Po środowym występie naszych reprezentantów nie mieliśmy dziś zbyt wygórowanych oczekiwań. Liczyliśmy jedynie, że zaprezentują się lepiej niż wtedy (co, patrząc na to, jak wówczas zagrali, nie powinno być trudne) i to akurat zdecydowanie zrobili. Ba, przez pierwszą połowę wyglądali na tle Niemców jak drużyna z tej samej półki. Niestety, po przerwie wszystko się zepsuło.
Naprawdę wolelibyśmy nie wracać do środowego spotkania, ale musimy. Bo Polacy zagrali wtedy fatalnie, popełnili aż 17 indywidualnych błędów i przegrali 18:26. Czyli… dość nisko, biorąc pod uwagę przytoczoną statystykę. Dodatkowo ten mecz rozgrywaliśmy na naszym terenie, a dziś biało-czerwoni musieli stawić czoła nie tylko niemieckim zawodnikom, ale i tamtejszej publice. Z Halle, gdzie odbywał się mecz, mamy jednak całkiem dobre wspomnienia – to tam, przed dwunastu laty, po raz pierwszy pokazaliśmy, że aspirujemy do medali największych imprez. Pokonaliśmy wówczas… Niemców, 27:25, i weszliśmy na drogę, na której końcu czekało srebro mistrzostw świata.
Dziś nasi zawodnicy walczyli jednak nie o medal mistrzostw świata, a o przybliżenie się do awansu na Euro. Choć, wobec klasy rywala, głównym celem było raczej zatarcie złego wrażenia ze środowego debiutu Patryka Rombla w roli selekcjonera. I to zdecydowanie się udało. W pierwszej połowie zobaczyliśmy kadrę grającą z pomysłem, szybko, sprawnie i wykorzystującą swoje główne atuty, choćby Kamila Syprzaka, aktualnie prawdopodobnie największą gwiazdę naszego szczypiorniaka.
Bardzo dobrze prezentował się też Michał Daszek, który sześciokrotnie pokonywał dziś bramkarzy rywali, a poza tym napędzał akcje naszego zespołu. Jego dyspozycja zmieniła się tak diametralnie, że jedyne porównanie, jakie przychodzi nam do głowy, to sytuacja, w której Rafał Murawski zacząłby nagle grać w futbol na poziomie Frenkiego de Jonga. Nieźle też rzucał z drugiej linii Rafał Przybylski. Generalnie: rzeczy, które w Gliwicach nie funkcjonowały, w Halle zaczęły działać.
Do końca pierwszej połowy nie tylko dotrzymaliśmy kroku Niemcom (na przerwę schodziliśmy przy wyniku 16:16), ale wręcz mogliśmy ich odstawić, w pewnym momencie prowadziliśmy nawet 8:5. Widać było jednak, że naszej kadrze wciąż brakuje doświadczenia i ogrania. Zmiana selekcjonera w środku eliminacji z pewnością też nie pomogła (z drugiej strony, jak przypomnimy sobie kompromitację z Izraelem, to sami nie jesteśmy tego pewni). Polakom brakowało opanowania w kluczowych momentach, a Niemcy – nie grający na swoim poziomie – wciąż potrafili łatwo wymanewrować naszą defensywę (choć ta i tak przez większość meczu prezentowała się nieźle). I tu tradycyjnie zostawiamy kilka słów uznania dla Mateusza Korneckiego, którego dziś Sławek Szmal mógł oglądać z uśmiechem na ustach. Bo 24-latek zagrał po prostu bardzo dobre zawody.
Druga połowa to już jednak inna historia. Znów pojawiło się u nas więcej błędów, a Niemcy pozbierali się do kupy. Choć wciąż graliśmy lepiej niż w Gliwicach i pewnie napędzilibyśmy gospodarzom nieco stracha, gdyby nie fantastyczna postawa Silvio Heinevettera w bramce rywali. Bo gość wyciągał momentami rzuty, których normalny bramkarz wyciągnąć nie powinien i bardzo pomógł Niemcom w odniesieniu zwycięstwa 29:24.
Pięć bramek różnicy to stosunkowo dużo, biorąc pod uwagę wynik do przerwy, ale dziś z postawy naszych reprezentantów możemy być zadowoleni. Bo dali nam nadzieję na kolejne mecze – z Kosowem i Izraelem. Tam dwa zwycięstwa powinny dać nam awans na mistrzostwa. I na to liczymy.
Fot. Newspix