Postawmy sprawę jasno: THW Kiel, nawet jeśli w ostatnich latach nie zgarnia seryjnie mistrzostw Niemiec, to jeden z najlepszych zespołów w historii piłki ręcznej. Pokonanie ich – nawet jeśli, jak dziś, mieli już zapewnione zwycięstwo w grupie – to zawsze duża rzecz. Szczególnie, jeśli dokonuje się tego w taki sposób jak VIVE. Czyli po absolutnie szalonym spotkaniu.
Dla kielczan był to naprawdę ważny mecz. Awans do dalszej fazy mieli co prawda zapewniony, ale bronili trzeciego miejsca w grupie, które pozwalałoby uniknąć groźniejszych rywali w kolejnej fazie. Długo wydawało się, że ta misja najzwyczajniej w świecie się im nie powiedzie. Niemal od samego początku to goście z Niemiec prowadzili. W pierwszej połowie VIVE miało jeden krótki zryw, gdy wyszło na prowadzenie 10:8. Ale co z tego, skoro po chwili gospodarze zamienili się w szturmowców z Gwiezdnych Wojen i rzucali wszędzie, tylko nie do bramki.
Po drugiej stronie za to akurat w tym momencie takich problemów nie było. Zawodnicy Kiel spokojnie trafili wówczas cztery razy z rzędu i odzyskali prowadzenie. Jedyne, za co można było pochwalić VIVE w tym okresie, to fakt, że nie dali się Niemcom oddalić. Jeśli już przegrywali, to maksymalnie czterema bramkami. Na więcej rywali nie puścili. A wiadomo, że w szczypiorniaku taki dystans da się odrobić stosunkowo szybko.
Tu musimy się na chwilę zatrzymać. Bo napisaliśmy wcześniej, że Kiel miało już pewne zwycięstwo w grupie. Teoretycznie mogło więc zagrać na luzie, wystawić rezerwy. Ale tylko teoretycznie. Gdzie jak gdzie, ale do Kielc kilończycy zawsze przyjeżdżają nastawieni jak na wojnę. Z VIVE od dawna nie potrafią bowiem wygrać – ostatni raz udało im się to przed dziewięciu laty (z siedmiu spotkań od tamtej pory przegrali pięć, dwa razy zremisowali). Chcieli przełamania tej passy. I to było widać. O luzie nie było mowy ani przez moment. Od samego początku grali tak, jakby walczyli o finał Ligi Mistrzów.
VIVE po prostu nie dawało sobie z tym rady. W obronie wyglądało to nie najlepiej, przez szyki kielczan łatwo przedzierali się choćby Lukas Nilsson czy Harald Reinkind. Na całe szczęście od początku spotkania w znakomitej (który to już raz?) dyspozycji był Andreas Wolff, który między słupkami kieleckiej bramki wygląda ostatnio jak Genzo Wakabayashi szczypiorniaka. Jeśli nie wiecie kim jest ten pan z japońskim nazwiskiem – wygooglujcie sobie. A potem obejrzyjcie wszystkie odcinki.
I to właśnie Wolffa, zresztą byłego zawodnika Kiel, uznać trzeba za bohatera tego spotkania. To on w końcówce drugiej połowy, gdy wydawało się, że gospodarze są już straceni, zaczął wyciągać z rękawa niesamowite interwencje. Jedną, drugą, trzecią i kolejne. Czasem nawet dwie naraz i to w sposób absolutnie fenomenalny. A w końcówce wreszcie dorównali mu koledzy z przodu. Na czele z gościem od zadań specjalnych – Aleksem Dujshebaevem. Hiszpan zagrał w kluczowych momentach jak mistrz i wyprowadził VIVE na prowadzenie, którego kielczanie nie zmarnowali. Ostatecznie wygrali – 32:30.
Dzięki temu polski zespół utrzymał trzecie miejsce w grupie. To powoduje, że rywalem kielczan będzie tam szósta ekipa z grupy A. Czyli kto? To jeszcze nie jest pewne – albo będzie to słoweńskie Celje, albo chorwacki PPD Zagrzeb. W każdym razie – przeciwnik jak najbardziej do spokojnego ogrania. Gdyby VIVE przegrało mecz z Kiel, byłoby znacznie gorzej. A tak można w ciemno stawiać na awans kielczan do dalszej fazy i liczyć, że trochę się na tym zarobi. O to właśnie chodziło.
Swój mecz rozgrywali też dziś zawodnicy Orlen Wisły Płock. W ich przypadku stawką był jednak sam awans, nie mieli – jak VIVE – zapewnionego go już wcześniej. W bezpośrednim starciu z hiszpańskim Bidasoi Irun przegrali co prawda 19:24, ale w pierwszym meczu – rozegranym tydzień wcześniej w Płocku – wygrali siedmioma bramkami. A to oznacza, że w 1/8 finału Ligi Mistrzów zobaczymy dwie polskie ekipy.
Nie obrazimy się, jeśli po jej rozegraniu, będziemy mogli napisać to samo o ćwierćfinale.
Fot. Newspix