Na ten mecz Rio się podzieliło. Niemcy to przewidzieli. Już w lutym obwieścili, że Die Nationalmannschaft zabiera do Brazylii komplet strojów rubro-negro. Rubinowo-czarne. Dla mieszkańców Rio i ogólnie całego państwa te barwy to skarb. Symbol Flamengo. Symbol torcidy kojarzonej w dużej mierze z biedą i fawelami. Niemcy to wiedzieli. Spodziewali się, że Latynosi w Europie nie mają swojego faworyta, więc postanowili przerzucić najliczniejszą grupę kibiców na swoją stronę. Udało się jedynie częściowo, bo nie dla wszystkich Niemcy to Mengo. Tym bardziej występujący w białym, a nie czerwono-czarnym komplecie.
Po Maracanie bardzo łatwo poznać, czy grają Europejczycy, czy drużyny z Ameryki Południowej. Widać to na ulicach – gdy przyjeżdża Chile i Argentyna, służb ochrony już na pierwszy rzut oka jest dużo więcej. Przy każdej okazji proszą o paszport, przeszukują plecak, a gdy miniesz kordon policji o kilka metrów, to by wrócić na drugą stronę, trzeba zrobić kilometrową rundkę. Uprzykrzają życie, jak tylko mogą. Boją się powtórki z chilijskiej inwazji na Maracanę. Przy okazji przyjazdu Europejczyków ich czujność uśpić zdecydowanie łatwiej. Na bramkach dla dziennikarzy nawet nie patrzą, czy człowiek posiada wjazdówkę akurat na ten mecz. Jeśli masz bilet ze spotkania Portugalii, ale tylko machniesz ochroniarzowi przed oczami, bez problemu cię wpuści. Europa to Europa. Gwarantuje porządek i spokój.
Przy takim meczu łatwo się też przekonać, jak różne wymagania Brazylijczycy stawiają swoim, a jakie przyjezdnym. Gdy są gospodarzami, a Thiago Silva oddaje piłkę Julio Cesarowi, publika buczy. Nie akceptuje takiego zachowania. Selecao ma grać do przodu i lepiej nawet, żeby zaryzykowała utratę futbolówki kosztem porażki, niż się murowała. Co innego obcokrajowcy. O ile największy aplauz wzbudził dryblujący na środku pola Pogba, o tyle niemal każde zagranie Niemców w defensywie budziło podziw. Gdy Boateng nie miał nikogo z przodu i oddawał do Neuera, kibice tylko czekali, co pokaże ten najlepiej grający nogami bramkarz świata. Podobnie, gdy Howedes zatrzymywał Debuchy’ego, że o wyprowadzeniach Hummelsa nie wspomnę. Brazylijczycy nie oczekują od Niemców „jogo bonito”, ale i tak są nimi zachwyceni. I momentami chyba zazdroszczą takiej solidności.
Po przerwie kibice tracą cierpliwość. Tempo tak siada, jakość akcji tak leci w dół, że tłum “Neymarów” albo gwiżdże, albo intonuje swoje przyśpiewki. A to i tak nieliczni, bo na stadionie temperatura przekracza 30 stopni, jest duszno, parno i w tym miejscu wypadałoby tylko zacytować Piotrka Ćwielonga. Niemcy, wykończeni po Algierii, dali już sobie na wstrzymanie, a Francuzi, by ich pokonać, musieliby by się poświęcić – ruszyć na Neuera, jak dziki i liczyć chyba jedynie na rachunek prawdopodobieństwa, bo golkiper Bayernu w końcu musiałby coś puścić. Ale by tak się stało, musieliby oddać przynajmniej z kilkanaście strzałów. Nierealne. Nie przy tej temperaturze, nie przy tej wilgotności.
Od meczu minęło jakieś dziesięć minut. Rio rusza na Copacabanę. Niemal wszystkie wyjścia z Maracany są żółto-czerwone. Stadion opuszczają kibice Brazylii i Flamengo. W tle rozlega się przyśpiewka Fluminense. Kilku sympatyków Tricolor za moment zostanie zagłuszonych przez fanów Mengo.
– Za kim byliście? – zagaduję.
– Niby za Niemcami, bo wiadomo – kibic wskazuje na barwy, po czym – to już tradycja – całuje logo klubu. – Ale przyszliśmy dziś dla piłkarzy. Benzemy, Ozila, Kroosa… Nie dla drużyn.
Przykra niespodzianka. Gwiazdy rozczarowały. Ale na stadion i tak warto było się udać. W końcu najlepszy bramkarz na świecie pojawia się w Brazylii raz na kilkadziesiąt lat.