– Wieszczu, Spartak daje mi sześćset tysięcy i trzysta za podpis.
– A chcesz tam iść?
– No nie.
– No to krzyknij im zaporową cenę.
Zjeżdżam na dół. Siadam i mówię, że dają za mało.
– No to ile chcesz, malczik?
– Osiemset tysięcy rocznie i pięćset za podpis.
– OK, nie ma sprawy.
Zgodzili się bez mrugnięcia okiem.
A potem jak w hollywoodzkim filmie otworzyli przede mną torbę wypchaną pieniędzmi. Było w niej dwieście tysięcy dolarów do wzięcia od zaraz, tu, pod stołem. Nie wiedziałem nawet, jak miałbym bezpiecznie przewieźć taką sumę przez granicę, a oni spokojnie doradzali:
– Rozdasz kolegom, pochowają po torbach, będzie dobrze.
Zamurowało mnie. Nie tak miało to wyglądać. Znowu przeprosiłem i pojechałem do Wieszcza.
Powinni się w tym momencie obrazić. Wyjść i trzasnąć drzwiami. Oto poważni ludzie, wysłannicy wielkiego klubu, którzy ozłacają zawodnika z polskiej ligi, tymczasem ten wciąż kręci nosem jak rozkapryszona gwiazdeczka. Niemniej naprawdę bardzo mnie chcieli.
– Wieszczu, zgodzili się na warunki.
– No to bierz to. Zarobisz znakomite pieniądze.
Ale Wieszczu jednak widzi, że cały czas nie jestem zdecydowany. Rosjanie właśnie ustawiają mnie do końca życia, a ja spuszczam nos na kwintę, oczy mam smutne, wzrok rozbiegany.
Wiecie, zainteresowanie mną było duże. Co drugi dzień dzwonił menadżer i wymieniał nazwę nieprzypadkowego zachodniego klubu, który podobno chciał mnie u siebie. To tam chciałem iść – na Zachód. Występować przeciwko najlepszym piłkarzom na wielkich stadionach. Przeżywać to, co na Manchesterze City, tylko tydzień w tydzień. Chciałem należeć do świata piłkarzy, których plakaty wieszałem sobie nad łóżkiem. Liczyło się dla mnie nawet to, żeby to była liga… pokazywana w polskiej telewizji, dzięki czemu mogłaby mnie oglądać rodzina.
Rosja, wielkie pieniądze – OK, ale przecież na Zachodzie też nie dawaliby mi na frytki. Dostałbym mniej, może nawet wyraźnie mniej, ale i tak bardzo dużo, a przy tym spełniłbym swoje marzenia. A o Rosji nigdy nie marzyłem.
– No dobra, pierdyknij im, że chcesz milion pensji i milion za podpis – doradził Wieszczu.
Zjeżdżam na dół, przedstawiam swoje wymagania. Oni kręcą głowami. Wstają od stolika, naradzają się. W końcu wracają i mówią:
– Możemy dać milion kontraktu, ale za podpis tylko osiemset.
Warunki kosmiczne, ale ja… myślałem tylko o tym, że fortel się udał. Odmawiam z pokerową miną, podaję dłoń, a w duchu jestem uradowany, że się nie zgodzili.
Żyłem sobie za trzy tysiące złotych, a tu kwoty rzędu miliona dolarów. Ekstremalne doświadczenie, ale tylko na pozór. W praktyce bowiem nie potrafiłem sobie wyobrazić tych pieniędzy. Były tak wielkie, że aż nierealne. Głupio to zabrzmi, ale zupełnie szczerze te kwoty nie robiły na mnie żadnego wrażenia, bo ich nie rozumiałem, były dla mnie czysto abstrakcyjne. Później zrobiły się mniej abstrakcyjne, gdy grałem za pół darmo w ŁKS-ie. Ale takie jest życie piłkarza.
(…) Zamów książkę – KLIK
Biorąc pod uwagę pomysł, jaki miałem na swoją karierę, Austria wydawała się sensownym wyborem. Liga może nie była najmocniejsza, ale mocniejsza od polskiej – zawsze to bliżej Zachodu, topowych lig, innymi słowy: dobre miejsce na aklimatyzację w zachodniej piłce.
Austria miała bardzo bogatego sponsora, Franka Stronacha, jednego z najbogatszych Kanadyjczyków, z pochodzenia Austriaka. Stronach wysłał po mnie prywatny samolot. Dojechałem z Grodziska na poznańskie lotnisko, potem skierowali mnie inną bramką – tylko moją, bo byłem tam jedynym pasażerem, nie licząc mojego menadżera, wysłanników Austrii i dwóch pilotów.
Prywatny samolot po chłopaka, który do niedawna jeździł zdezelowanym tramwajem na treningi Lechii. Czułem, że zaczyna się wokół mnie dziać coś wielkiego. Adrenalina, ale i strach, czy na pewno podejmuję dobrą decyzję.
(…) Kontrakt w Wiedniu podpisałem 9 stycznia 2005 roku. Już 24 marca 2005 na łamach „Przeglądu Sportowego” żaliłem się, jak mi tam źle. Tytuł KOŃCZĘ Z PIŁKĄ na całą pierwszą stronę, a pod nim ja na kolanach w koszulce reprezentacji Polski i nagłówek „Sebastian Mila za pół roku może nie być już piłkarzem”. Dziś się tego wstydzę. To była dziecinada.
