Reklama

Romario – w Rio de Janeiro drugi po Chrystusie

Michał Kołkowski

Autor:Michał Kołkowski

28 listopada 2018, 15:05 • 26 min czytania 1 komentarz

Styczeń 1994 roku. Romario, będący u szczytu formy sportowej i imprezowej, za wszelką cenę usiłuje się na chwilkę urwać z Barcelony i dostać na karnawałowy melanż w Rio de Janeiro. Na przeszkodzie stoi mu jednak niefortunny zbieg okoliczności – przed wylotem do Brazylii trzeba jeszcze wystąpić w “Klasyku”. Do wizyty na Camp Nou sposobił się bowiem akurat znienawidzony Real Madryt. Najważniejszy mecz w Hiszpanii, jeden z najbardziej prestiżowych na świecie. Trochę głupio prosić o urlop na dzień przed starciem tego kalibru.

Romario – w Rio de Janeiro drugi po Chrystusie

Jednak karnawał to w końcu karnawał. Świętość. Odbywa się tylko raz do roku, tymczasem potrenować można w ostateczności codzienne.

Z kolei Romario… to w końcu Romario. Innemu zawodnikowi może i byłoby głupio prosić o wolne w takich okolicznościach, lecz on nosił w duszy głębokie przekonanie, że przysługują mu pewne przywileje z racji na to, kim jest i jakie liczby notuje. Od najmłodszych lat wierzył, że stanowi postać wyjątkową i może sobie pozwolić na więcej niż reszta. Czuł się właściwie kimś na wzór herosa – niby znajdował się wśród śmiertelników, a jednak z pewnym boskim, wyróżniającym go pierwiastkiem.

– Szefie, mogę po meczu dostać dwa dodatkowe dni wolnego? – brazylijski napastnik postanowił poszukać zrozumienia bezpośrednio u trenera, Johana Cruyffa. Nie owijał w bawełnę, nie wysmażył grubymi nićmi szytej historyjki o konieczności odwiedzin u ciężko chorej babci. W swoim stylu wyłożył kawę na ławę. – Chciałbym polecieć do Rio. Początek karnawału, sam rozumiesz, szefie. Dwa dni i masz mnie z powrotem.

Reklama

Holender rozumiał. Sam się sobie dziwił, ale rozumiał. – Jasne, możesz lecieć – odparł leniwie, podnosząc powoli wzrok znad notatek i zupełnie nie dając po sobie poznać rozbawienia i zdziwienia tak uroczą w swej bezczelności prośbą. Cruyff wiedział, że i tak nie powstrzyma chłopaka, a z dwojga złego wolał, żeby cała eskapada odbyła się za jego aprobatą. Gdyby jej nie wyraził, Romario z całą pewnością postąpiłby po swojemu, a wówczas trzeba by go było ukarać. Po co komu taka awantura wewnątrz klubu? Widząc rozpromienioną od ucha do ucha twarz swojego podopiecznego, trener szybko dorzucił: – Ale pod warunkiem, że jutro strzelisz co najmniej dwa gole. Dwie bramki za dwa dni wolnego. To chyba uczciwy układ, prawda?

Prawda, uczciwy. Napastnik strzelił hat-tricka, a Barca – nie bez kozery przezwana wtenczas Dream Teamem – zafundowała odwiecznym rywalom bolesną manitę. Zwyciężyła 5:0.

FC Barcelona 5:0 Real Madryt (La Liga 1993/94).

Już po swoim drugim golu Romario tęsknie spojrzał ponoć w kierunku ławki rezerwowych i zasygnalizował Cruyffowi, żeby ten go jak najszybciej zmienił. Krąży zresztą też odmienna wersja tej opowieści, w myśl której Romario poprosił trenera o wolne przed innym spotkaniem i o zmianę błagał już po dwudziestu minutach, wypełniwszy swoje dwubramkowe zobowiązanie. Tak czy owak, myślami był w ojczyźnie, rywali stuknął niejako mimochodem. Spieszyło mu się na samolot do Rio, gdzie już czekała na niego głośna muzyka, ulubione tańce, najsmaczniejsze drinki. I kobiety. Dużo kobiet. Im więcej, tym lepiej, najchętniej jednocześnie. Preferował takie panie, które nie kazały o siebie długo zabiegać, a wystarczał na nie prostu komunikat. – Cześć. Tak, to ja, Romario. Mam pokój w hotelu, to całkiem niedaleko. Idziemy?

Zwykle szły. Wpadały w jego sidła z podobną częstotliwością, co futbolówka lądująca w siatce po jego strzałach. Naprawdę nie sposób dziś orzec, w której roli był skuteczniejszy – playboya czy napastnika. Zaliczył na pęczki panienek – licznik już dawno oszalał. Zresztą, prawdopodobnie wciąż tyka. Natomiast goli w swojej karierze Romario doliczył się równo tysiąca i dwóch. Kilka z nich strzelił na mundialu, wiele w La Liga, multum w lidze brazylijskiej.

Reklama

Dziesiątki wpadły w sparingach, meczach pokazowych, turniejach trampkarzy, starciach o puchar prezesa i złote kalesony.

Niektóre prawdopodobnie nie padły nigdy, ale Brazylijczyk dopchnął je do swego bilansu kolanem. Siłą woli i pragnienia, by jego dorobek został uświetniony przez milenijne trafienie. FIFA nigdy nie potwierdziła oficjalnie jego wyliczeń, ale Romario potwierdził je sam. I Brazylia mu uwierzyła, bo Brazylia ufa bezgranicznie swoim czempionom.

20160129-0002-1-

Romario świętuje tysięczną bramkę.

