97 punktów – tylko dwa razy w dziejach Premier League zdarzyło się, by jakiś zespół skompletował bardziej imponujący dorobek niż Liverpool w sezonie 2018/19. To Manchester City w poprzednim sezonie (100 punktów) i… Manchester City w tym sezonie (98 punktów). A wliczamy do tej statystyki również te edycje, gdy w lidze rozgrywano po 42 kolejki. Tym samym Liverpool zostaje – jeżeli spojrzeć po prostu na zdobycz punktową – najlepszym wicemistrzem Anglii w dziejach Premier League. Choć marna to pewnie pociecha dla kibiców, którzy na upragniony tytuł czekają od 1990 roku.
Gdy tak wiele przecież wskazywało, że sakramentalne stwierdzenie: “to jest ten sezon” wreszcie okaże się prawdziwe.
Swoją drogą – w sezonie 1989/90, ostatnim mistrzowskim, The Reds zebrali w sumie 79 oczek w First Division. I to zagwarantowało pierwsze miejsce w stawce, na dodatek z bezpieczną, dziewięciopunktową przewagą nad wicemistrzami z Aston Villi. Ekipa z Anfield Road przegrała wówczas pięć meczów w rozgrywkach, zremisowała dziesięć. Teraz ma na koncie siedem remisów i ledwie jedną porażkę.
To musi boleć. Zawodnicy Liverpoolu przecież wiedzą, jak bardzo zbliżyli się w tym sezonie do perfekcji. Jak wielką piłkę prezentowali od sierpnia do maja. Z potknięciami, jasne. Ale tych nie sposób uniknąć w rozgrywkach tak piekielnie trudnych jak Premier League. Niemniej – podopieczni Juergena Kloppa osiągnęli w tym sezonie niezwykłą formę, niemal doskonałą regularność. Paru piłkarzy – jak choćby Joel Matip czy Georginio Wijnaldum – wskoczyło zapewne na poziom, jakie oni sami się po sobie nigdy nie spodziewali. Liverpoolczycy przechylali na swoją korzyść mecze, które typowy Liverpool sprzed lat z pewnością by przegrał. A to i tak okazało się o włos zbyt mało, żeby zepchnąć z piedestału machinę wojenną Pepa Guardioli. Manchester City wygrał dziś wyjazdowe starcie z Brighton 4:1 i nie dał się zepchnąć z pozycji lidera.
198 punktów zdobyli “Obywatele” przez ostatnie dwa sezony. Przecież to jest jakieś szaleństwo.
Przez moment zapłonęła na Anfield nadzieja. Liverpool prowadził dziś z Wolverhampton od siedemnastej minuty gry, ale największe emocje gruchnęły wśród kibiców zgromadzonych na trybunach jakieś dziesięć minut później. Realizator szybko rzucił okiem w stronę trybun, gdzie sympatycy The Reds wpadali w sobie w objęcia i przekazywali najnowsze doniesienia ze swoich telefonicznych livescore’ów. Brighton wyszło na prowadzenie w starciu z The Citizens. Można sobie tylko wyobrazić, jakie myśli zakotłowały się w głowach fanów Liverpoolu. Przecież ci ludzie są świeżo po doświadczeniu jednego z największych futbolowych cudów XXI wieku. W ich sytuacji emocjonalnej umysł jest chłonny jak gąbka – od razu zakłada, że kolejny cud tego kalibru też jest w zasięgu ręki. Że fiesta w czerwonej części Liverpoolu trwa dalej. Że niemożliwe nie istnieje.
Po minucie – kolejny rzut okiem kamery w stronę trybun, a tam rozżaleni fani chowają telefony do kieszeni i z niedowierzaniem gniotą w dłoniach czapki. Wyrównał Sergio Aguero. Parę chwil potem – 1:2. I ostatecznie marzenia o mistrzostwie prysły jak mydlana bańka. Bogowie futbolu tym razem nie byli już dla The Reds łaskawi.
Liverpool swoje zrobił. Wielu prorokowało, że The Reds – jak to mają w zwyczaju – wyrżną się na ostatniej prostej i gotowi są stracić szansę na mistrzostwo nawet wobec ewentualnej wtopy Manchesteru City. Ale Liverpool dowodzony przez Juergena Kloppa to jest inna para kaloszy, drużyna z innego pułapu niż choćby ta, którą przed laty prowadził Brendan Rodgers. Zespół “Wilków” – słynący wszak z tego, że ligowym potęgom się nie kłania, nawet pomimo statusu beniaminka – miał sporo szans, żeby przechylić szalę zwycięstwa na swoją korzyść. Obrona The Reds nie błyszczała dzisiaj stabilnością i tylko nieskuteczności przyjezdnych mogą gospodarze zawdzięczać zachowanie czystego konta.
Ostatecznie jednak dwa trafienia Sadio Mane (gol na 2:0 ze spalonego, dobra puenta dla braku VAR-u w tym sezonie) załatwiły sprawę. W efekcie Senegalczyk rzutem na taśmę zapracował sobie na tytuł króla strzelców rozgrywek, który podzieli się z Salahem i Aubameyangiem. Duży dzień dla afrykańskiego futbolu.
Liverpool kończy więc sezon z dorobkiem pokaźniejszym, niż kiedykolwiek zdołał ugrać w jednym sezonie Sir Alex Ferguson. Z liczbą punktów jeszcze bardziej okazałą, niż w swoim szczytowym sezonie zgromadził Jose Mourinho w Chelsea. Ale bez mistrzostwa. Dlatego całe szczęście, że The Reds mają jeszcze okazję, by ten wielki sezon spuentować europejskim sukcesem. Bo to naprawdę jest wielki sezon dla tej drużyny. Można jej oczywiście wypominać pogubienie punktów zimą. Jasne. Kiedy pod koniec grudnia Manchester City przegrał z Leicester City, The Reds mieli siedmiopunktowy zapas nad ekipą pościgową. Zgubili całą tę przewagę. Dali się wyminąć na ostrym wirażu, a potem nie mieli już dość mocnej maszyny, żeby nadrobić dystans na ostatniej prostej. Pep Guardiola dysponuje wszak turbo-doładowaniem, jakiego może mu pozazdrościć każdy manager w Europie.
Ale, żeby dość mocno podkreślić, jak trudno było w tym sezonie punktować w Premier League, przypomnijmy, gdzie był wówczas drugi z finalistów Champions League, czyli rzecz jasna Tottenham. Spurs po porażce “Obywateli” z Leicester wskoczyli na pozycję… wicelidera Premier League! Dziś zakończyli sezon na czwartym miejscu, ze stratą 27 punktów do obrońców tytułu.
Dlatego trzeba doceniać to, co z Liverpoolem w sezonie 2018/19 zrobił Juergen Klopp. Może nie wykrzykiwać od razu “gloria victis”, ale chociaż szanować wyczyny The Reds, bo to bez wątpienia jedna z największych ekip w dziejach Premier League. Godna ustawienia na tej samej półce co niepokonany Arsenal dowodzony przez Wengera, słynna ekipa Invincibles. I inne kultowe ekipy, które wymienia się w gronie najwybitniejszych w historii angielskiego futbolu.
Liverpool należy do tego grona. Należałby oczywiście z upragnionym tytułem mistrzowskim w gablocie, ale jego brak niczego w tym kontekście nie zmienia.
fot. NewsPix.pl