Na Zachodzie, jeśli nie dajesz z siebie wszystkiego, znajdzie się natychmiast dwóch innych zawodników na twoje miejsce. Dwóch równie dobrych, czasem lepszych, bo nie zapominajmy, że tamta Austria miała wielkie pieniądze Stronacha. Za granicą albo grasz dobrze, albo ktoś wchodzi na twoje miejsce. Nie ma sentymentów.
A ja wciąż myślałem, że nawet jak zagram dwa mecze z rzędu słabiej, to potem i tak dostanę dwie kolejne szanse, żeby się pokazać. To przekonanie zostało mi z Groclinu, gdzie miałem już wyrobioną pozycję.
Na domiar złego odleciałem.
Był taki wymowny moment, jeszcze na samym początku, kiedy wybierałem mieszkanie. Klub zaproponował mi cztery miejscówki – mogłem wybrać dowolną z nich i nazajutrz się wprowadzać. Wybrałem największe mieszkanie. Sto osiemdziesiąt pięć metrów. Najwyższe piętro pięknej kamienicy. Pięć pokoi, dwie łazienki, dwie ubikacje, ogromny taras.
I wszystko fajnie, tylko kto normalny, mieszkając sam, wybiera taki apartament?
Gdy odebrałem klucze, zadzwoniłem pochwalić się rodzicom. I tu nadszedł pierwszy sygnał, że coś niedobrego dzieje się ze mną i z moim życiem. Byłem przekonany, że rodzice będą pod wielkim wrażeniem mieszkania, pogratulują mi go jak pięknej bramki czy powołania do kadry. A byli zawiedzeni. Twierdzili, że to bezsensowny pomysł, że okazuję w ten sposób brak pokory i skromności.
Nie chciałem ich słuchać. Poczułem się zaskoczony, że nie cieszą się moim szczęściem, a oni już wtedy rozumieli, że nie tędy droga. Rozmowa była raczej oschła. Rozłączyłem się.
Wszystko od miesięcy przychodziło mi łatwo, przyjemnie, nikt mnie nie krytykował, wszyscy poklepywali po plecach. Nie chciałem z tego rezygnować. Od rodziców, którzy mieli jakieś „ale”, zacząłem się odsuwać, wypierając krytykę z ich strony. Wciąż pomagali mi z finansami, ale więź między nami nigdy nie była chyba słabsza niż wtedy.
Nie mówię, że odwaliło mi totalnie, ale coś się we mnie zmieniło. Nie zadawałem sobie świadomego pytania, w kogo się zmieniam. Kupiłem sobie wtedy przykładowo solarium do mieszkania. Czujecie? Solarium do mieszkania. Dziś nie mogę w to uwierzyć.
Miałem śmieszną stylówkę. Jak widzę zdjęcia z tamtego okresu, chowam głowę w piasek. Podpatrywałem gwiazdy, ale najbardziej nieuważnie, jak tylko można. Na przykład takiego Davida Beckhama. Był wtedy na szczycie. Oczywiście robiono z niego niemal hollywoodzką gwiazdę, stale pojawiał się w plotkarskich pismach. Ale ze wszystkich wywiadów i szczerych relacji dobrze znających go ludzi przenikał obraz równego gościa, faceta, który nigdy nie zbzikował, choć miał tysiąc razy więcej powodów do tego ode mnie. I zawsze ciężko pracował, bo boisko było dla niego najważniejsze. Cieszył się grą, futbol był dla niego najpiękniejszą sprawą na świecie. A ja podpatrzyłem u Beckhama nie podejście do pracy, nie zarządzanie swoim wizerunkiem, tylko fryzurę.
Wiedeń to piękne miasto. Podobno, bo go nie zwiedzałem, kursowałem głównie na trasie klub – mieszkanie. Nie miałem z kim się wybrać gdzie indziej, a samemu mi się nie chciało. Często chodziłem za to na zakupy. Tak wypełniałem czas w kulturalnej stolicy Europy – łaziłem po sklepach. Nie wydawałem jakoś wiele, może maksymalnie po kilkaset euro, limit wciąż miałem ustalony – na innym poziomie, ale jednak. Po zakupach wracałem do domu i grałem na PlayStation, najczęściej w Pro Evolution Soccer. Oglądałem też filmy, nic ciekawego, ambitniejszego, tylko nowości, jak leci, żeby później można było się pochwalić, że już się widziało.
Samotność mnie wykańczała. Nie musiałem dbać o nic, jadałem na mieście, do mieszkania przychodziła opłacona przez klub sprzątaczka. Ten brak obowiązków też mnie wykańczał. Czułem się jak zawieszony w próżni. Nie doceniałem, że dzięki temu mogę się skupić na piłce – przez brak obowiązków miałem coraz częściej wrażenie, że funkcjonuję w jakiejś nierealnej bańce, że niczym nie muszę się przejmować. Nie miałem poczucia, że tamten piękny apartament to mój dom, spokojna przystań. Traktowałem go raczej jak przerośnięty hotel. Gdzieś muszę spać, no to śpię właśnie tam.
Jak zaprosiłem kolegę z Polski, to zrobił wielkie oczy: „Wow, niesamowite, ale mieszkasz, Seba!”. Mogłem chwilę ogrzać swoje ego w blasku jego podziwu. Ale wyjeżdżał i zostawałem sam na stu osiemdziesięciu metrach kwadratowych. Korzystałem i tak tylko z dwóch pokojów: salonu, gdzie grałem lub coś oglądałem, i większej sypialni, w której spałem.
Zamów książkę – KLIK