Gdy 20 maja 2007 roku udało mu się wreszcie zdobyć „gola numer 1000”, uczynił to z wielką, właściwą sobie pompą. Udzieliła się ona zresztą kibicom, bo trybuny Estadio Sao Januario wprost eksplodowały wtedy z ekscytacji, a spotkanie przerwano na przeszło kwadrans, żeby nacieszyć się monumentalnym trafieniem. Rio de Janeiro kochało swego syna i ze szczerego serca fetowało piękną puentę jego niebywałej kariery. Na murawie pojawiła się rodzina napastnika, odbył on rundę honorową wokół stadionu, szybko przebrany w okolicznościową koszulkę. Udało mu się zarazić wszystkich na obiekcie swoim szalonym marzeniem. Trafienie zadedykował między innymi jednej z córek, cierpiącej na zespół Downa. – Jej choroba jest jak dar. Jestem szczęśliwszy, bardziej cierpliwy i tolerancyjny. Dzięki Ivy lepiej rozumiem życie. Widzę, że niektórzy rodzice starają się chować swoje niepełnosprawne dzieci przed światem. Ja chciałbym pokazać, że to jest coś normalnego – opowiedział w jednym z wywiadów. Przy innej okazji stwierdził natomiast, nieco mniej wzruszająco: – Do walki o tysięcznego gola zmotywowało mnie to, że wielu we mnie nie wierzyło. Pomyślałem sobie: „skoro tak ciągle pierdolicie, to was wszystkich wydymam”.

Następnego dnia Romario zarządził wielką konferencję prasową, którą w ostatniej chwili odwołano, bo 41-letni wówczas zawodnik nie był w stanie wystąpić przed mediami. W ogóle – nie był w stanie wystąpić poza sofę, na której zaległ. Upragniony sukces celebrował w swej ulubionej knajpie. Świętowanie trochę się przedłużyło.

Trzeba mu oddać konsekwencję – czy to gol numer siedemnaście, trzysta pięćdziesiąt cztery, czy tysiąc – wszystkie uczcił jednakowo.

***
Zawsze to powtarzam – Bóg wskazał mnie palcem i powiedział: „Tak, to jest ten gość”.
Romario
***

Baixinho, czyli “Maleńki”. Ta ksywa przylgnęła do Romario na zawsze, a dorobił się jej już w pierwszych minutach swojego życia. Na świat przyszedł 29 stycznia 1966 roku, w jednej z faweli Rio de Janeiro. Ważył mniej niż dwa tysiące gramów – pielęgniarka, składająca drżącymi dłońmi tę kruszynkę w wyciągniętych ramionach szczęśliwej, choć wycieńczonej matki, nie mogła się nadziwić, że takie maleństwo jest w ogóle w stanie samodzielnie oddychać. Tymczasem Romario da Souza Faria już z pierwszym oddechem udowodnił, że przez życie ma zamiar przejść na swoich zasadach, wbrew wszelakim stereotypom i przeciwnościom losu.

Maleńki pozostał, zatrzymał się na 168 centymetrach wzrostu, a niektóre źródła są jeszcze mniej hojne i przypisują mu tych centymetrów mniej. Tak czy owak – nisko osadzony środek ciężkości stał się fundamentem fenomenalnych wyników strzeleckich Brazylijczyka.

Ze swej słabości uczynił atut.

Nietrudno zgadnąć, że dorastanie w faweli nie obfitowało w luksusy. Romario i jego bracia dzieciństwo spędzali w skrajnej nędzy, w żałosnym mieszkanku pozbawionym bieżącej wody i prądu. Matka robiła co mogła, żeby zapewnić im choć namiastkę ciepła i starała się swoją gorącą duszą zastąpić żar domowego ogniska. Ojciec natomiast na zmianę pracował i pił, ze zdecydowanie zbyt dużą przewagą tej drugiej czynności. Po alkoholu nie stawał się może agresywny, ale pożytek z niego był, co tu kryć, niewielki. W czym zatem mógł upatrywać nadziei na lepsze jutro chłopiec wychowany w takich warunkach? Ścieżki kariery miał przed sobą trzy. Drobnego, prostego robotnika. Drobnego, prostego rzezimieszka. I piłkarza. Jak prawie każdy chłopiec z faweli – zanim zdecydował się na jedną z dwóch pierwszych opcji, postanowił chociaż spróbować tej ostatniej.

Miłość do futbolu prawie zakończyła się w jego przypadku tragedią, zresztą niejednokrotnie. Zdarzyło mu się gnać po ulicy za szmacianką z takim entuzjazmem i takim zacięciem, że nie zauważył otwartego kanału ściekowego i wpadł wprost do dziury, niemalże tonąc w potoku nieczystości. Był do tego stopnia niedożywiony i słabowity, że nie miał dość sił, by pokonać opór napływającego szamba. Pływać nie potrafił, zaczął panikować i się dziko szamotać. Uratował go bohatersko jeden z krewniaków, wyławiając z gówna i czym prędzej reanimując.

Po paru uciśnięciach klatki piersiowej chłopiec wypluł odrażającą ciecz i z trudem podźwignął się z ziemi. Od tego czasu sąsiedzi dbali, żeby go choć trochę dokarmiać, dodać mu krzepy.

Chuderlawy malec z racji na swoją marną posturę co i rusz pakował się w tarapaty. Był łatwym celem dla miejscowych lumpów. Jeden z nich zadręczał Romario podczas jego codziennych wędrówek do szkoły. Ostatecznie pomogła interwencja starszego brata, który poturbował napastnika, ale chłopiec był już na tyle przerażony i zdesperowany, że z sekretarzyka wykradł pistolet swojego ojca. Był zdecydowany zastrzelić każdego, kto go jeszcze kiedykolwiek zaczepi. I zmotywowany, żeby jak najprędzej wydostać się z tego okrutnego świata. Do którego się nie nadawał i w którym prędzej czy później po prostu musiałby zginąć lub skończyć na dnie.

