Do 1973 roku w pustynnym rejonie Nigru, Ténéré, rosła akacja, nazywana najbardziej samotnym drzewem świata. W wybitnie niesprzyjających warunkach zdołała przetrwać około trzystu lat. Była jak latarnia morska dla przemierzających tamten region, stanowiła punkt orientacyjny wszystkich map. Aż pewien Libijczyk wsiadł po alkoholu za kółko ciężarówki i wjechał prosto w tę akację. W jedyne drzewo w promieniu 400 kilometrów.
Rafa Benitez był drzewem z Ténéré Mike’a Ashleya. Który w tej historii jest niestety libijskim kierowcą.
Benitez był, jak ta akacja, jedynym niezłomnym w arcytrudnych warunkach. Oczekiwania ogromne jak skwar. Możliwości niewielkie jak zasoby wody na pustyni.
W końcu nie wytrzymał. W końcu posunięcia Mike’a Ashleya, poruszającego się jako właściciel Newcastle jak słoń w składzie porcelany, zakończyły się tak, jak bliskie spotkanie tira z akacją.
Oświadczeniem, że Rafael Benitez od 1 lipca 2019 nie będzie już pełnił obowiązków menedżera Srok.
Ashley przeszarżował. Relację z Hiszpanem powinien był pielęgnować, podlewać ją gdy tylko zacznie przysychać. Może i Rafael Benitez nie jest najlepszym szkoleniowcem świata. Na pewno nie jest menedżerem preferującym najbardziej widowiskowy futbol. Ale w warunkach, w jakich musi pracować menedżer Newcastle, był najlepszym, co mogło ten klub spotkać. Zdobywcą Ligi Mistrzów. Szkoleniowcem z półki tak wysokiej, że większość na niej obecnych nie musi pochylać się nad ofertą ratowania klubu przed spadkiem z Premier League. Bo zwykle może liczyć na ofertę z zespołu grającego o mistrzostwo. No, przynajmniej stałego bywalca górnej połówki tabeli o dużych aspiracjach.
Benitez wiedział doskonale, jak radzić sobie z wymagającą publiką, pracował na Anfield, San Siro, Santiago Bernabeu czy Stamford Bridge. To było niezbędne, by publikę wymagającą, zakochaną w swojej drużynie i pamiętającą czasy “The Entertainers” Kevina Keegana, przekonać do siebie i swoich pomysłów.
Trudno ponadto w świecie trenerki znaleźć wiele równie tęgich, analitycznych umysłów. Miał to w sobie od dziecka – gdy przegrywał w planszówki, siedział nad nimi w samotności tak długo, by wreszcie opracować idealną formułę, dającą zwycięstwo przy każdym podejściu.
Ashley więc, jako wzór właściciela, jakiego twój klub nie chce mieć za sterami, raz za razem podkładał pod relację z Benitezem ogień.
Miał menedżera robiącego coś z niczego. Pracującego na niebywale niskim budżecie transferowym, muszącego prosić się niemal na kolanach o jakiekolwiek wzmocnienia. Gościa, który z dryfującej smutno w stronę Championship drużyny zrobił w dwa miesiące ekipę zdolną na pożegnanie z Premier League pokonać Tottenham 5:1, a później w rok przywrócić Newcastle status klubu z najwyższej ligi. A potem zająć w niej 10. i 13. miejsce, mimo że Newcastle przez ostatnie dwa lata wydało na transfery mniej niż 16 innych angielskich klubów, włączając w to żałosne w sezonie 2018/19 Huddersfield, spadkowicza w sezonie 17/18, a więc Stoke.
Pracował na materiale, jaki miał. Musiał przełykać fakt, że na wzmocnienia czekać trzeba do ostatniej chwili. Że Sroki na rynku nie tylko nie walczyły o gorące nazwiska, ale nie potrafiły dopiąć transferów Daniela Sturridge’a, Tammy’ego Abrahama, Sandro Ramireza czy Willy’ego Caballero. Gdy Newcastle walczyło o pozostanie w lidze w poprzednim sezonie, w zimowym okienku, które miało pomóc w utrzymaniu Rafie Benitezowi, Ashley nie wydał na transfery definitywne ani pensa. Podczas gdy konkurencja starała się uzbroić najokazalej, jak to tylko możliwe, on załatwił trzy wypożyczenia – w tym dwa za pięć dwunasta, w ostatnich godzinach Transfer Deadline Day.
Kadencję Hiszpana, kończącą się wraz z końcem czerwca, można więc podsumować następująco: Benitez robił wszystko, co mógł, by Newcastle uchodziło za poważny klub, Mike Ashley natomiast dawał z siebie wszystko, by tak nie było. Dziś kibice grożą, że nie będą przedłużać swoich karnetów, ale legenda Newcastle Chris Waddle twierdzi, że to ludzie tak zakochani w klubie, że choćby mieli przyjść dziewięćdziesiąt minut gwizdać na Ashleya, będą się stawiać na St. James’ Park.
Ci ludzie byli tak samo zakochani w Benitezie, który po latach z trenerami o wątpliwej klasie przywrócił Newcastle United godność. Zasługiwał na lepszy kontrakt, zasługiwał na pełnię zaufania, tymczasem słyszy się, że Ashley nie miał zamiaru spełniać szczególnie wielu oczekiwań, ze wzmocnieniami zespołu na czele. Ale to nie tylko większy budżet transferowy, to też ośrodek treningowy wymagający unowocześnienia, a także pensja samego Beniteza, która – pamiętajcie, mówimy o trenerze, który błyskawicznie awansował z Championship, a potem zajął 10. i 13. miejsce w lidze – miała według dobrze zorientowanych w realiach klubu dziennikarzy pozostać praktycznie bez zmian, ewentualnie z nieco większymi bonusami.
Gdy równocześnie dostaje się ofertę na kilkanaście milionów za sezon z Chin, człowiek ma pełne prawo zacząć się zastanawiać, czy aby na pewno jego praca w obecnym miejscu jest szanowana. Od dłuższego czasu robota Beniteza w Newcastle zdawała się być niesamowicie respektowana w całym piłkarskim świecie, z wyjątkiem maleńkiego punktu na mapie Tyneside. Punktu wyznaczającego obecne położenie Mike’a Ashleya.
Jak to drzewo z Ténéré, Hiszpan stał niewzruszony i – choć nie bez kręcenia nosem – przystawał na kolejnych kilka miesięcy niespełnionych obietnic. Aż wreszcie doszło to wszystko do punktu, w którym Ashley’owi mogło się wydawać, że nic go nie złamie. Że pozostanie mu wierny tak długo, jak długo on tego będzie chciał, niezależnie od narzuconych warunków.
Chwila, w której ta myśl zakiełkowała w głowie właściciela Newcastle była przekręceniem kluczyka w stacyjce tej nieszczęsnej ciężarówki zmierzającej przez nigerską pustynię.
Dziś w miejscu drzewa z Ténéré stoi metalowa rzeźba. Niewykluczone, że Benitezowi za to, co zrobił przez ostatnie trzy lata, też należy się pod St. James’ Park pomnik. Trudno bowiem przypuszczać, by z drużyny kompletowanej w taki sposób, w jaki Sroki robią to od ładnych kilku lat, dało się wycisnąć więcej niż to, co wycisnął Rafa.