Krzysztof Kamiński to legenda czasów, gdy 2:2 z Juventusem piłkarze Widzewa uważali za zawalony mecz, a The Kop na Anfield żegnało polski zespół owacją na stojąco.
Półfinalista Pucharu Europy, dwukrotny mistrz Polski, najbardziej utytułowany widzewiak w historii, a dziś posiadacz własnego klubu i szkoleniowiec czwartoligowej Andrespolii Wiśniowa Góra, która za sprawą byłej gwiazdy Wielkiego Widzewa ma swoją wizję na futbol i szkolenie.
Zapraszamy na kolejny odcinek ETOTO!
***
Podobno działacze RTS wypatrzyli pana na meczu Żyrardowianki z Bzurą Chodaków, gdzie pierwotnie przyjechali obejrzeć innego zawodnika.
Tak słyszałem. Niektórzy mają szczęście. Ale powiem szczerze, zanim trafiłem do Widzewa, już byłem przygotowany do grania. Czułem się mocny. Skończyłem Liceum Ogólnokształcące i stanąłem przed dylematem. Mama pytała:
– Krzysiek, co będziesz robił dalej?
– Chciałbym grać w piłkę.
– Czy ty z tego wyżyjesz? Idź na studia, jak starszy brat. Zrobisz studia, zawsze będziesz miał pracę.
Ale nie posłuchałem. Uznałem, że rok poczekam. Trenowałem dwa razy dziennie, wzmacniałem się siłowo, grałem w Żyrardowiance.
Kolega zabrał mnie kilka razy na mecze Legii. Pojechaliśmy, zobaczyliśmy jak gra Kaziu Deyna, jak grają inni piłkarze. To był 1977 rok. Patrzyłem i myślałem: “Kurczę, przecież ja gorzej od nich nie gram”. Ktoś może mi zarzucić przesadną pewność siebie, ale przecież to się sprawdziło, wkrótce mnie dojrzano i grałem na wysokim poziomie.
Może moja pewność siebie wynikała z pochodzenia społecznego. Było u nas trochę problemów rodzinnych. Mama nas wychowywała sama, było nas czterech rodzeństwa, ja najmłodszy. Trzeba się było przepychać przez życie. To nie tak jak teraz, że wszystko jest pod nos. Nosiłem ubrania jako czwarty. Bardzo smaczna była kromka chleba polana wodą i posypana cukrem. Mięso było od święta, a święta, wiadomo, są dwa razy do roku. Może to spowodowało, że w człowieku narastał charakter buntownika, który jak coś sobie zaplanował, to szedł do tego konsekwentnie.
Przychodził pan z czwartej ligi do drużyny, która potrafiła zbić Juventus czy Manchester City. Czuł pan trafiając do Widzewa jakby złapał pana Boga za nogi?
Na pewno zmieniło się moje życie. Było mi o pewne sprawy dużo łatwiej – wtedy dostać mieszkanie, kupić samochód, to trzeba było grać na poziomie Widzewa. Kupowaliśmy różne rzeczy w Peweksie, mieliśmy dostęp do różnych towarów.
Na początku była jakaś trema, niepewność, natomiast powiem szczerze: ja chciałem grać. W szatni Widzewa pokazałem charakter, który oni zaakceptowali. W tamtych czasach to było normalne, że zawodnicy mówili do trenera: my jego chcemy, on musi grać.
Tak było już po pierwszych sparingach. Mam do dziś wycinki gazet, które wtedy się ukazywały, po meczu ze Starem Starachowice, gdzie wszedłem przy 0:0, rozkręciłem towarzystwo i wygraliśmy 4:0 gazety pisały: drugi Boniek w Widzewie. Sam Zbyszek po meczu, pamiętam jak dzisiaj, w szatni powiedział:
– No to dwóch ludzi ma pewne miejsce. Krzysiek Kamiński i ja.
ETOTO MA BOGATĄ GAMĘ ZAKŁADÓW NA CZWARTĄ LIGĘ!
Początki jednak nie były tak bezproblemowe, mówi pan o świetnych sparingach, ale wkrótce spędził pan dwa lata w rezerwach Legii.
Pewne układy w drużynie też występowały. To była skomplikowana szatnia. I tyle. Resztę niech sobie ludzie dopowiedzą.
