Pojedynki bokserskie obrastały legendami z rozmaitych powodów – przez dramatyczny przebieg, epicki poziom, czasami za sprawą kawałka odgryzionego ucha, a nawet uderzeń w jaja, jak w przypadku Andrew. Ale były też walki, które przeszły do historii, chociaż nigdy do nich nie doszło. Medialna machina nakręcała je latami zapowiadając jako królewskie starcia, które w końcu udowodnią, kto rządzi w danej kategorii, a tu nic. Zawsze coś stanęło na przeszkodzie. Jedną z takich wojen były niedoszłe rękoczyny pomiędzy Dariuszem Michalczewskim a Royem Jonesem Jr. Przyjazd Amerykanina na grudniową galę w Trójmieście to dobra okazja, żeby cofnąć licznik do przełomu wieków i przypomnieć, jak wyglądały negocjacje pojedynku, o którym mówi się do dziś. I to wbrew pozorom nie tylko w Polsce i Niemczech.
– Po latach jest jeszcze żal, że do wyrównania rekordu Rocky’ego Marciano, który odniósł 49 zwycięstw w 49 walkach, zabrakło tylko tej jednej? – zapytałem kiedyś Dariusza Michalczewskiego.
– Wiesz, fajnie gdyby tak było, ale już mnie to nie boli. Miałem świetną karierę, naprawdę nic bym w niej nie zmieniał. Jestem dumny z siebie, miałem wielkie szczęście, chociaż oczywiście musiałem w to wszystko włożyć mnóstwo roboty. Już dużo wcześniej zaplanowałem, że stoczę pięćdziesiąt walk i kończę z boksem. Tym bardziej, że byłem bardzo zmęczony. Ale nie fizycznie, tylko psychicznie. Przez dziewięć lat byłem mistrzem świata, presja była ogromna. Koniec kariery był dla mnie ulgą. Ale niczego nie żałuję.
Kiedy przechodziłem do kolejnego pytania, nagle jednak mi przerwał:
– Wiesz, może tylko tego Roya Jonesa Jr. trochę żałuję.
Roy, na słowo „Tiger” masz widzieć moją twarz
W 1997 roku Michalczewski był już jedną z najważniejszych postaci kategorii półciężkiej. Taki status dało mu odniesione trzy lata wcześniej zwycięstwo nad Leonzerem Barberem, kiedy to mógł wskoczyć w mistrzowski pas federacji WBO. Ale dopiero bitwa z wieloletnim mistrzem Virgilem Hillem sprawiła, że „Tygrys” stał się drapieżnikiem najwyższego gatunku. Pokonując go właśnie 13 czerwca 1997 roku w Oberhausen wszedł w posiadanie pasów WBA i IBF.
Dla Niemców, których Michalczewski reprezentował, była to walka szczególna. Raptem pół roku wcześniej Hill pokonał w Monachium idola tamtejszej publiczności Henry’ego Maske, dlatego też jedenaście tysięcy ludzi na trybunach liczyło, że ich reprezentant odzyska mistrzowski pas. Nawet hasło walki, które wymyśliła niemiecka telewizja, było jednoznaczne – „Zemsta Tigera!”. Chociaż sam Michalczewski o żadnej zemście nie myślał. On chciał po prostu zlać podwójnego mistrza świata, żeby po wszystkim móc powiedzieć o sobie, że to on jest najlepszym półciężkim na świecie. Był nakręcony, przez pół roku nie chodził na żadne imprezy, całkowicie odstawił alkohol, dużo pracował z psychologiem.
Michalczewski wygrał 12-rundowy pojedynek na punkty jednogłośną decyzją sędziów. Ostatnie dwa starcia tak oto wspominał na stronach swojej biografii „Tiger to ja”: „Jeszcze raz, cała naprzód. Kondycja – żaden problem. Słabość – nie znam w ogóle tego słowa. Moje pięści fruwają w powietrzu, raz po raz trafiając Hilla. Widzą to także Amerykanie. Amerykańska stacja ABC transmituje walkę na żywo. Może Roy Jones Jr. też włączył dziś telewizor… (…) Moje osiągnięcie ma być ukłonem w stronę Roya Jonesa Jr. Słysząc słowo „Tiger”, powinien widzieć moją twarz. Powinien wiedzieć, że nie może uciekać przed najlepszym bokserem w jego klasie wagowej”.
