Wiecie, co może podobać się najbardziej w Legii po odejściu Sa Pinto pseudonim portugalski sabotażysta? Że drużyna odzyskała charakter. Charakter Portugalczyka był sztuczny, bo budowany krzykiem, wątpliwym autorytetem i piłkarze nie potrafili za to ogrodzenie się przedostać. Gdy decyzją o zwolnieniu ogrodzenie zostało zwinięte, Legia zobaczyła światło, złapała oddech i to czuć. Z Jagiellonią, z Górnikiem i dzisiaj z Pogonią.
Zwróćcie najpierw uwagę na mecz z Górnikiem. Tam Legia dostała bramkę, a przy lepszej formie Angulo mogła dostać i trzy, ale w ogóle jej to nie załamało. Nie, konsekwentnie grała swoje i została za to nagrodzona trzema punktami. Potrafimy sobie wyobrazić, że za Sa Pinto zespół odpuszcza, tak jak działo się to z Wisłą w Krakowie, gdy gospodarze swobodnie punktowali rywala. Potrafimy sobie to wyobrazić też dzisiaj. Buksa na początku meczu – w 11. minucie – zapakował piłkę do siatki głową po wrzutce Nunesa i Wojskowi mieli kłopot.
Za Pinto można byłoby mieć wątpliwości, czy Carlitos i spółka z tym problemem sobie poradzi. Ale teraz? Teraz widzowie na Łazienkowskiej mogli siedzieć spokojnie, bo widzieli, że Legia tym chwilowym przegrywaniem się nie przeraziła. I rzeczywiście, zakasała rękawy, znów inkasując trzy punkty. To warte podkreślenia, ponieważ odkąd zespół przejął Vuković (z asystenturą Saganowskiego), Legia wygrywa wszystko i to jeszcze dwukrotnie odrabiając straty.
I też potrafimy sobie wyobrazić, że za Pinto Legia nie potrafi wytrzymać frustracji. Że strasznie wkurzają ją niewykorzystane sytuacje z pierwszej połowy, kiedy albo nie trafiała w bramkę, albo świetnie bronił Załuska, jak w przypadku uderzenia Hamalainena. Kończy się to nerwami, przepychanką z rywalami, może czerwonymi kartkami.
A teraz, a tutaj? Nic z tych rzeczy. Zebranie się w szatni, parę męskich słów, chwila oddechu i jedziemy dalej. No i jak Legia pojechała, to nie było co zbierać.
Najpierw do remisu doprowadził Carlitos, który zapakował piłkę po długim rogu, co akurat powinien wyjąć Załuska, jednak piłka przełamała ręce bramkarzowi gości. Cóż, miał szczęście wcześniej, gdy obramowanie obijali Hamalainen z Wieteską, ale zabrakło mu go teraz. W każdym razie: potem Legia absolutnie nie zwolniła, tylko po widłach pocelował z pola karnego Medeiros i z pomocą rykoszetu wpadło. Wszystko spuentowała samobójcza bramka Fojuta, który skierował wrzutkę Rochy (naprawdę dobrego dziś) do własnej bramki.
A i tak Pogoń może być wdzięczna, że skończyło się tylko na wyniku 3:1. Gospodarze byli bowiem zdecydowanie lepsi, co rusz naciskali przeciwnika, ale czasem brakowało im centymetrów, czasem ułamek sekund. Tylko właśnie: dziś o tych niedokładnościach, jak zmarnowanej sytuacji sam na sam Kulenovicia, mówimy przy wyniku 3:1, kiedy indziej moglibyśmy o tym rozmawiać przy jakimś remisie czy wręcz porażce.
Ba, doszło do tego, że Legia mogła poważnie myśleć o finiszu w rundzie zasadniczej na pierwszym miejscu – Lechia w pewnym momencie przegrywała 1:4, Wojskowym brakowało tylko dwóch bramek. Przed tą kolejką w ogóle nie myśleliśmy o takim scenariuszu, natomiast też ekipa Vukovicia doprowadziła do tego, że kibice w Gdańsku mogli się martwić. Pewnie: dużo złego od siebie dała tym razem Lechia, natomiast znów wracając do Sa Pinto, tamten zespół Legii nie potrafiłby pewnie skorzystać i z 0:6 w Krakowie.
Wybaczcie, że nie poświęcamy wiele miejsca Pogoni, ale w zasadzie nie ma o czym gadać. Jeszcze na początku Portowcy próbowali atakować, jednak gdy zdobyli bramkę, skupili się na obronie i gdy ta defensywa się im posypała, nie mieli już planu, jak to wszystko odkręcić. Przegrali w zasadzie z kretesem.
Lechia ma 60 punktów, Legia również. Natomiast dziś najważniejszym punktem wyjścia do optymizmu Legii nie jest ich dorobek punktowy. Tym jest postawa zespołu z Warszawy. Dawno już takiego komfortu psychicznego kibice z Warszawy nie czuli.
[event_results 575868]
Fot. FotoPyk