Po półroczu poszedłem do Ludwika Sobolewskiego i powiedziałem, że mam dosyć siedzenia na ławce, bo czuję się na siłach, żeby grać, a tutaj jest coś nie tak z tym wszystkim. Sobol mi mówi, żebym został jeszcze. Później odezwało się wojsko, Legia. W pierwszej drużynie nie zagrałem ani razu, nie byłem nawet zaproszony na trening. Grałem tylko w rezerwach. Miałem wrażenie, jakby się chcieli na mnie mścić. Z późniejszej perspektywy szczególnie, bo skoro wchodzę do Widzewa, gram na wysokim poziomie, to dlaczego tam nawet nie dostałem szansy, jednego choćby meczu?
Szczęśliwie wróciłem do Łodzi, a mecz, który otworzył mi drogę do bycia pełnowartościowym piłkarzem Widzewa to derby z ŁKS-em, wygrane 3:1, gdzie strzeliłem dwie bramki. Cieszyłem się, ale nie zdawałem sobie jednak sprawy z tego, co może mnie jeszcze czekać. Zostałem zaakceptowany. Tworzyłem ten Widzew przez kilka lat. Potem sam akceptowałem ludzi, którzy do nas przychodzili. Czuło się też wsparcie kibiców, co się nie zmieniło do dziś, bo kibice Widzewa potrafią docenić. Z tamtych lat pamiętam taki mecz z Górnikiem Wałbrzych. Górnik zaskoczył, był liderem. Na meczu było 30 tysięcy widzów, kilka razy powyżej pojemności stadionu. Cieszę się, że teraz znowu zaczęła się moda na Widzew.
Jaką postacią był Ludwik Sobolewski?
Przede wszystkim bardzo wiarygodną. Co powiedział, to zrobił. Bardzo doceniał osoby, które dużo z siebie dają. Miał też duże wyczucie do tego co robi w sporcie. Lubił mnie, miałem u niego chody.
Jak świętowaliście pierwsze w historii Widzewa mistrzostwo Polski?
Szampany po wszystkim i wracamy do siebie, na Widzew, tu impreza do białego rana. Pani Basia w klubowej kawiarence organizowała te imprezy. Ale następnego dnia myśleliśmy już o kolejnych treningach, meczach. Nie świętowało się tygodniami, nie było na to czasu. Trenowaliśmy dwa razy w tygodniu na głównej płycie, choć wiadomo, staraliśmy się ją oszczędzać. Było też boisko na Stokach, tam często jeździliśmy. Zimą przy Niciarnianej, gdy tylko śnieg spadł, wałowanie i się trenowało na śniegu. Nic to nie przeszkadzało.
KURS 3,65 W ETOTO
Z jakimi nastrojami jechaliście do Livepoolu?
Po pierwszym meczu jechaliśmy na Anfield wygrać. Po prostu. Mieliśmy zaliczkę dwóch bramek, ale wiedzieliśmy, że jak będziemy jej tylko bronić, to będzie nawałnica i może być różnie. Postanowiliśmy więc, że gramy odważnie. Wiedzieliśmy jak to się robi, trzeba wyjść z charakterem i robić swoje. Pamiętam, cały dzień przed meczem padał deszcz. Wieczorem pojechaliśmy na stadion, półtorej godziny do meczu, a tam kałuże na boisku. Jak będziemy grać? Ale wychodzimy, grama wody nie było.
Po meczu fajne zaskoczenie, że kibice Liverpoolu, trybuna The Kop, ci najbardziej fanatyczni, wstali i bili nam brawo. Byliśmy też zaproszeni na pomeczowy bankiet, na którym byli działacze i piłkarze Liverpoolu. Było im przykro, ale nie robili z tego wielkiej tragedii – myślami byli już przy następnym meczu. Gratulowali, zachowali się z wielką klasą.
Juventus był do przejścia?
Na pewno. Po losowaniu spojrzeliśmy na siebie: fajnie, będzie niezła zabawa. Juve to było pół reprezentacji Włoch, plus Zbyszek i Platini. Mieliśmy pecha, pierwsza bramka od rykoszetu – Andrzej Grębosz się odwrócił, dostał piłką w tyłek i wpadło. Tak naprawdę mogliśmy to u siebie odwrócić, skończyło się na 2:2, wkradało się w nasze granie jakieś zawahanie, jakieś przestoje. Zawaliliśmy mecz w Łodzi przez brak koncentracji.