Trudno powiedzieć, czy Roy włączył wtedy akurat telewizor, ale nawet jeśli nie, to później na bank ludzie z jego teamu zapewnili mu nagranie. Zwycięstwo „Tygrysa” nad Hillem mocno wywróciło bowiem hierarchię w kategorii półciężkiej i sprawiło, że na horyzoncie coraz wyraźniej musiało pojawiać się starcie Michalczewski-Jones Jr. Tym bardziej, że niespełna rok później podczas gali w Mississippi Roy znokautował tego samego pięsciarza w czwartej rundzie. To był kolejny punkt odniesienia.
Czarnoskóry sportowiec z Pensacoli był już wtedy aktualnym mistrzem świata kategorii półciężkiej federacji WBC i byłym czempionem wagi super średniej. W latach 90. Ameryka trzymała za niego kciuki z dwóch powodów.
Po pierwsze, wciąż pamiętano, jak obrabowano go ze złotego medalu olimpijskiego w Seulu w 1988 roku. Roy Jones Jr. został wtedy oszukany przez sędziów, którzy mimo jego wyraźnej przewagi (ponad dwa razy więcej zadanych ciosów), przyznali zwycięstwo reprezentantowi gospodarzy Park Si-hunowi. Roy w pewnym sensie wpłynął na zmiany w boksie amatorskim, ponieważ to w dużej mierze za jego sprawą zmieniono później system punktowania. Po drugie, już wtedy – w drugiej połowie lat 90. – przez część ekspertów i kibiców uznawany był za jednego z najlepszych pięściarzy świata bez podziału na kategorie. Nazywany był artystą boksu, bo walczył pięknie. Niesamowita szybkość tak w ataku, jak i w obronie, finezja w wyprowadzaniu ciosów, zabójcza lewa ręka, zawsze prowokacyjnie lekko opuszczona – takie było jego ringowe DNA.
Także ranking prestiżowego magazynu „The Ring” jasno pokazywał, że do jego starcia z „Tygrysem” musi dojść. Po detronizacji Virgila Hilla światową „jedynką” wagi półciężkiej został Roy Jones Jr., a „dwójką” właśnie Dariusz Michalczewski. Taki układ utrzymywał się przez następnych kilka lat.
Tygrys: To tchórz. Roy: Nie chciał 5 mln
Negocjacje tej hitowej walki należy jednak rozpatrywać z kilku perspektyw, ponieważ tak naprawdę do dziś nie wiadomo, która strona faktycznie zablokowała pojedynek. Czy był to promotor któregoś z zawodników, czy może jednak wszystko padło przez konflikt telewizji.
Poważne negocjacje między obozami pięściarzy miały rozpocząć się właśnie w 1998 roku. W imieniu Michalczewskiego rozmowy prowadził jego menadżer i założyciel Universum Box-Promotion Klaus-Peter Kohl, rywala reprezentował promotor Murad Muhammad. Od początku kością niezgody było miejsce ewentualnej walki. Stajnia Roya Jonesa Jr. (miał podpisaną umowę z HBO) nie chciała walczyć w Niemczech, a ekipa Dariusza Michalczewskiego (miał kontrakty z Premiere oraz SAT 1) nie miała zamiaru lecieć do Stanów Zjednoczonych. Jones nigdy wcześniej nie boksował poza Stanami, „Tygrysowi” zdarzyło się tylko raz powalczyć w Portugalii w 1992 roku. Nikt nie chciał tracić atutu własnego terenu.
Jednym z powodów, dla którego Amerykanin nie chciał walczyć w Niemczech, były ponoć poważne obawy, że okradną go tam sędziowie. – Walka na terenie Niemiec nie byłaby z mojej strony rozsądnym posunięciem. Tym bardziej, że byłem na samym szczycie. Michalczewski miał możliwość, żeby udowodnić swoją wartość. Proponowaliśmy walkę na neutralnym gruncie, jednak nigdy nie otrzymaliśmy odpowiedzi – wspominał Jones w 2012 roku przekonując, że impas w negocjacjach nie był jego winą.
