Co sezon są na większości meczów Chelsea. Jak sami mówią, w poprzednim ich licznik zatrzymał się pomiędzy 47 a 49 spotkaniami. Na swoją pasję wydają około 15 tysięcy złotych rocznie. Są w stanie przez kilka godzin czekać pod ośrodkiem treningowym The Blues, by po zajęciach złapać kilku piłkarzy na selfie.
Z Marcinem Szczawińskim, Michałem Jarząbkiem i Maćkiem Kwiecińskim spotkałem się przy okazji wizyty w Londynie, przed meczem Chelsea z BATE Borysów w ramach Ligi Europy. W „Brazilianie”, jednym z ulubionych pubów nie tylko chłopaków, ale i na przykład Davida Luiza (jego koszulki i zdjęcia wiszą tutaj… no wszędzie), porozmawialiśmy nieco dłużej o ich pasji. Absorbującej czas i pieniądze. Wymagającej dużych poświęceń. Ale i nadającej rytm ich życiu od ładnych paru lat.
***
Pierwsze wrażenie, jak wiadomo, można zrobić tylko raz. Cóż, nasza znajomość nie zaczęła się najlepiej.
– A ty, komu tak prywatnie kibicujesz?
– Tottenhamowi.
Cisza. Przez moment poczułem się tak, jakbym na kinderbal wpuścił wujka z wąsem specjalizującego się w sprośnych dowcipach.
– Czyli co, już się nie lubimy? – pytam z nutką obawy. Wtedy doszło do mnie, że przyznawanie się do kibicowania Kogutom w pubie wypełnionym fanami Chelsea tuż przed meczem to nie najlepszy pomysł.
– Nie no, prywatnie spoko, sam znam wielu kibiców innych klubów – mówi Marcin. Ale czuję, że zaufania tym wyznaniem nie zbudowałem.
– Co innego, gdyby to był wyjazd… – dorzuca Maciek Kwieciński, czy, jak mówią tutaj na niego właściwie wszyscy, “Charliee”.
– Każdy mecz zaczynamy od pozdrowień dla Tottenhamu. „We hate Tottenham”. Niechęć między tymi klubami jest wielka. Wśród kibiców Chelsea dwie najbardziej znienawidzone ekipy to właśnie Tottenham i Cardiff. Jak Walijczycy byli tu w 2010 roku, to normalnie latały krzesła, stoły. Było ostro – wspomina Michał Jarząbek.
Kilka pint później moje winy zostały jednak odpuszczone. A przynajmniej taką mam nadzieję.
Selfie po meczu w każdym razie nie odmówili.
Od lewej: pewien sympatyczny redaktor, Michał Jarząbek i Marcin Szczawiński.
***
– Pierwszy raz byłem na Chelsea w 2009 roku, gdy graliśmy z West Hamem. Lampard strzelił wtedy bramkę z karnego. Pamiętam, że to jeszcze mama kupowała mi bilety – wspomina Kwieciński.
– Ja jestem w Londynie od 2007 roku. Pierwszy bilet kupiłem pod stadionem. Ale kibicuję dużo dłużej. W pełni dowartościowanym kibicem czułem się jednak dopiero wtedy, kiedy pierwszy raz wszedłem na stadion. Oglądałem Premier League w zasadzie od kiedy pojawiła się w Canal+, ale to zupełnie inna bajka – mówi Szczawiński. – Przychodzi dzień meczowy i nie potrafisz usiedzieć w miejscu, skupić się na niczym innym.
Każdy z takich dni meczowych to dla chłopaków wydatek rzędu stu funtów na głowę. Czasami nieco mniej, czasami więcej.
– To nie jest tania pasja, ale rozmawiamy o innych zarobkach niż w Polsce. Tutaj przy średnich zarobkach w wysokości 20 tysięcy funtów rocznie, te 3 koła to nie taki wielki uszczerbek. Gorzej to brzmi, jak pomnożysz przez pięć, czy ile akurat wynosi kurs funta. Ktoś powie „kurwa, piętnaście koła to ja w rok nie zarobię”. Sam pochodzę z Warmii i Mazur, gdzie ludzie zarabiają po 800 zł miesięcznie. Mój ojciec ze stażem prawie że emerytalnym ma 1200 zł. On by sobie nie mógł na jeden mecz pozwolić… – mówi Marcin.