***

Jego naturalne predyspozycje nie umknęły miejscowym skautom. Zaczynał piłkarską przygodę w maleńkim klubiku Olaria i właśnie tam zwrócono uwagę na jego nieprzeciętną dynamikę i fenomenalną kontrolę nad piłką. Nawet w brazylijskich realiach jego talent wydawał się bowiem nietuzinkowy. Romario został zatem włączony do juniorskich struktur Club de Regatas Vasco da Gama, jednej z najważniejszych drużyn w Rio. Początkowo klub odrzucił chłopca ze względu na jego wzrost, ale działacze szybko poszli po rozum do głowy, powędrowali do Kanossy i przeprosili się z Romario.

Otrzeźwienie przyszło po tym, jak chłopak wpakował cztery gole właśnie w meczu przeciwko Vasco.

– Recepta na sukces? Znajdź jakiegoś kutasa, który w ciebie nie uwierzy i potraktuj to jako wyzwanie – mówił później Romario.

Rozpoczęcie gry w tak dużym klubie jak Vasco wiązało się z pierwszymi w życiu chłopca profesjonalnymi treningami. Romario szczerze ich nienawidził. Z uczuciem niechęci do codziennych, rutynowych, żmudnych zajęć zaczął swoją karierę i z tym samym podejściem ją zakończył. – Nie jestem sportowcem. Jestem środkowym napastnikiem. Sportowiec to ktoś, kto trenuje, wysypia się co noc, odżywia się właściwie. Może byłbym lepszy, gdybym prowadził sportowy tryb życia, ale wątpię, że byłbym tak szczęśliwy jak jestem – powiedział po latach.

W juniorskich rocznikach Vasco filigranowy napastnik zrobił wprost zdumiewającą furorę, szybko udowadniając, że rezygnacja z jego usług byłaby niepowetowaną stratą. Obrońców rozstawiał po kątach, kompromitował ich improwizowanymi zwodami, objeżdżał jak tyczki. Kapitalne przyspieszenie i olśniewająca, wyssana z mlekiem matki technika kontroli nad futbolówką wyróżniały go na tle wszystkich partnerów. Wyróżniały na tyle, że Romario zaczął za swoje występy otrzymywać całkiem pokaźne sumki, byle tylko nie przyszło mu do głowy, żeby zmienić barwy klubowe. Na to się zresztą nie zanosiło, bo nastolatek z lubością obrażał inne kluby z Rio. Nie zdając sobie sprawy, że kilkanaście lat później w nich zagra, odcinając kupony od dawnej sławy.

Swoje pierwsze marzenie – choć mogło się wydawać totalnie odległe i odrealnione – spełnił już jako nastolatek. Dzięki stypendiom z klubu wydostał swoją rodzinę z faweli i wynajął dom w dzielnicy Jacarepaguá.

D6dxT4DWwAA_1TE

Młody Romario.

Romario w Vasco otrzymał kredyt zaufania, który był niemożliwy do wyczerpania. Choć olewał treningi, spóźniał się na przedmeczowe odprawy i regularnie odsypiał w szatni swoje nocne wojaże, pozostawał nietykalny. Niezależnie od tego, jak wiele poprzedniego dnia wypił i jak wiele zajęć w ciągu poprzedniego tygodnia odpuścił, strzelanie bramek przychodziło mu z niezmienną łatwością. Po prostu fenomen. Stworzył doskonały, świetnie uzupełniający się duet z Roberto Dinamite, grającą legendą klubu. Co wcale nie przeszkodziło Romario w namawianiu trenera zespołu, żeby ten… posadził doświadczonego, cieszącego się szacunkiem kibiców i kolegów Dinamite na ławce, kiedy weteranowi przytrafiła się seria słabszych występów. Taki urok Romario. Gdyby przyszło mu grać w piłkę w Watykanie, pewnie nie omieszkałby wygłosić paru pouczających uwag na temat papieskich homilii.

Wyobraźmy sobie tę scenę. Dwudziestoletni żółtodziób podchodzi do szkoleniowca i doradza mu, by odsunął od składu 38-krotnego reprezentanta Canarinhos. A trener z uwagą słucha tych uwag, patrząc w przekrwione po wczorajszej imprezie oczy bezczelnego gówniarza i na odległość wyczuwając od niego odór kaca. Wewnątrz szkoleniowiec mógł się zżymać, skręcać z wściekłości i frustracji, lecz nie pozostało mu nic innego, jak przywołać na twarz uśmiech i pokiwać z zainteresowaniem głową.

Romario był nietykalny. Czuł się ważniejszy od klubu i – co gorsza – było to uczucie w pewnym sensie uzasadnione.

Z mniejszą pobłażliwością traktowano krnąbrnego młodzieńca w ramach drużyn narodowych. Został dyscyplinarnie wypieprzony z kadry u-20. Choć strzelał jak na zawołanie i miał być główną gwiazdą młodzieżowych mistrzostw świata w 1985 roku, wyleciał z ekipy zanim zdążył jakkolwiek wspomóc ją podczas turnieju. Oficjalnie – za sianie zgorszenia. Czytaj, oddawanie moczu z balkonu na głowy przechodniów i bieganie po hotelowych korytarzach z narzędziem zbrodni na wierzchu.

Nieoficjalnie – za bzyknięcie małżonki selekcjonera.

Jednak żadne pozaboiskowe ekscesy nie pozbawiły już Brazylijczyka występu na Igrzysk Olimpijskich w 1988 roku. Można się tylko domyślać, do jakiego stopnia Baixinho korzystał z uciech olimpijskiej wioski, ale nie miało to najmniejszego wpływu na jego formę. A jeśli miało, to wyłącznie pozytywny. Co prawda ekipa Canarinhos wróciła z Seulu zaledwie ze srebrnym medalem, co było w Kraju Kawy postrzegane jako kolejne z wielkich, olimpijskich rozczarowań, ale akurat Romario nie zawiódł. Został królem strzelców turnieju, ładował bramkę za bramką i robiło się pomału jasne, że jest to zawodnik gotowy – przynajmniej piłkarsko, bo niekoniecznie mentalnie – żeby podbić swoim niesłychanym talentem Stary Kontynent.