Tamte słowa pięściarza, jakoby druga strona nie chciała walki na neutralnej ziemi, gryzą się jednak z informacjami, jakie w styczniu 1999 roku podawała „Gazeta Wyborcza”. Według dziennika, team Michalczewskiego ponoć był zainteresowany walką w Polsce. Wstępne rozmowy na ten temat na przełomie 1998 i 1999 roku prowadzili Niemcy z Universum Box-Promotions oraz Polsat. Jak pisała wówczas „GW”, telewizja Zygmunta Solorza była zainteresowana galą, ale od początku stała na stanowisku, że nie może sobie pozwolić na wzięcie całych kosztów na siebie. Jak wyliczono, tylko same honoraria dla pięściarzy wyceniane były na około 20 mln marek, dlatego też Niemcy mieli zadbać o wsparcie ze strony sponsorów.
Temat jednak upadł. Dlaczego? Jest kilka teorii, chociaż analizując możliwe okoliczności wchodzimy już na pole domysłów. Warto jednak zacytować fragment wydanej w 2000 roku książki „Kły Tygrysa. Rzecz o Dariuszu Michalczewskim” autorstwa Ryszarda Ciemińskiego. Kawałek dotyczy zorganizowania walk w Polsce w ogóle i na pewno nie była to laurka dla naszego kraju: „W Polsce wciąż nie ma zbyt wiele pieniędzy (na organizacje walk – red.). Rynek finansowy nie jest zbyt zasobny. A ponadto, jak miałaby wyglądać organizacja takiej walki? Gdyby, dajmy na to, 1000 kibiców znad Renu zjechało na lotnisko w Rębiechowie, natychmiast zostaliby okradzeni. Taksówkarze też by ich solidnie obskubali. Co się tutaj dzieje? Biją się na widowni, szykanują policję. (…) Teraz do głosu dopuszcza się szalikowców. Niedługo dojdzie do tego, że założą swoją partię. (…) Trzeba walczyć o bezpieczeństwo. Teraz to jest w Polsce najważniejszą sprawą”.
Ale nawet gdyby pomysł z walką z Royem Jonesem nad Wisłą wypalił, trudno przewidzieć, jak w tamtych latach zareagowałaby na Michalczewskiego polska publiczność. Dla wielu kibiców był przecież zdrajcą, który boksował pod obcą flagą.
Wróćmy jednak do negocjacji pojedynku z Royem. Kiedy te znów utknęły w martwym punkcie, oficjalna wersja Michalczewskiego brzmiała: wielki rywal robił uniki, bo bał się konfrontacji. Napisał o tym zresztą w liście do Jonesa, który wysłał w 1999 roku:
„Mój drogi. Dlaczego tchórzysz przede mną? Czy dlatego, że wygrałem z Virgilem Hillem niedługo po jego największych zwycięstwach, a na rok przed Tobą? A może przyczyną jest to, że już w czwartej rundzie znokautowałem Montella Griffina, jedynego człowieka, który Cię pokonał? To są powody, dla których się boisz? Od pięciu lat jestem niekwestionowanym mistrzem świata wagi półciężkiej. Broniłem tytułu szesnastokrotnie – najwięcej razy ze wszystkich mistrzów w tej kategorii wagowej. Jedyną przyczyną tego, że masz teraz pasy WBA i IBF jest fakt, że zrzekłem się ich dwa lata temu. Pretendujesz do miana najlepszego boksera wszech czasów. Udowodnij, że nim jesteś! (…) Roy, jeśli nadal będziesz mnie unikał, przejdziesz do historii boksu jako tchórz”.
Wersja płynąca z obozu Jonesa była oczywiście inna. Roy chciał się bić, ale zdaniem Amerykanów, Michalczewski i jego współpracownicy odrzucali możliwość walki za oceanem, bo nie chcieli wychodzić ze swojej niemieckiej strefy komfortu. Woleli być królami własnego podwórka i nie ryzykować porażki, nawet w sytuacji, kiedy na stole leży więcej forsy niż zwykle. Poza tym, ze strony Universum Box-Promotions nie było rzekomo determinacji, żeby sprawę w ogóle doprowadzić do końca. Padały nawet kuriozalne zarzuty, że menadżer Klaus-Peter Kohl był często poza zasięgiem telefonicznym.