I wylicza:
– Same bilety na mecze to około tysiąca funtów rocznie, jeśli nie masz season ticket. Do tego program meczowy, piwo, dojazd, paliwo. Bilet na ligę kosztuje średnio około 50-60 funtów. Program za 3 funty, piwo za piątaka. Najpierw pijesz kilka po taniości z lokalnego sklepu, ale później chcesz się jak człowiek napić w pubie. No i pomeczowa impreza, która różnie się kończy – śmieje się Marcin, a “Charliee” dopowiada: – W przypadku Marcina dolicz drugie tyle na te imprezy!
Tańsze, paradoksalnie, są wyjazdy.
– Bilet to 30 funtów, jedziemy zwykle we czterech, więc paliwo to 10, maksymalnie 20 funtów. Możesz jechać buesem, ale on zawozi pod stadion, po meczu masz dziesięć minut, żeby wsiąść, nie masz alkoholu w drodze. A jak my jedziemy, to tu się na piwo zatrzymamy, albo pośpimy, albo pośpiewamy – mówi Szczawiński. – Wielu ludzi nie przychodzi na mecze domowe, jeżdżą tylko na wyjazdy. Tutaj przychodzą turyści, masa Chińczyków, a jak jedziemy na wyjazd, są sami Angole. Gdzie nie jedziesz, te same mordy. Każdy zna przyśpiewki. Na mecze poza domem jest zwykle pula 3000 biletów. To wstaję o siódmej rano i staję w kolejce na długo nim w ogóle zaczyna się sprzedaż. Musisz się zmieścić w tych trzech tysiącach, nie ma wyjścia – tłumaczy.
On akurat zwykle jest kierowcą. Dlatego jeśli wyjazd, to chłopaki przeznaczają na niego cały dzień. – Jak pojedziemy dużo wcześniej, to te dwa-trzy browary przed meczem zdążą ze mnie zejść do powrotu po 9-10 godzinach. Atmosfera jest super.
Od lewej: Kwieciński, Jarząbek, Szczawiński
Jakie wyjazdy chłopaki wspominają najlepiej?
Kwieciński: – Stoke-on-Trent. 2015 rok. Najgłośniejsi kibice w Anglii, nikt nie może się z nimi równać. To jest miasto, gdzie fani żyją klubem, na dobre i na złe. Niesamowity klimat.
Szczawiński: – Ja kibicowsko mam wielki sentyment do Anfield. Nawet na kibicach Chelsea „You’ll Never Walk Alone” robi wielkie wrażenie.
Jarząbek: – Southampton i od 0:2 do 3:2. Siedzieliśmy bardzo blisko, po golu na 3:2 jedni polecieli na drugich jak domino, taka była euforia.
Kwieciński: – Ja za to największe siniaki miałem ostatnio po Liverpoolu na wyjeździe w Carabao Cup, jak Hazard zasadził bramkę. Co to był za mecz!
Szczawiński: – Meczowo? Też Southampton z poprzedniego sezonu. Sezon do dupy, ale nadal gramy o TOP4, a tu szybkie 0:2. Wchodzi Giroud, robi robotę, wygrywamy 3:2. Mam szczęście, że jak wyciągam telefon, często pada dla nas bramka. Mam na Instagramie wideo z tamtego meczu, szaleństwo.
Pytam, jak chłopaki zareagowały, gdy gola przeciwko The Blues strzelił wcześniej Janek Bednarek.
– Tak jak oni na boisku nie mają sentymentów, gdy grają ze swoimi kumplami, gdy – powiedzmy – Krychowiak wychodzi przeciwko Szczęsnemu, tak i my nie byliśmy szczęśliwi w tamtej chwili. Ale na koniec meczu, mając 3:2, to cieszyłem się, że Polak zadebiutował właśnie w meczu z Chelsea, od razu z golem.