Padło na PSV Eindhoven.

***
PSV jest uzależnione ode mnie. Wszyscy wiedzą, że drużyna nie ma warunków, by grać bez Romario.
Romario
***

Brazylijczyk kosztował sporą kasę jak na tamte lata, ale i ekipa z Eindhoven była wtenczas wielką, europejską potęgą. W 1988 roku Guus Hiddink poprowadził holenderski klub do triumfu w Pucharze Europy, a największe gwiazdy w zespole – takie jak choćby Ronald Koeman, Frank Arnesen czy Wim Kieft – były jednocześnie czołowymi postaciami europejskiej piłki. PSV w lidze grało super-ofensywny futbol, wprost stworzony dla króla szesnastki, na jakiego w zespole Vasco da Gama wyrósł Romario.

Wydawać by się mogło, że niewysoki snajper, lądując w tak mocarnej ekipie, spuści nieco z tonu. Nawet nie piłkarsko, bo jego talent był wystarczający, by zawojować ligę holenderską, tradycyjnie łaskawą dla przebojowych napastników. Ale wewnętrznie, pod względem podejścia do sportu. Mówiąc wprost – można się było spodziewać, że Romario – wobec niewątpliwie wielkiego wyzwania, jakim były przenosiny na Stary Kontynent – weźmie się wreszcie do roboty, zacznie gryźć w język i pilnie uczyć europejskiego futbolu od sławnych kolegów. Dorośnie.

Ha, nic bardziej mylnego.

Brazylijczyk spędził w Eindhoven pięć lat i nauczył się tylko najbardziej podstawowych zwrotów w języku holenderskim. Szybko ustawiał sobie kolejnych trenerów wedle własnego widzimisię i w sobie tylko wiadomy sposób sprawiał, że wszyscy wokół dostosowywali się do niego. Najwybitniejsi fachowcy tańczyli tak, jak on im zagrał. Nie mogąc znieść spokojnego, ponurego, często deszczowego miasta w Holandii, Romario notorycznie podróżował do ojczyzny, żeby tam zażywać ulubionych uciech. Zaś w przydomowym ogrodzie kazał sobie wysypać kilka ton piasku, które miały mu codziennie przypominać o urokach Copacabany.

Zresztą – domek Romario zasłynął w mieście z najhuczniejszych imprez.

nintchdbpict000298104035

Romario w barwach PSV.

Romario zarażał wszystkich w zespole nieokiełznanym optymizmem i luzackim podejściem do życia. Był jak postać z wyciągnięta z kreskówki i wrzucona do filmu fabularnego. – To był najbardziej wyjątkowy zawodnik spośród wszystkich, jakich miałem okazję prowadzić. Kiedy widział, że jestem przed meczem zdenerwowany bardziej niż zwykle, natychmiast do mnie podchodził – wspomina Guus Hiddink. – „Wyluzuj, trenerze. Wygramy ten mecz, mam zamiar strzelić kilka bramek!”. Co było najbardziej niesamowite, to w ośmiu na dziesięć przypadków jego zapewnienia okazywały się prawdą.

Być może to właśnie w Eindhoven narodziła się w Romario obsesja statystyk, która później pchnęła go do karkołomnej pogoni za tysięcznym trafieniem. Już wcześniej, w Brazylii, uwielbiał dziurawić siatkę i ośmieszać bramkarzy drużyny przeciwnej, ale nie miał w zwyczaju kontrolować sytuacji w wyścigu o koronę króla strzelców ligi.

Koncentrował się na tym, żeby wyjść na boisko, rozgromić rywala i wyskoczyć na miasto.

Najskuteczniejszym zawodnikiem Eredivisie został aż trzy razy z rzędu i dokładnie analizował swoje wyniki. Wiedział, ile bramek musi zdobyć w najbliższej kolejce, monitorował również osiągnięcia innych super-snajperów. Potrzeba poprawiania indywidualnego dorobku stała się jego dziką obsesją. – Nosił w sobie gigantyczną pewność siebie. Prawie za każdym razem, gdy rozpoczynaliśmy mecz, zdradzał mi swój plan na początkową fazę spotkania: on okiwa pięciu graczy, a potem poda mi i strzelę. Próbował tego ciągle. Nigdy się nie udało. Ale próbował i tak – wspomina Wim Kieft, partner Romario w linii ataku. Najlepszy strzelec ligi holenderskiej z 1988 roku musiał oddać palmę pierwszeństwa nieokiełznanemu Brazylijczykowi i, chcąc nie chcąc, zaczął pracować na jego bramki.

– Jego dryblingi zresztą nie były takim problemem, tylko brak obiecanych podań. Ja dogrywałem mu ciągle, za co po moich asystach mi dziękował, mówiąc coś w stylu: „Dzięki, następnym razem ja w takiej sytuacji ci dogram, dostaniesz jedną ode mnie”. A potem przychodził “następny raz”, a on – zamiast podawać – strzelał – dodał z rozbawieniem Kieft.

Tak natomiast swojego niesfornego podopiecznego zapamiętał Bobby Robson, który objął PSV w 1990 roku. – W kadrze mieliśmy jedną tropikalną rybę. Romario, tyleż rewelacyjny, co niedający się ujarzmić. Wygrywał nam mecze, ale jego dyscyplina spędzała mi sen z powiek. Trenował tylko wtedy, kiedy chciał. Pamiętam, że pewnego razu zarządzaliśmy na treningu gierkę ośmiu na ośmiu. Jeden zespół wyraźnie przegrywał, coś mi nie pasowało. Policzyłem graczy i faktycznie, brakowało jednej osoby. Romario… po prostu sobie gdzieś poszedł, chyba stracił zainteresowanie grą. Szczególnie alergicznie traktował natomiast bieganie. Kiedyś mi powiedział: “Jaki jest sens w bieganiu o dziewiątej rano? Wiem, że wszyscy inni to robią. Ale ja nie jestem wszyscy”.