No i kasa. Roy Jones Jr. opowiadał po latach, że HBO oferowało Michalczewskiemu za walkę 5 mln dolarów (za wygraną z Hillem w Niemczech dostał 1,5 mln), ale ten na taką sumę nie przystał. Dziś trudno dowiedzieć się, na ile to prawda i jakiej gaży naprawdę mógł domagać się „Tygrys”, ale pewne było jedno – gdyby do starcia doszło w Stanach Zjednoczonych, nie mógłby on windować stawki tak odważnie, jak w przypadku Niemiec.
Trzeba bowiem pamiętać, że o ile w Europie Michalczewski był gwiazdą, to w USA nie miał już takiego statusu wśród kibiców. A co za tym idzie, jego wartość marketingowa była tam nieco niższa. Dlatego też całkiem poważnie dyskutowany był temat, aby mistrz świata kategorii WBO najpierw stoczył za oceanem jedną-dwie walki, które pozwoliłyby przedstawić się amerykańskiej publiczności. Ale jak wiadomo nigdy nic takiego się nie stało. Być może i tutaj poszło jednak o forsę. Sam pięściarz często pytany, czy nie ciągnęło go do Stanów, przyznawał, że owszem, ale to nie on negocjował warunki.
Prawda leżała pewnie po środku – do pojedynku z Jonesem nie doszło prawdopodobnie przede wszystkim z powodu patowej sytuacji w rozmowach pomiędzy stacjami telewizyjnymi. Michalczewski zresztą już w 1999 roku przyznawał w wywiadach, że boks to „gra rozmaitych interesów”. Jak precyzował, „dużo zależy od podejścia stacji telewizyjnych, zwłaszcza tych amerykańskich, bo to one w dużej mierze decydują o cenach”. Jednym z argumentów, dla którego HBO nie chciało zgodzić się na Niemcy, była rzekomo pora walki. W Stanach Zjednoczonych trudno byłoby liczyć na dużą oglądalność w godzinach popołudniowych.
Chociaż sami pięściarze bez wątpienia zarobiliby krocie. Po latach sam Dariusz Michalczewski wycenił, że był to pojedynek warty po 10 mln dolarów na głowę.
Kiedyś artysta boksu, dziś maskotka na urodziny
Temat walki, która w końcu wyłoniłaby bezsprzecznie najlepszego zawodnika wagi półciężkiej przełomu wieków, ostatecznie upadł w 2003 roku. Michalczewski stracił pas mistrzowski na rzecz Julio Cesara Gonzaleza, a Roy Jones Jr. przeszedł do kategorii ciężkiej. I jak pamiętamy, miał do niej wejście smoka, bo pokonał ważącego ponad 15 kilo więcej Johna Ruiza zdobywając pas federacji WBA. Nigdy go jednak nie bronił, bo wkrótce wrócił do kategorii półciężkiej.
I jego piękna kariera pękła właśnie w latach 2004-2005, kiedy przegrywał przez nokaut z Antonio Tarverem i Glenem Johnsonem. Jak się później okazało, to był „ten” moment na zejście ze sceny. Ale Jones boksował dalej, a jego zapału nie ostudziła nawet seria trzech porażek z rzędu w latach 2009-2011, w tym ciężki nokaut, jaki zaserwował mu Denis Lebiediew. Dawny mistrz nie miał zamiaru wyrzucać rękawic do kosza i z każdym rokiem wychodził do ringu na coraz gorszych galach, gdzie mierzył się z coraz słabszymi rywalami. Rozmieniał się na drobne. Słynny pięściarz, który kiedyś dyktował warunki i nie chciał walczyć nigdzie poza Stanami Zjednoczonymi, lata później godził się na pojedynki w Rydze, Krasnodarze, czy w Łodzi. W Polsce nie sprawiło mu nawet większej różnicy, że zamiast zatrzymanego w ostatniej chwili przez policję Dawida Kosteckiego skrzyżował rękawice z Pawłem Głażewskim.
8 grudnia znów zjawi się w Polsce. Będzie gościem gali, którą w roli promotora zorganizuje Michalczewski. Tego dnia w Ergo Arenie ma wyjść na ring razem z „Tygrysem”, który jednocześnie będzie świętował swój benefis z okazji 50-urodzin. Upartemu Royowi pięć dych stuknie z kolei już w styczniu.
RAFAŁ BIEŃKOWSKI
Fot. newspix.pl