Chłopaki mają nawet swoją flagę, uszytą na miejscu, która wisi na każdym domowym i wyjazdowym meczu CFC. – To nasz projekt, uszyty przez ludzi, którzy robią flagi dla wszystkich ekip w kraju, typowych casualsów. Robiliśmy flagę u nich jako pierwsi Polacy. Zadebiutowała na Old Trafford, zjeździła już kawał Wielkiej Brytanii. Flaga nie jest związana z nikim, z żadnym konkretnym fanklubem. Jest po prostu symbolem mieszkających w Anglii kibiców Chelsea. Każdy, kto kibicuje The Blues i kto tutaj mieszka może się pod nią podpiąć. Zresztą staramy się spotykać z innymi fanami. Kiedyś działaliśmy w True Blue Poland, ale ludzie tam odebrali nas tak, jakbyśmy chcieli im odebrać władzę – bo jesteśmy na miejscu i robimy więcej. Nasze drogi się nieco rozeszły, ale nie odcinamy się od nikogo – tłumaczy Jarząbek.
Kibicowanie i przebywanie za swoim zespołem setek kilometrów to jednak tylko fragment tej części życia chłopaków, która jest w całości pomalowana na niebiesko. Do tego dochodzą bowiem „polowania”.
– Polujemy na naszych piłkarzy. Chłopaki mają parcie na szkło, robią sobie z nimi fotki, ja natomiast zbieram autografy naszych piłkarzy. Robię to od 2008 roku, co sezon kupuję trzy koszulki meczowe, domową, wyjazdową i trzecią. Na jednej zbieram wszystkich, na dwóch pozostałych – konkretnych piłkarzy. Każdy autograf zdobyłem sam, brakuje mi z tego okresu tylko jednego – Yossiego Benayouna. Przyszedł i chwilę później wyjechał się leczyć do Izraela czy gdzieś. W tym sezonie do zgarnięcia są jeszcze dwaj – Drinkwater i Hudson-Odoi. Bo nie grają – opowiada Jarząbek.
Koszulka jest już w pełni gotowa na dwa brakujące podpisy, zawsze jeździ z nim „napięta”. Czasami na zdobycie podpisu są bowiem sekundy, a nieprzygotowanie może oznaczać niepowodzenie. O ile są zawodnicy, którzy podpisują cierpliwie, o tyle z takim Courtois w poprzednim sezonie Michał męczył się bardzo długo.
– Poświęcamy na to bardzo dużo czasu. Na zdobywanie fotek, autografów. Jak przyszedł Sarri, nie wiedzieliśmy jeszcze, że będą zmienione godziny treningów. Pierwszy jego dzień zajęć w klubie, podjeżdżamy pod Cobham na 12:00, czyli na godzinę, o której zawsze piłkarze wyjeżdżali po pierwszej sesji treningowej. Mamy tam taką swoją miejscówkę, gdzie zawodnicy zawsze się nam zatrzymują. 12:00. 13:00. 14:00. 15:00. I nic. Godzina 16:00, piłkarze dopiero wjeżdżają do ośrodka, zaczęli wyjeżdżać dopiero o 19:30. A my czekaliśmy osiem godzin jakbyśmy siedzieli w robocie – opowiada Szczawiński.
– Za to w piątek Willian miał urodziny. Podjechaliśmy pod jego klub, złapaliśmy tam prawie wszystkich. Przyjechaliśmy około 21:00, byliśmy w domu jakoś koło 2:00, a na 6:00 do roboty. Trzy godziny snu. Ale było warto – mówi Kwieciński. – Mamy już nazbieranych kilka tysięcy zdjęć ze wszystkich sezonów, kiedy jeździmy za Chelsea. Jakbym chciał ci pokazać album “Piłkarze 2017”, to spędzilibyśmy tutaj cały dzień.
– W sztabie mamy jednego znajomego, masażystę. Brazylijczyka, ale mówiącego po polsku. Zawsze sprzeda nam jakieś info, których inni nie mają. Teraz już rozkład treningów mamy opanowany, tak samo jak za Conte. Wiesz, samo się to nie zrobi, musisz parę razy pojechać, zobaczyć. Raz, drugi, trzeci, wymienisz się informacją z innymi kibicami, tak to działa – dopowiada Jarząbek.
