Rafał Boguski na prawej obronie. Na lewej Marcin Grabowski, 19-latek zaliczający 10. występ w lidze. Na skrzydle grający zwykle w środku pola Jean Carlos Silva, a w ataku Przemysław Zdybowicz, u którego całe ekstraklasowe doświadczenie to kilkaset sekund złapane w samych końcówkach poprzednich spotkań, a i na zapleczu chłopak zdążył zagrać ledwie trzy razy. Do tego 39-letni Marcin Wasilewski z Rafałem Janickim na środku obrony, a gdy ten drugi po pierwszej połowie też się rozsypuje, “Wasyl” tworzy łączący pokolenia duet z 18-letnim Dawidem Szotem. Ta długa wyliczanka to obraz Wisły Kraków w meczu z Lechem Poznań. W obozie Białej Gwiazdy zabrakło chyba tylko tego, by Basha i Mak dostali przed pierwszym gwizdkiem ataku sraczki.
No nie miała prawa ekipa Macieja Stolarczyka zrobić zbyt wiele na stadionie przy ulicy Bułgarskiej. Jakkolwiek dzisiejszego Lecha oceniamy, zwycięstwo było jego obowiązkiem, bo w zasadzie jedyną nadzieją Białej Gwiazdy na korzystny rezultat była ekstraklasowa logika napędzająca maszynę losującą wyniki.
Dziś, tak dla odmiany, nie zadziałała. Wydarzyło się dokładnie to, co wydarzyć się powinno – Lech puknął mocno osłabioną Wisłę koniec końców bardzo pewnie i wysoko.
Gościom pary i rezonu starczyło na jakieś 30 minut, może trochę mniej. Coś z niczego próbował zrobić Wojtkowski, a błędów w obronie było aż tak wiele. Jednak później zaczęła pisać inna, znacznie smutniejsza historia, bo problemy problemami, ale nimi nie można tłumaczyć wszystkiego. No bo na przykład pierwszą bramkę Wisła strzeliła sobie sama – Buchalik chciał dograć do stojącego z boku Grabowskiego, defensora zaskoczył Jóźwiak, który obsłużył Jevticia i Szwajcarowi zostało tylko wpakować piłkę do siatki. O, albo czwarty gol. Próba wyjścia spod swojego pola karnego, która skończyła się tak, że Silva znalazł Marchwińskiego na linii szesnastki. 17-latek musiał tylko oszukać faceta, który mógłby być jego ojcem i zapakować piłkę do bramki Buchalika.
Takich wpadek było więcej, ale też nie wszystko Lech potrafił wykorzystać. Swojego gola upolował Gytkjaer, który dobił strzał Kamińskiego, a także Jóźwiak, który wykończył ładne podanie Amarala.
Najbardziej w ekipie Lecha podobał się nam dziś właśnie skrzydłowy z młodzieżówki. I dobrze, bo to już najwyższa pora, by Jóźwiak na poziomie Ekstraklasy robił różnicę i był jednym z motorów napędowych nowego Lecha. Z tego względu trochę dostawało mu się po głowie od kibiców, gdy dołował cały Kolejorz, ale trzeba powiedzieć, że zareagował pozytywnie. Oczywiście dziś błyszczeć było mu o tyle łatwo, że przeciwko takiej Wiśle na boisku miał kilometry wolnej przestrzeni, ale tydzień temu w Zabrzu też pokazał się z bardzo dobrej strony.
Czekamy na więcej. A kibice Wisły Kraków na przyszłość muszą patrzeć z wielkim niepokojem. Z jednej strony przerwa na kadrę da trochę oddechu, z drugiej – do długiej listy problemów trzeba dopisać kontuzje Janickiego i Bashy, a także zawieszenie Savicevicia, który dziś obejrzał czwartą żółtą kartkę w sezonie. Już jutro z Białą Gwiazdą punktami może zrównać się Korona, wtedy nad strefą spadkową Wisłę najpewniej trzymać będzie tylko przyzwoity bilans bramkowy. Aż nam się przypomniało to niedawne oświadczenie grupy kibicowskiej, która stwierdziła, że Wisła nie może wiecznie kręcić się w okolicach ósmego miejsca (albo coś w deseń). Coś nam mówi, że za chwilę ci sami kibice o ósmym miejscu swojej drużyny będą marzyć.
Fot. FotoPyK