Rozbudziliście apetyty. Ale później zdarzały się obok świetnych meczów, jak z Gladbach czy Rapidem, także duże rozczarowania.
Największym rozczarowaniem było Galatasaray Stambuł. Mieliśmy karnego po mojej akcji, chyba Włodek Smolarek nie trafił. Zawaliliśmy tutaj strasznie, to był duży niedosyt. Ten zespół już się wtedy mocno zmieniał.
Darek Dziekanowski mógł być drugim Zbigniewem Bońkiem?
Nie, absolutnie nie. Nie miał charakteru. Do wielkiej piłki trzeba go mieć, on się nie nadawał. Wielu jest piłkarzy dobrych, żeby wyjść jeszcze wyżej, trzeba mieć szczególne predyspozycje – takie na pewno miał Zbigniew Boniek, takie ma Robert Lewandowski.
Ma pan niedosyt spoglądając na swoją karierę? Skoro po pierwszych meczach łódzcy dziennikarze pisali, że jest pan drugim Bońkiem…
To oceniali dziennikarze, nie ja, ich trzeba zapytać. Może trochę przesadzali. Ja sam się zastanawiam: czy w ogóle miałem talent? Pan wie co to talent? Talent to, jak mówią, 99% potu i 1% polotu. Brakowało mi predyspozycji fizycznych też. Charakter tak, ale fizycznie – w pewnym momencie musiałem zejść niżej, na linię obrony.
Jestem spełnionym zawodnikiem. 23 mecze w europejskich pucharach, dwa razy mistrzostwo Polski, trzy razy wicemistrzostwo, Puchar Polski. Niech pan znajdzie bardziej utytułowanego zawodnika Widzewa.
Nie ma, pan jest najbardziej utytułowanym.
Jedna drobna rzecz, to że nie dostąpiłem zaszczytu gry dla reprezentacji Polski. Zostałem powołany za Piechniczka, ale nie zadebiutowałem.
Jak to się stało, że w 1988 przestał pan grać w Widzewie? miał pan dopiero 30 lat, a ta kariera praktycznie się wtedy skończyła.
Przyszedł taki moment, że nie chcieli mnie w Widzewie. Trzeba to jasno powiedzieć. Parę osób się przyczyniło, powiedziałem: stop. Miałem kilka konsultacji zagranicznych, zagrałem chwilę w Austrii, Niemczech, ale to były krótkie epizody. Dziecko miało cztery lata, uznałem, że wracam. Były jeszcze oferty z ligi polskiej, ale jak to mówią, trzeba wiedzieć kiedy ze sceny zejść. Życie nie kończy się ani na piłce, ani na trzydziestce.
CHROBY II GŁOGÓW UPORA SIĘ Z KUŹNIĄ JAWOR? 1,24 W ETOTO
Zazdrości pan troszeczkę dzisiejszym piłkarzom gry na takim stadionie?
Patrzę na to troszkę inaczej. Jestem na prawie każdym meczu. Mam pewien problem, bo mi trudno jest oceniać tych zawodników. Stawiam Widzewowi wysoką poprzeczkę, ale łapię się na tym: kurczę, przecież to jest druga liga. Czego ty od nich chcesz? Jest jak jest. Albo się z tym pogodzisz i będziesz sobie chodził, albo nie chodź, siedź w domu. To jest trudne.
Mam też z tym problem w czwartej lidze jako trener. Wymagam od chłopaków, mam pewne wyobrażenie futbolu, a wiadomo, że chłopaki choć się starają, tak wszystkiemu nie są w stanie sprostać. Ale chwile, gdy widzisz zdolnych młodych ludzi robiących postępy wszystko wynagradzają. W tej chwili ogrywam w IV lidze już rocznik 2003. Mam zawodników, którzy daliby sobie radę wyżej. Jest jeden taki młodziutki gracz, bardzo duży talent, inteligentny, mądry, brakuje mu tylko jednego: lepszej fizyki. Ale to najłatwiej nadrobić, dlatego konsekwentnie daję mu czas.
Jak to się stało, że dorobił się pan klubu?
