Dwa wyjścia mieli piłkarze Korony. Albo zagrać swoje ostatnie spotkanie na luzie, ale takim pozytywnym, czyli dając radość kibicom paroma bramkami, albo rozstawić leżaki i tylko co jakiś czas się z nich podnosić, by pozorować grę. Napisalibyśmy, że zawodnicy Korony wybrali bramkę numer dwa, ale to nie byłaby do końca prawda. Otóż zawodnicy gospodarzy w bramkę numer dwa wpieprzyli się jadąc bez trzymanki.
Pokusiliśmy się nawet o listę rozrywek, które byłyby ciekawsze niż oglądanie dzisiejszych 90 minut w wykonaniu kielczan:
– seans Klanu od pierwszego odcinka, czyli po raz kolejny trzeba przetrawić zdrady Jerzego, śmierć Ryśka i zamkniętą łazienkę,
– obserwowanie wyścigu kropel,
– szczegółowa analiza spotkania Cracovia – Zagłębie z 2006 roku,
– szczegółowa analiza ostatnich minut starcia Polski z Japonią na mundialu,
– czytanie “Nad Niemnem”,
– siedzenie w pustym pokoju bez okien przez 24 godziny.
Marketingowcy kielczan zapraszali kibiców na mecz, kibice kupowali bilety, ale na tenże mecz dojechała tylko jedna ekipa, więc w gruncie rzeczy spotkanie się nie odbyło. To tak, jakbyście kupowali bilety na Spidermana, a w filmie nie byłoby złego charakteru, więc człowiek-pajak nie miałby co robić, tylko siedziałby przez cały czas w domu. Krótko mówiąc: tym, którzy przyszli i starali się dzielnie wspierać swoją drużynę, należy się zwrot pieniędzy.
Z występu Korony zapamiętaliśmy trzy rzeczy. Pierwsza to sytuacja, w której Gardawski chciał wybić piłkę, ale trafił Jukicia w głowę i Górnik miał rzut z autu. Druga to dwa „strzały” w krótkim odstępie czasu, które kończyły swój lot w okolicach chorągiewki. Ostatnia to rzut wolny Arweładze, który wylądował w oddalonej dwie godziny drogi Częstochowie.
Dramat. Jeśli ktoś myśli, że tę żenadę może w jakiś sposób przykryć uderzenie Jukicia w słupek, to się myli. Korona była dziś na wakacjach, mimo że wciąż powinna pracować.
I wiecie co, po pierwszej połowie sądziliśmy, że to samo będzie można napisać o Górniku. On też wyglądał wakacyjnie, oczywiście próbował bardziej niż Korona, bo mniej się nie dało, ale te wszystkie flaki wypuszczone przed przerwą w Miśkiewicza nie mogły nas przekonywać. Jednak trzeba gościom oddać, że nie widząc na boisku rywala, po prostu skorzystali z łatwej okazji. Zaczęło się od Angulo, który z pomocą rykoszetu otworzył wynik, potem drugą sztukę dorzucił Wolsztyński, skończył wszystko znów Hiszpan, ładnym uderzeniem zza pola karnego.
Słówko o nim – kończy ten sezon z 24 bramkami na koncie, zostanie królem strzelców i to takim porządnym, bo wyrównał osiągnięcie Carlitosa z poprzedniego sezonu, a przecież pamiętamy nasze zachwyty nad rodakiem Angulo. Było trochę narzekania na snajpera Górnika, bo potrafił być cholernie nieskuteczny (choćby mecz z Legią u siebie), ale na koniec trzeba mu oddać, że wykonał swoją robotę bardzo dobrze. Gdyby wszyscy się do niego dostosowali, Górnik mógł powtórzyć wyczyn z zeszłego sezonu. Tak się nie stało, ale coś nam mówi, że jeśli zabrzanie dobrze przygotują się do rozgrywek 19/20, to będzie z nimi lepiej, gdyż nic nie przemawia za tym, by Angulo miał nagle przestać strzelać.
[event_results 584568]