Rzeczywiście – nie było drugiego napastnika w Europie, który do takiej perfekcji dopracowałby kopnięcie futbolówki z czuba. Romario w Eredivisie zagrał w sumie 106 razy, strzelając 98 goli z częstotliwością wyższą niż jedno trafienie na dziewięćdziesiąt minut gry. I najmarniej połowa tych bramek padła po chytrym, niesygnalizowanym strzale ze szpica, zwanego również prezesem i karolem. Może nie do końca po brazylijsku, ale jakże skutecznie.

***

Miarowo wzrastał imprezowy rozmach Brazylijczyka, w zastraszającym tempie nadmuchiwało się jego ego. Jednak równolegle szły również w górę jego akcje na giełdzie piłkarskich papierów wartościowych. Hossa była na tyle obiecująca, że Johan Cruyff zdecydował się na ryzykowną inwestycję i przejął pakiet kontrolny w firmie „Romario”. Niemożliwy do zatrzymania napastnik miał być perłą w koronie katalońskiego Dream Teamu. Zaś Cruyff miał być pierwszym szkoleniowcem, do którego reprezentant Canarinhos poczuje prawdziwy respekt, a nie tylko połowiczny, czy w ogóle całkiem udawany szacunek. To miała być relacja pracownik – szef, nie zaś kumpelski układ. Ostatecznie Holender był piłkarzem, przed którym nawet Romario musiał się z szacunkiem ugiąć w ukłonie.

Choć– rzecz jasna – nie nazbyt głębokim. To nie było w jego stylu, uwielbiał wbijać szpilki autorytetom.

W stolicy Katalonii brazylijski super-snajper odnalazł się jednak – o dziwo – dość średnio. Wbrew pozorom, dopóki nie poprawił sobie samopoczucia odpowiednią dawką alkoholu, nie był człowiekiem zdolnym do tego, by z miejsca nawiązywać nowe znajomości. Naszpikowana gwiazdami szatnia Barcy zwyczajnie go onieśmieliła, przytłoczyła. Stąd Baixinho postanowił trzymać się na uboczu, pozując na zdystansowanego ważniaka. Przebierał się w milczeniu, a podczas zajęć nie dokazywał, tylko z miną cierpiętnika wykonywał kolejne polecenia trenerów. Nowi koledzy z zespołu uznali, że Romario po prostu gwiazdorzy i uważa się za zbyt ważną personę, by wykonać powitalny gest jako pierwszy. Potraktowano go jak wyniosłego buca.

Niezbyt sympatyczną atmosferę przełamał Christo Stoiczkow, co zapoczątkowało krótką, lecz burzliwą i obfitującą w rozmaite przygody przyjaźń. Panowie uzupełniali się idealnie – zarówno jako kompani boiskowi, jak i melanżowi. Żadna defensywa w La Liga nie miała na nich sposobu, żaden nocny klub w Barcelonie nie miał przed nimi tajemnic. Duet zabójczy, tandem doskonały.

Byli parą tak dobraną, że Barca wytrzymała tylko jeden pełny sezon ich współpracy. Gdyby potrwała ona dłużej, zapewne dziś najpotężniejszym klubem w mieście Gaudiego byłby Espanyol.

1518026427_364694_1518026640_noticia_normal

Romario w barwach Barcelony.

Choć wcale na tak przyjemną relację się nie zanosiło. Według ówczesnych zasad, tylko trzech obcokrajowców mogło jednocześnie grać w hiszpańskim klubie, tymczasem Barca miała już w swojej ekipie Stoiczkowa, Koemana i Laudrupa. – Sądzę, że ściągnięcie czwartego zawodnika spoza Hiszpanii było dość głupie – z rozbrajającą szczerością oznajmił Bułgar, proszony o komentarz w sprawie najnowszego nabytku klubu. – Ale jeżeli zarząd uznał, że był to ruch absolutnie niezbędny dla klubu, to doradzałbym im raczej ściągnięcie Ljubosława Penewa. Ile kosztował Romario, sześćset milionów pesos? Penew kosztuje dwieście, mógłbym je wyłożyć z własnej kieszeni.

Tymczasem Romario odpierał zarzuty o skłonność do wywoływania skandali. – Jeżeli mówienie ludziom prosto w twarz prawdy, nie gryzienie się w język i wypowiadanie tego, co naprawdę myślę, posiadanie silnego charakteru… Jeżeli to wszystko uważacie za kontrowersje, to owszem, jestem kontrowersyjny – buńczucznie fikał w mediach.

Naprawdę dziw bierze, że ta dwójka tak pięknie się ze sobą zgrała, tym bardziej biorąc pod uwagę, iż niekiedy rywalizowali o miejsce w składzie. – Pamiętam jeden przypadek, kiedy Cruyff zostawił Romario na ławce – wspomina Christo. – Był tak wściekły, że nie mogłem się do niego później nawet zbliżyć. Tymczasem problem pominięcia był nie do przeskoczenia. W zespole było czterech obcokrajowców, czterech doskonałych zawodników. Zawsze ktoś pozostawał niezadowolonym, nie dało się tego uniknąć.

