naiwni chętnie by go spotkali – choćby po to, by oddał pożyczoną kasę.

DAMIAN SMYK I JAKUB BIAŁEK

***

Miejsca 91-100: Denaturowy Midas, „dobre jebnięcie z nogi”, dziki Donald i dziki Nicki, czyli pierwsza część rankingu

Miejsca 81-90: Od lakiernika do dyrektora sportowego Lecha Poznań, skromny chłopak z Dębicy i Kielce stolicą mody, czyli druga część rankingu

Miejsca 71-80: marynarka Maxi Kaza, wysoka godzina na zegarku Ljuboji, fajeczka Szczęsnego z prezydentem i „kim ty kurwa jesteś, pedale?”, czyli trzecia część rankingu

Miejsca 61-70: wypłata w płytkach, Pyżalska prosząca o dłuższą przerwę, Seaman pedałem z kitką i „człeniu, jak cię za pejsa wytargam…”, czyli czwarta część rankingu

Miejsca 51-60: zapalenie kiszki stolcowej, “Kubuś Puchatek” zamiast analizy, lekarski pieniążek i czerpanie energii z drzew, czyli piąta część rankingu

Pochodzi z Poznania, choć nie z samego. Prowadzący audycję "Stacja Poznań". Lubujący się w tekstach analitycznych, problemowych. Sercem najbliżej mu rodzimej Ekstraklasie. Dwupunktowiec.

Rozwiń

Najnowsze

Ekstraklasa

Dobra wiadomość dla trenera Kolendowicza. Podstawowy zawodnik wraca do gry

Bartosz Lodko
0
Dobra wiadomość dla trenera Kolendowicza. Podstawowy zawodnik wraca do gry

Weszło

Polecane

Polski siatkarz gra w Izraelu. „Czuję się bezpiecznie. Narracja mediów jest rozdmuchana”

Jakub Radomski
28
Polski siatkarz gra w Izraelu. „Czuję się bezpiecznie. Narracja mediów jest rozdmuchana”

Komentarze

6 komentarzy

Loading...