W Monako zawsze jest ciekawie. To fakt, nie opinia. Dlatego wyczekiwaliśmy tego Grand Prix jak oazy na pustyni. Bo przy okazji poprzednich pięciu wyścigów usychaliśmy, obserwując w kółko dokładnie ten sam scenariusz. Czuliśmy się jak Bill Murray w „Dniu Świstaka” albo syn Adasia Miauczyńskiego w „Nic śmiesznego”. Na szczęście Formuła 1 wreszcie zajechała do kraju kasyn, jachtów i plaż, dając nam trochę emocji. Również tych z udziałem Roberta Kubicy, który przypomniał nam, że jeździć potrafi świetnie.
Wiele fantastycznych wyścigów widzieliśmy w Monte Carlo, wiele razy zachwycaliśmy się też tamtejszym ulicznym torem, poznając go w tym czasie niemal na pamięć. Pamiętaliśmy, że w pierwszym zakręcie sporo może się dziać, a szósty to najwolniejszy taki w całej F1 i warto bacznie przyglądać się tamtejszym wydarzeniom. Do tego dochodził widowiskowy tunel pod hotelem i, przede wszystkim, słynna szykana w dziesiątym zakręcie, będąca jednym z zaledwie kilku miejsc, gdzie na Circuit de Monaco da się wyprzedzać. W ciemno zakładaliśmy też, że wyjedzie safety car – w Monako to już przecież tradycja.
Tradycją nigdy nie było za to zakładanie czerwonych czapeczek i malowanie systemu halo na ten sam kolor. Powód był jednak jasny dla wszystkich – to w ten sposób upamiętniono zmarłego niedawno Nikiego Laudę, legendę Formuły 1. Poza tym prezentowano jego kask, a napisami umieszczonymi na bolidach i wokół toru dziękowano mu za jego karierę. Tę w samochodzie i tę poza nim. Bo przecież gdyby nie on, to Mercedes być może nie mógłby dziś świętować zwycięstwa.
Bo wygrał Lewis Hamilton, namówiony do zajęcia jednego z miejsc w Mercedesie właśnie przez Laudę. Anglik startował z pole position, utrzymał tę pozycję po starcie i nie oddał jej do samego końca, czego zresztą można się było spodziewać. Bo na tym torze, jeśli tylko umie się jeździć (a Brytyjczyk jest jednak geniuszem kierownicy), pozycję można utrzymać wbrew wszystkiemu.
Nie piszemy tego zresztą bez powodu. Mniej więcej od połowy wyścigu Hamilton narzekał bowiem przez radio, że nie wytrzymują mu opony. Pośrednia mieszanka, założona przy zjeździe do alei serwisowej, faktycznie wyglądała źle, ale jego zespół regularnie przekonywał go, że jest w stanie na niej dojechać. Zresztą po tym, co w zeszłym roku zrobił tu Daniel Ricciardo, sam Hamilton też powinien o tym wiedzieć. Ale narzekał dalej. I narzekał. I jeszcze trochę narzekał. Tylko po to, by ostatecznie oprzeć się atakom Maxa Verstappena i wygrać kolejne Grand Prix. Zrobił to zresztą w fantastycznym stylu, znakomicie kontrolując tempo wyścigu. W pewnym momencie jechał kółka wolniej nawet od George’a Russella(!), ale to wszystko dało dokładnie taki efekt, jaki dać miało – zwycięski dla Brytyjczyka.
Verstappen dojechał do mety drugi, ale… zajął czwarte miejsce. Wcześniej otrzymał bowiem pięć sekund kary (kontrowersyjnej, dodajmy) i to plasowało go tuż za podium. Drugi był dzięki temu Sebastian Vettel, a trzeci Valtteri Bottas. Mercedes znów wprowadził więc dwóch kierowców do najlepszej trójki (jak powiedział Lewis Hamilton – „To dla Nikiego”), ale nie zaliczył dubletu. Ferrari na dwóch zawodników w czołówce nie mogło liczyć, bo oficjalnie największym pechowcem weekendu został Charles Leclerc.
Monakijczyk, jadący w ojczyźnie i wierzący, że może tu sprawić niespodziankę, najpierw stał się ofiarą błędu swojego zespołu w kwalifikacjach, a już w trakcie wyścigu – próbując nadrobić nieco pozycji – był uczestnikiem kolizji. Początkowo wydawało się, że jego bolidowi nic się nie stało, potem jednak nie wytrzymała opona, Charles zjechał na pit stop i wrócił na tor, ale tylko po to, by po chwili stwierdzić, że nie jest w stanie dalej jechać. Większość wyścigu obserwował więc z garażu.
O dziwo, był jedynym kierowcą, który do mety nie dojechał, mimo że było kilka nerwowych momentów. Choćby wtedy, gdy Antonio Giovinazzi zahaczył o tylne koło Roberta Kubicy. Polak jechał wtedy na 15. pozycji i wyraźnie było widać, że to może być jego najlepszy wyścig. Po tym kontakcie spadł jednak na ostatnie miejsce, a potem za nim znalazł się… właśnie Giovinazzi, ukarany przez sędziów dodatkowymi dziesięcioma sekundami, które odbębnił w alei serwisowej. Ostatecznie obaj dojechali do mety właśnie w tym układzie, co sprawiło, że Robert wreszcie nie zamykał stawki. Nie zrobił tego też George Russell, który zajął fantastyczne (jak na możliwości Williamsa), 15. miejsce. Trudno więc nie oprzeć się wrażeniu, że w ten weekend w ekipie z Grove naprawdę powiało optymizmem.
I oby tak było też w trakcie kolejnych weekendów z F1.
Fot. Newspix