– Wiemy, w którym hotelu zatrzymują się przed meczem, mniej więcej gdzie mieszkają, kojarzymy wszystkie WAGs, znamy rejestracje samochodów – chwali się Kwieciński.
Czy to już stalking? Gdy zadaję takie pytanie, chłopaki z tego żartują. No ale co, trochę tak jest, nie?
W “polowaniach” przeszkadzają przede wszystkim łowcy autografów nastawieni na zysk. Zwykle stała ekipa, której przedmioty później łatwo zlokalizować na eBayu.
– Chłopaki podchodzą po podpis do takiego Gary’ego Cahilla z albumem, gdzie mają na dwóch stronach 24 takie same karty kolekcjonerskie. Wiadomo, że to pójdzie na sprzedaż. Piłkarze doskonale o tym wiedzą, ci sami ludzie molestują ich o autografy co tydzień, w każdej możliwej chwili – mówi Jarząbek. I dodaje: – Miałem taką sytuację z Willianem. Po meczu czekam na zawodników ja i paru chłopaczków. Wyszedł jako pierwszy, podpisał mi koszulkę, dwa programy meczowe i kartę dla chłopaka z Polski, bo wiedział, że ja tego nigdzie nie wystawię, że to faktycznie dla mnie. Już mnie kojarzył. Tamtym podpisał tylko po jednym zdjęciu. Willian to zresztą mój ulubiony gracz, mam z nim świetny kontakt, zawsze jak go widzę, to zagaduję, dostałem od niego nawet kiedyś koszulkę meczową. Jak mnie widzi, to jest kompletnie inna narracja niż z tamtymi.
***
Kolejna ogarniana przez chłopaków kwestia, to organizacja wyjazdów dla kibiców CFC z Polski, w czym specjalizuje się “Charliee”.
– Załatwiamy wyjazdy na mecze Chelsea, już razem z pomocą z wyborem i bukowaniem hotelu. Rocznie przyjeżdża około 100-120 osób. Ludzie wychodzą na tym lepiej niż kupując przez strony odsprzedażowe czy pod stadionem. Jest wiele miejsc, gdzie ludzie są – co tu dużo mówić – robieni w chuja.
Jak ustrzelić jelenia “na bilet”? To bardzo proste. Kibic zarejestrowany w systemie kupuje bilet na mecz i dostaje wejściówki pocztą. Wystawia je do odsprzedaży, a następnie dzwoni do klubu zgłosić, że przesyłka z biletami do niego nie dotarła. Klub unieważnia tamte wejściówki i wysyła nowe. Osoba zrobiona w konia zostanie odbita na kołowrotkach, a oszust nie tylko dostanie kasę, ale też bez problemu wejdzie na spotkanie.
– Oczywiście to duże ryzyko dla takiego kibica, bo jeśli klub się o tym dowie, może usunąć mu konto, nawet dożywotnio uniemożliwić kupno wejściówek. Ale system jest ułomny, mi na przykład chcieli zablokować konto, dopiero gdy pokazałem komplet biletów z meczów, na których byłem w kilku sezonach, przyznali się do błędu – tłumaczy Jarząbek.
Jak mówi, w momencie, w którym dostał wiadomość, że jego konto kibica zostało zablokowane, serce stanęło mu w gardle.
***
Podporządkowanie swojego życia prywatnego i zawodowego pod ukochany klub. Niesamowita wytrwałość i cierpliwość. Chęć spędzenia kilku godzin wyłącznie w oczekiwaniu na jedno zdjęcie czy podpis. Można mówić, że to freaki. Świry. Maniacy.
Dla mnie to ludzie, którzy oddychają swoim klubem. Którzy nadają tej całej zabawie zwanej futbolem sens. Ale przede wszystkim – przesympatyczni goście, w których płonie ogień pasji, jakiego wielu nigdy w swoim życiu nie doświadczy.
SZYMON PODSTUFKA
fot. własne/prywatne galerie Marcina Szczawińskiego, Michała Jarząbka i Macieja Kwiecińskiego