Jednak rywalizacja o miejsce w składzie ostatecznie nie zakłóciła kwitnącej przyjaźni. Nawet rodziny Stoiczkowa i Romario się zaprzyjaźniły, ich żony zostały powierniczkami swoich tajemnic, a dzieci chodziły do tych samych szkół. Kiedy na świat przyszedł synek Brazylijczyka, Romarinho (dzisiaj również piłkarz, ale nie na miarę ojca), świeżo upieczony tata przebywał akurat na zgrupowaniu reprezentacji. Nie chciał dopuścić, żeby jego pierwszy kontakt wzrokowy z synem odbył się za pośrednictwem mediów, zatem poprosił kumpla, by ten odstraszył paparazzich od sali szpitalnej. Christo wziął misję ochroniarza na poważnie. Kiedy fotoreporter jednej z hiszpańskich gazet podkradł się zbyt blisko, dostał w michę, że aż zatrzeszczało. Zresztą – nie kto inny jak Bułgar został potem ojcem chrzestnym maleńkiego Romarinho. Trudno uwierzyć, że z takimi genami i takim patronem chłopak nie zrobił większej kariery.

Panowie przeszli też razem przez naprawdę mroczne chwile, kiedy w 1994 roku porwano Edevaira da Souzę, czyli tatę Romario. Ojciec był kompletnie zafascynowany karierą najmłodszego syna. Marzył o tym, że kiedyś zobaczy swego potomka z Pucharem Świata w dłoniach. Jego imieniem nazwał swoją restaurację. I to właśnie przed drzwiami założonej za pieniądze syna knajpy został przechwycony przez porywaczy. Huknęli go w potylicę, gdy zamykał bramę na kłódkę.

Żądanie – siedem milionów dolarów okupu.

Telefony, telefony i jeszcze więcej telefonów. Do Hiszpanii dzwoni matka, dzwonią bracia, dzwonią antyterroryści, dzwoni gubernator Rio de Janeiro. Wszyscy chcieli coś ustalać, żądali na coś zgody, chcieli potwierdzeń, informacji i zapewnień. Lekkoduch Romario niespecjalnie potrafił sobie z tym wszystkim poradzić, a chaos spotęgował jeszcze przeciek do mediów. Cała afera wybuchła na cztery dni przed El Clasico, więc dziennikarze grzali temat bez opamiętania i bez względu na bezpieczeństwo porwanego i prywatność brazylijskiego napastnika. Tym bardziej, że starcie z Realem przypadło na przedostatnią kolejkę ligową, a szanse na mistrzostwo wisiały na włosku.

Terroryzowanego przez reporterów Romario znów musiał potężnym sierpowym wyratować z opresji krewki Stoiczkow.

Ostatecznie Romario – pomimo osobistego dramatu – wystąpił w “Klasyku”, lecz rozegrał fatalne spotkanie. Odżył dopiero wtedy, gdy policji udało się odbić jego tatę. – Wracam na mecz z Sevillą, żeby strzelić trzydziestą bramkę, tak jak obiecałem przed sezonem. Dzisiaj jestem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie – oświadczył po otrzymaniu szczęśliwej nowiny. I faktycznie – wrócił na ostatnią kolejkę, uzupełnił dorobek strzelecki o trzydziestą bramkę w sezonie ligowym i mógł świętować z Barcą mistrzostwo Hiszpanii.

O sile duetu Romario – Stoiczkow, o ile obu napastnikom udało się zagrać razem, boleśnie przekonał się między innymi Manchester United w listopadzie 1994 roku. “Czerwone Diabły” zaznały totalnego upokorzenia na Camp Nou, przegrywając aż 0:4. Po tamtym meczu Paul Parker postanowił, że jego noga już nigdy nie postanie na feralnym stadionie, a Gary Pallister przyznał, że to był jedyny mecz w jego karierze, kiedy nie był w stanie ani przez sekundę nadążyć za napastnikami drużyny przeciwnej. – Zostaliśmy porządnie i słusznie zmiażdżeni – stwierdził później Alex Ferguson. – Skończyło się to dla nas upokorzeniem. Nie mogliśmy poradzić sobie z dynamiką Stoiczkowa i Romario. Wszystko co robili, działo się dla nas znienacka.

FC Barcelona 4:0 Manchester United (Liga Mistrzów 1994/95).

United nie miało odpowiedzi na szybkość, wyobraźnię i umiejętności Stoiczkowa oraz Romario. Steve Bruce i Gary Pallister wcielili się w rolę Julii. „Romario, Romario, ach, gdzie jesteś, Romario?” O miejscu pobytu Stoiczkowa żaden z nich nie miał pojęcia – opisywał David Lacey z The Guardian.

***

Ale listopad 1994 roku to był już schyłkowy okres Romario w Katalonii. Jego najlepszym czasem w katalońskiej maszynce do wygrywania był sezon 1993/94. Pierwszy i ostatni, jaki w ekipie Blaugrany rozegrał w całości. Zakończony triumfem w La Lidze i finałem Ligi Mistrzów, przegranym sromotnie w aurze wielkiej sensacji. Potem było już tylko gorzej. Rozsypała się przyjacielska relacja ze Stoiczkowem, który coraz gorzej znosił pozamałżeńskie ekscesy druha, a od tych aż huczało na siedemnastym piętrze hotelu Reina Sofia, gdzie Brazylijczyk uwił sobie gniazdko. Bułgar nie mógł patrzeć na cierpienie żony Romario. Dręczył go widok przyjaciela, który z premedytacją rozbija własną rodzinę.

– Romario interesowały tylko dwie rzeczy: strzelanie i jebanie – podsumował krótko Christo. – Kiedy w nocy się nie zabawię, to później nie strzelam na boisku – tłumaczył sekrety swojej skuteczności Brazylijczyk.

Skończyła się również cierpliwość Cruyffa, który pod koniec 1994 roku miał już serdecznie dość brazylijskiego hulaki. Jego ostatnim meczem w barwach Blaugrany była… manita, porażka z Realem 0:5. Historia zatoczyła koło z właściwą sobie przewrotnością. Ale holenderski szkoleniowiec na długo wcześniej stracił sympatię i zaufanie do swojego dawnego ulubieńca. Po mistrzostwach świata w 1994 roku Romario długo nie wracał do klubu, nie dawał znaków życia. Można było jednak jego nader żywotne wyczyny obserwować w mediach – zespół Barcy przechodził wyczerpujący okres przygotowywaczy do sezonu, tymczasem Romario błyszczał na okładkach bulwarówek, z prostytutkami na kolanach, papierosem w zębach i szklanką trunku w garści.