Po skończeniu kariery chciałem zostać trenerem. Byłem w Skierniewicach, Łęczycy, Szadku. Prowadziłem też z Mirkiem Westfalem rezerwy Widzewa, wówczas trzecioligowe, a gdy Mirek zachorował przekazano to mi. Moimi wychowankami byli Radek Kowalczyk i Marcin Boguś. Ja byłem jednak zadziora, gdy pojawił się pewien problem z uprawnieniami, zrezygnowałem.
Zajmowałem się w życiu różnymi rzeczami. Miałem swego czasu firmę prowadzącą kolportaż prasy zagranicznej. Ciekawy był epizod… z tańcem towarzyskim. To była pasja mojej córki, więc się zaangażowałem, aż po należenie do głównego zarządu Łódzkiego Związku Tańca Towarzyskiego. Córka wygrała Grand Prix Polski amatorów, ale gdy uznała, że nie chce już tańczyć, ja też zrezygnowałem.
Później ponownie trenowałem w niższych ligach. W Górniku Łęczyca grał syn pani prezes. Posłałem go na ławkę, dzień później telefon, że nie jestem już trenerem. Miałem dosyć wszystkiego i zacząłem szkolenie dzieci i młodzieży. Tak w 2007 roku powstał SportPerfect Łódź.
Dziś to piramida szkoleniowa, od przedszkolaków, których dziś mamy około stu, aż do czwartoligowej Andrespolii Wiśniowa Góra. To ścisła współpraca trzech klubów: SportPerfect, mającego też A-klasowy zespół, UKS Wiśniowa Góra, opartego na szkoleniu podstawowym, plus wszystkie drużyny Andrespolii. Wszystkie podlegają mnie, jest narzucony odgórny program szkoleniowy. Dlatego tu jestem. Jeśli zgłosiłby się klub “panie Kamiński, czy poprowadziłby pan zespół w IV lidze?” na pewno bym odmówił.
A gdyby ktoś wyżej się zgłosił?
W tej chwili nie jestem tym za bardzo zainteresowany. Może można było tak zrobić dziesięć lat temu. Ale teraz mam coś zbudowanego i jest czego doglądać. Ostatnio nawet był na Widzewie trener Żmuda, zjedliśmy razem śniadanie, on pyta: chcesz? Zaproponuję cię. Pierwsza liga? Nie chciałem. Mam się gdzie realizować.
Jaki jest pana pomysł na szkolenie?
Nie ma nacisku na wynik. Uważam, że to szkodliwe dla rozwoju piłkarskiego dziecka. Stawianie na wynik dziesięciolatków to katastrofa, zlikwidowałbym rozgrywki dziecięce do 12 roku życia. Mamy sześciu trenerów, zawsze po meczu pytam ich nie jaki wynik osiągnęli, tylko kto według nich zagrał najlepiej. W starszych rocznikach sam mówię: niekoniecznie interesuje mnie wynik, tylko żeby chociaż sześciu z was fajnie zagrało.
My się nie ścigamy. SMS, Widzew, ŁKS – niech się ścigają. Ale w zeszłym sezonie CLJ wygrała Korona. Ilu tych chłopaków skończywszy wiek juniora gra w pierwszym zespole? Zajmijmy się szkoleniem, nie ściganiem. Sukcesy w grze młodzieżowej to przede wszystkim juniorzy radzący sobie w seniorach.
Ten wynik w IV lidze, w seniorskiej drużynie, też nie jest tak istotny?
Na pewno jest istotny, chcemy zostać na tym poziomie. Nas nie stać na to, żeby grać w III lidze, ale bardzo chcemy mieć czwartą. Szkolimy wszystkie drużyny pod kątem systemu grania w Andrespolii, tak samo gra A-klasowy SportPerfect, by później gracze byli gotowi. W Andrespolii taką mamy filozofię, że przede wszystkim stawiamy na rozwój zawodników. Czwarta liga w Andrespolii to kolejny etap szkolenia chłopaków. Daję im możliwość ogrania się, wejścia na wyższy poziom. Natomiast to musi mieć ręce i nogi. Dobra selekcja, rozeznanie. Na wszystko trzeba mieć pomysł: Guardiola ma pomysł na prowadzenie City, Klopp na prowadzenie Liverpoolu. Gdzie ta dwójka by nie poszła, coś zrobi, bo ma pomysł i plan.
