Trudno, bardzo trudno oglądało się dzisiaj pierwszą ligę, zwłaszcza tym, których skusił występ Rakowa Częstochowa przeciw Lechowi Poznań i zachęceni atrakcyjnym futbolem lidera postanowili sprawdzić, jak radzą sobie ligowi rywale “Medalików”. Otóż ligowi rywale “Medalików” dzisiaj nie radzili sobie wcale, z niczym. Nie radzili sobie z przyjęciem (większość z nich), z uderzeniem z paru metrów w bramkę (Danielewicz, Steblecki…), z przecięciem prostego podania (Grzybek) czy innymi podstawami piłkarskiego rzemiosła.
Znamienne, że większość sytuacji w tym meczu była bliźniaczo podobna. Najpierw karygodny błąd obrońcy, potem przyzwoite zagranie jednego z graczy ofensywnych i sekwencja kiksów – obrońcy, napastnika, kolejnego obrońcy. Serio, bywało tak, że przy jednym zagraniu wzdłuż bramki nie trafiali w piłkę dwaj obrońcy, a finalnie również napastnik. Krzysztof Danielewicz stał na piątym metrze kompletnie sam, bez jakiejkolwiek asysty, a i tak uderzył obok bramki. Kiksowate uderzenie z woleja jednego z tyszan wylądowało na głowie kolejnego, ale to nic, nawet strzały na dwie tury leciały wysoko nad poprzeczką. Piotrowski robił co chciał na prawej flance, jego dogrania mijały stoperów tyszan, ale wykończyć ich nie miał kto. Pod drugą bramką nieźle radził sobie Adamczyk, ale ilekroć puszczał w bój kolegów, ci mieli olbrzymie problemy jeśli nie z wykończeniem, to z tym słynnym ostatnim podaniem.
Jakości brakowało praktycznie przez pełne 90 minut, hitem był dorzut z lewej strony, po którym napastnik GKS-u nie trafił w piłkę z woleja, a biegnący kilka metrów dalej piłkarz Chojniczanki nieomal pokonał własnego bramkarza. Na stos zasłużonych pochwał zapracowali tak naprawdę chyba jedynie bramkarze, szczególnie Jałocha, który parokrotnie instynktownymi interwencjami ratował swój zespół od utraty gola. Dwa nieprzyjemne, kozłujące uderzenia zbił do boku, raz błysnął refleksem przy uderzeniu z woleja w wykonaniu bardzo aktywnego Damiana Piotrowskiego. Równie udanie interweniował Janukiewicz, choć jego dość dobrze wyręczał choćby Boczek, blokujący niezliczone strzały tyszan.
Jak przebiegał sam mecz? Pierwsza połowa, może nawet pierwsze pół godziny, przebiegało pod dyktando Chojniczanki, która wykorzystywała istną autostradę na prawej flance. Istotnie, najlepsza okazja to pierwsze minuty, potem zapał gości do atakowania z każdą minutą malał, ale GKS przed przerwą był zespołem wyraźnie słabszym, nie ratowały go nawet zrywy Adamczyka i Grzybka w końcówce tej części gry. Po przerwie? Im bliżej końcowego gwizdka, tym więcej sytuacji pod bramką Janukiewicza. Niektóre ataki tyszan dałoby się określić mianem przemyślanych i efektownych – nie brakowały wymian podań po ziemi, były nawet ze dwie CELNE prostopadłe piłki. Sęk w tym, że optyczna przewaga nie za bardzo przekładała się na dogodne okazje, o golach nie wspominając. Gdybyśmy mieli wskazać, kiedy gospodarze powinni objąć prowadzenie, to i tak musielibyśmy się cofnąć do sytuacji Stebleckiego, który jeszcze przed przerwą mając hektar wolnego miejsca z 11. metra uderzył w Boczka.
Kto mógł w takim chałowatym, pełnym kiksów meczu wygrać? Ano ten, kto potrafił wykorzystać kiks rywala. Jeśli chodzi o winowajcę – padło na Grzybka w 85. minucie. Choć obrońca GKS-u grał niezły mecz, to właśnie on się obciął przy podaniu za plecy obrońców, dzięki czemu Jacek Podgórski wyszedł sam na sam z Jałochą. Oczywiście mając w pamięci poprzedni 84 minuty gry spodziewaliśmy się, że Podgórski się potknie na piłce, a Jałocha wrzuci ją sobie sam do siatki, jednak nic takiego się nie stało – piłkarz z Chojnic wykorzystał błąd Grzyba po profesorsku, czyli bez skrupułów i bez litości.
Wystarczyło. 1:0 i przełamana seria bez zwycięstwa, wreszcie również wyczekane pierwsze zwycięstwo Macieja Bartoszka. GKS? Cóż, on na trzy punkty czeka od 1 września i… jeszcze trochę poczeka. Z taką grą i przede wszystkim z taką skutecznością – być może nawet do wiosny.
Fot.400mm.pl