Pytano go, czy nie obawia się kary. Replikował, że stać go, by karę zapłacić i będzie ją płacił za każdym razem, bo stylu życia nie zmieni.

Cóż – gwiazdorom i kolorowym ptakom wybacza się wiele, lecz nie wszystko. Po latach Cruyff przyznał, że nigdy nie współpracował z lepszym piłkarzem, ale wtedy – w połowie lat dziewięćdziesiątych – poczuł, że Barca więcej straci niż zyska, jeżeli Brazylijczyk pozostanie w klubie choćby pół roku dłużej. – Chcę od moich piłkarzy tego, co w nich najlepsze. Jeżeli Romario nie jest u nas szczęśliwy, droga wolna – oznajmił wreszcie charyzmatyczny Holender.

Śmiertelnie obrażony Baixinho bez mrugnięcia okiem wyniósł się z Camp Nou. – To nie ja mam być szczęśliwy, że gram dla Barcelony, ale Barcelona powinna być szczęśliwa, że ja gram dla niej – palnął na odchodnym.

To był tak naprawdę ostatni kontakt Romario z europejskim futbolem klubowym. Później spróbował jeszcze swoich sil w Valencii, ale nie zagrzał miejsca na Estadio Mestalla. Trener Jorge Valdano nie miał co do niego złudzeń. Wielkie umiejętności, skandaliczne podejście do zawodu. – Siadał na rower treningowy, pedałował na pełnej prędkości parę sekund, a potem relaksował się przez parę minut. I tak ciągle. Aż zleciał czas. Raz spóźnij się na trening, a wyglądał jakby przyszedł prosto z dyskoteki. Nieumyty, zmęczony. Widać od razu, że nie spał całą noc. Krzyczałem na niego, ale kompletnie to zignorował, po prostu dołączając do treningu. W końcu przerwał moje krzyki, odpowiadając: “Założę siatkę następnemu zawodnikowi”. I jak powiedział, tak zrobił. Następnym razem, gdy miał piłkę, okiwał kolegę puszczając mu piłkę między nogami. Mogłem tylko się śmiać. Romario prosto z dyskoteki i tak nadawał się do grania najlepiej ze wszystkich.

Koniec poważnego grania klubowego w wieku zaledwie trzydziestu lat nie mógł korzystnie wpłynąć na losy reprezentacyjnej kariery napastnika, ale tak się to jakoś w jego przypadku pokrętnie złożyło, że w 1994 roku zjazd zanotował w stylu Jędrka Bargiela. Z samego szczytu.

***
Na którym miejscu umieściłbym Romario w rankingu najlepszych brazylijskich piłkarzy w historii? Na pierwszym.
Romario
***

Debiut Romario w dorosłej reprezentacji Brazylii przypadł na 1987 rok, a zatem poprzedzał jeszcze olimpijskie srebro. Napastnik na status bohatera narodowego zapracował prędko, bo już dwa lata po premierowym spotkaniu w barwach Canarinhos. Poprowadził drużynę do triumfu na Copa America. Spragnieni laurów Brazylijczycy potraktowali go natychmiast jako kolejne wcielenie Pelego. Mistrzostwa kontynentu były wówczas o tyle istotne, że Kraj Kawy gościł u siebie pozostałe reprezentacje.

Romario strzelił bramkę, jedyną bramkę w finale. Na legendarnej Maracanie, która przed laty spłynęła oceanem łez, wylanym z setek tysięcy par oczu skrzywdzonych kibiców. To wszystko rzecz jasna przeciwko Urugwajowi. Takie zwycięstwo naprawdę robiło wrażenie.

Podczas Copa America w ataku Brazylii królowała para Romario – Bebeto. Ten pierwszy praktycznie we wszystkich swoich klubach udowadniał, że potrafi się doskonale odnaleźć jako członek duetu napastników, a i ten drugi dowiódł, że świetnie się czuje w tego rodzaju tandemie. Obaj panwie poza murawą za sobą, delikatnie rzecz ujmując, nie przepadali, ale na murawie pasowali do siebie jak ulał.

Lecz mistrzostwa świata w 1990 roku to jeszcze nie był ich czas. Kontuzjowany Romario niemalże nie powąchał murawy.

Jednak cztery lata później – już jako super-gwiazda Barcelony i futbolowy gigant pełną gębą – wziął boiska w Stanach Zjednoczonych szturmem. Choć niewiele brakowało, a w ogóle by na mistrzostwa do USA nie pojechał. Carlos Alberto Parreira odsunął krnąbrnego napastnika od składu, kiedy ten, oburzony rolą rezerwowego w jednym ze spotkań, odgrażał się, że następnym razem w ogóle nie przyjedzie na zgrupowanie, jeżeli ma tracić swój cenny czas na przesiadywanie wśród ławkowiczów. Ostatecznie obaj panowie znaleźli jednak porozumienie, z oczywistym zyskiem dla reprezentacji Canarinhos, która sięgnęła po upragnione mistrzostwo świata. A gdyby nie rozpaczliwe powołanie Romario, być może w ogóle zabrakłoby jej na właściwym turnieju, bo eliminacje szły ekipie Parreiry jak po grudzie, dopóki nie pojawił się rycerz na białym koniu i nie zaczął wciskać kolejnych bramek, zwykle swoimi ulubionymi strzałami z czuba.

FIFA World Cup - Italia 1990 20.6.1990, Stadio Delle Alpi, Turin, Italy. Brazil v Scotland. Brazil starting line up, back row, left to right: Taffarel, Ricardo Rocha, Mauro Galv, Ricardo Gomes, Jorginho, Branco. Front, l to r: Romio, Alem, Careca, Dunga, Valdo. FOT. AFLO SPORT / NEWSPIX.PL POLAND ONLY !!! --- Newspix.pl *** Local Caption *** www.newspix.pl mail us: info@newspix.pl call us: 0048 022 23 22 222 --- Polish Picture Agency by Ringier Axel Springer Poland

Reprezentacja Brazylii z Romario w składzie.