BIELAWIANKA BIELAWA FAWORYTEM!
Chłopcy, których pan prowadzi w IV lidze zagadują czasem o dawne mecze i grę w półfinale Pucharu Europy?
Wszystko toczy się swoim rytmem. Nie mamy tak czasu usiąść i pogadać. Oni wiedzą z kim pracują, wiedzą jakie mam doświadczenie. Wiedzą, że jak coś zauważę, czy w treningu, czy w meczu Ligi Mistrzów, to tak jest. A jeśli zadaję trudne pytania o ich grę, to coś w tym tkwi.
Najważniejszy dla pana trener w karierze?
Myślę, że właśnie Władziu Żmuda. Powiedziałbym, że to trener kompletny, z fajnym warsztatem treningowym. Wiele rzeczy starałem się przejąć od niego. A przede wszystkim też dobry człowiek.
Jakie są największe grzechy, jakie może popełnić trener?
Nie może wyjść przed szereg, w takim sensie: ja jestem najważniejszy, a wy tylko od grania. To od razu strzał w stopę. Był taki trener w Widzewie, który chciał największe indywidualności zniszczyć, tylko po to, by pokazać, że on jest najważniejszy. Jak to się skończyło wszyscy wiedzą. Po drugie, to odpowiednie prowadzenie drużyny, zarządzanie przygotowaniem fizycznym, tak by gracze zawsze mieli chęć do grania, nie byli zmęczeni.
Czym dla pana jest widzewski charakter?
Widzewski charakter to chęć gry w piłkę, ale i zostawiania serca na boisku. To chęć bycia najlepszym. Ale przede wszystkim widzewski charakter to słowa, nie czyny. Powiem szczerze, tym określeniem według mnie za często się szafuje, dziennikarze co i rusz mówią, że jakiś piłkarz pokazuje widzewski charakter, a mnie to szczerze boli, bo wiem, że to nie to. Nie rozmieniajmy tego określenia na drobne.
Był pan na meczu z Legią? Po golu na 2:2 zapachniało widzewskim charakterem.
W tym meczu byliśmy dobrze dysponowani, fajnie graliśmy. Ale chciałbym zobaczyć tego ducha w każdym meczu. A skończyło się jak się skończyło, następny mecz u siebie 0:1 z Resovią, co powiem szczerze, przewidywałem, niestety chłopaki mocno się wypruli i był problem.
Pan ograł Widzew w Pucharze Polski, właśnie Andrespolią. To musiał być dla pana szczególny, choć i dziwny mecz.
Na pewno było to dla mnie wydarzenie, tyle lat człowiek grał, nie może przejść obok. Natomiast zdradzę trochę kuluarów. Kiedy dowiedziałem się, że gramy z Widzewem, wykonałem telefon do prezesa Klementowskiego. Mówię: słuchaj, gramy przeciwko sobie, ale i gramy razem. Proponuję, żebyśmy zagrali na Widzewie. Ludzie przyjdą, jest to jakieś wydarzenie, powinno być fajnie. Oddzwonił później, powiedział, że nie, bo nie wiadomo ile ludzi przyjdzie, a to wszystko kosztuje. OK, jak chcesz, ale nie będziecie mieli u nas łatwo. I tak się stało. Jak się ma przyzwoitych piłkarzy i dobrą strategię to można wiele zrobić. Widzew odpadł i stracił wiele pieniędzy, bo przecież mógł przejść dalej i trafić kogoś bardzo medialnego.
Jeszcze Franz Smuda okazał się niestety bufonem. Na konferencji prasowej powiedział, że nie podszedł do tego meczu do końca poważnie, bo oni nie grają o puchary. Zripostowałem mu, że u nas w porównaniu do ligi grało pięciu rezerwowych. Tak was my potraktowaliśmy. Zawsze tak grałem w pucharach, że ci, co mieli mniej minut, dostawali je w tych rozgrywkach i nie miałem zamiaru robić wyjątku na Widzew, nasz najlepszy wówczas zawodnik, Sebastian Radzio, wszedł dopiero w drugiej połowie i przechylił wynik na naszą korzyść.
ETOTO, którzy czwartą ligę pokochali na tyle mocno, że regularnie przyjmują zakłady na spotkania na tym szczeblu rozgrywkowym.