Mistrzostwo z 1994 roku ustawiło go na wieki wśród najlepszych zawodników w historii brazylijskiej piłki. Poczuł się zresztą na tyle pewnie, że pozwalał sobie na kolejne, coraz bardziej bezczelne komentarze względem innych legend. – Zico przegrał trzy mundiale jako piłkarz i jeden jako dyrektor. To urodzony przegrany – powiedział przy pewnej okazji. Innym razem z kolei: – Dało się zauważyć, że absencja Roberto Carlosa była dla nas fantastyczna. Myślę, że nikt go tu nie lubi.

Oberwało się również “Królowi Futbolu”: – Bóg pobłogosławił stopy tego człowieka, ale zapomniał o reszcie, szczególnie o ustach. Bo kiedy się wypowiada, wychodzą z nich same bzdury, a raczej samo gówno.

Romario już nigdy więcej nie wystąpił na mundialu. Tonął we łzach, gdy w 1998 roku z turnieju wykluczyła go kontuzja, choć gdyby jego relacje z selekcjonerem układały się inaczej, pewnie oglądalibyśmy na francuskich boiskach duet Ronaldo – Romario. W 2002 roku był już co prawda weteranem i królem wyłącznie krajowego podwórka, ale strzelał sporo i znów spekulowało się o jego wyjeździe na turniej. Tym bardziej, gdy dostał kilka szans od Luisa Felipe Scolariego i wciąż potwierdzał nieprawdopodobny instynkt strzelecki. Jednak selekcjoner Canarinhos pozostał niewzruszony na naciski opinii publicznej. Był bowiem przekonany, że obecność Romario w składzie kompletnie rozpieprzy mu kadrę od środka. Wierzył, że metody stosowane przez Brazylijczyka w 1994 roku celem zjednoczenia drużyny – między innymi organizowane potajemnie hotelowe orgie – w 2002 roku nie znajdą już racji bytu. – Nie wierzę, że głos ludu jest zawsze głosem od Boga – oświadczył Felipao i pozostawił umiłowanego syna Rio de Janeiro w domu.

– Gdyby kiedyś zapytano mnie, czy zaakceptowałbym rolę rezerwowego, od razu odpowiedziałbym: “nie”. Dziś mam 38 lat. Jestem bardziej dojrzały i więcej myślę nad swoimi odpowiedziami. Ale i tak powiedziałbym: “nie”. Jeżeli pojadę na mistrzostwa świata do Korei i Japonii, to za to, co robię, a nie za to, czego już dokonałem. Dlatego uważam, że to normalne, iż powinienem jechać, bo po prostu jestem najlepszy – z takim podejściem naprawdę trudno przypisać mu rolę dobrego ducha drużyny i zabójczo skutecznego jokera.

Historia przyznała rację trenerowi.

Zwłaszcza, że czara goryczy przelała się, gdy wyszło na jaw, iż Romario symulował kontuzję, żeby uniknąć powołania na Copa America w 2001 roku. Opowiadał jakieś bajki o poważnej operacji kolana, tymczasem w rzeczywistości balował, tak jak to miał w zwyczaju. Scolari nigdy mu tego przekrętu nie wybaczył, choć napastnik próbował wyłkać dla siebie powołanie. Koniec końców jednak – gdy już definitywnie został na lodzie – stwierdził: – Nie będę oglądać meczów reprezentacji. Są transmitowane o szóstej rano, a ja o tej godzinie zwykle wracam do domu.

***

Jak to zwykle bywa w przypadku zawodników, którzy na tyle rozsądnie gospodarują swoim majątkiem, żeby przez większość życia mieszkać w hotelach – drogi Romario po definitywnym odwieszeniu butów na kołku były kręte. Tracił zarobioną na futbolu fortunę na różne chybione interesy, dał się nawet oszwabić Piotrowi O., technikowi z Biłgoraja, który udał przed nim wielkiego rekina finansjery i wyłudził w ten sposób pięć dużych baniek.

Obecnie próbuje swoich sił w polityce, stara się oczyszczać brazylijską federację z korupcji.

Romario to piłkarz, jakich na najwyższym poziomie już nie ma. Kolorowy ptak. Minimum ciężkiej pracy i profesjonalizmu, maksimum talentu i życiowego luzu. W jakim procencie Brazylijczyk wykorzystał, a w jakim zmarnował swój niezwykły potencjał? Takie wyliczenia w jego przypadku chyba nie mają sensu. Może i w rzeczywistości nie zdobył tysiąca oficjalnych goli, lecz z całą pewnością pozostawił po sobie więcej niż tysiąc wspomnień i anegdot, których dzisiejsi super-profesjonaliści siłą rzeczy produkują znacznie, ale to znaczne mniej.

Michał Kołkowski

fot. newspix.pl

Za cel obrał sobie sportretowanie wszystkich kultowych zawodników przełomu XX i XXI wieku i z każdym tygodniem jest coraz bliżej wykonania tej monumentalnej misji. Jego twórczość przypadnie do gustu szczególnie tym, którzy preferują obszerniejsze, kompleksowe lektury i nie odstraszają ich liczne dygresje. Wiele materiałów poświęconych angielskiemu i włoskiemu futbolowi, kilka gigantycznych rankingów, a okazjonalnie także opowieści ze świata NBA. Najchętniej snuje te opowiastki, w ramach których wątki czysto sportowe nieustannie plączą się z rozważaniami na temat historii czy rozmaitych kwestii społeczno-politycznych.

Rozwiń

Najnowsze

Komentarze

1 komentarz

Loading...