Odczuwam pierwsze trudy mundialu. Na Krakowskim Przedmieściu grupa Szkotów po porażce Anglików zaczyna stawiać rakiję, zaczepia pytaniami o piłkę, ale trzeba się wysypiać, więc wracam do domu. Na jednym kanale profesor Wilczur, na drugim mecz Japonii z Grecją. Nie oglądam. Po Urugwaj – Anglia i tak nic lepszego nie zobaczę. Napisałem kilka dni temu na Twitterze: mundial jak gumpowe pudełko czekoladek, nigdy nie wiesz co wyciągniesz. Czwartek znowu to potwierdził. Suarez, Suarez, Suarez. Tyle mi wystarczy – pisze w swoim kolejnym mundialowym felietonie Paweł Grabowski.
Niesamowite historie piszą te mistrzostwa. Anglicy w końcu zaczynają grać w piłkę i przegrywają. Suarez miał nie grać z powodu kontuzji, a strzela dwa gole. I to jeszcze akurat z tym rywalem. W tej chwili. Gdy przy drugim golu przyjmował piłkę, pomyślałem: maestria! Za chwilę instynkt killera i kolejna myśl, że nie znam bardziej przebiegłego piłkarza. Szczypie. Gryzie. Kłoci się z sędziami, a na koniec i tak jest wielki. Zmierzającą do siatki piłkę wybija ręką. Kpi z całego świata. A potem – znowu piedestał. Przecież, gdyby nie ta szelmowska zagrywka w ćwierćfinale z Ghaną w 2010 roku, Urugwaj jechałby do domu.
To jest chyba właśnie ta ślepa miłość do piłki.
Futbol potrafi wybaczać. Zamazywać stare grzechy. Suarez nie jest piłkarzem z mojej bajki, ale po takich meczach na chwilę zapominam o wiecznych symulkach i rasistowskich wycieczkach w kierunku Evry. Nie widzę Suareza-cwaniaka, tylko Suareza-geniusza. Przed oczami mam tytuł z Guardiana o “romantycznym narwańcu” i łzy po majowym meczu z Crystal Palace.
Wczoraj znowu płakał. To nie były łzy najemnika z dolarami w oczach. Płakał, bo wypruł żyły za kraj. Uratował reprezentacje przed klęską. Może za bardzo go teraz gloryfikuję. Może to ulotne, ale właśnie te ulotne chwile budują futbol. Suarez wygrał z kontuzją. Dokonał zemsty na Anglikach. Pokonał tych, którzy wmówili mu, że jest najgorszy. Mógłby jeszcze z czasem wygrać z samym sobą, ale czy bez ikry szaleństwa dalej byłby Luisem Suarezem? Tacy ludzie też są potrzebni. Jak dla mnie, może się nie zmieniać. Najlepszy piłkarz wśród oszustów, fajne określenie. Tylko kogo dziś obchodzą oszustwa?
***
Zachwycam się Suarezem, ale w głowie również mętlik na temat reprezentacji Anglii. Niby jeszcze mają szanse, niby dopiero teraz zaczynają naukę liczenia, ale sam już nie wiem, co o tym myśleć. Przecież tylko cud może zatrzymać ich w turnieju. Wcześniej grali źle – odpadali. Teraz zagrali dobrze – odpadną za chwilę. Nie krytykuje ich. Głośno zastanawiam się, co takiego dzieje się w drużynie, która z ostatnich siedmiu meczów MŚ wygrała tylko jeden.
Waldemar Fornalik w studio TVP mówi, że gdyby Anglicy mieli inną grupę, to by nie odpadli. No tak, sam ma w tej kwestii doświadczenie. Tylko co to znaczy inną grupę? Wychowałem się na Anglii, która w półfinale ME 1996 przegrywała dopiero w karnych. Przy wskazywaniu faworytów wciąż myślę dawnymi schematami, a przecież Anglicy już dawno przestali być europejskim topem. Też widziałem na tym mundialu, że w końcu coś ruszyło, że grali ofensywnie, że Sterling ze Sturridgem wnoszą nową jakość. Tylko co z tego? Robienie wiatru. Sztuka dla sztuki. Gerrard, który przegrywa kluczową piłkę meczu jest tu jakimś symbolem.
Mówimy: grają pięknie, zostawmy ich. Zaraz nikt nie będzie o tym pamiętał. Znowu będzie gadka o nowym pokoleniu i pytania o Rooneya, który w odróżnieniu od Suareza nie udźwignął pałeczki lidera. Anglicy tym razem nie przynieśli wstydu – zgoda, ale obrazki z tego mundialu zapamiętam tylko te spod znaku absurdu. Rooney zrównał się mundialowymi golami z Kryszałowiczem, a Anglia ma mniej medali MŚ niż Polska. Aha, jest jeszcze ten fizjoterapeuta, który tak cieszył się z gola w meczu z Włochami, że na oczach całego świata skręcił kostkę. To też dobre podsumowanie. Niby radość, a na koniec ból. Pieczenie dupy męczenników, którzy kilkanaście lat temu powiedzieli sobie: God save the Queen, od dziś jestem za Anglią!
***
Napisałem we wstępie, że powoli odczuwam trudy mundialu, ale nie chodzi o piłkę, natłok meczów (no dobra, trochę też), ale bardziej o intensywność życia, które mistrzostwa narzucają. Jedno spotkanie, drugie. Mecze do późna. Ale tak czy siak – wciąż się bawię. Widzę cieszynkę reprezentacji Kolumbii i zastanawiam się, czy przypadkiem czegoś nie wciągnęli. Spoglądam na siedzącego w studio Grzegorza Krychowiaka i dochodzę do wniosku, że jeszcze dwa lata i po polsku nie wyduka ani słowa. Taki jest francuski. Za chwilę ktoś podrzuca mi link do bloga Kazimierza Grenia. Nazwa “mundialowe refleksje”, ale jeszcze nie słyszałem, żeby zdjęcia spod z palm podchodziły pod słowo refleksje. Chociaż to i tak nic. Najbardziej podczas mistrzostw bawi mnie Pele. Pele w Tesco, Pele na szybach Subwaya polecający kanapkę z kurczakiem teryaki. W końcu Pele z telewizora, ten który reklamuje bank i bełkocze coś do nas przed, w przerwie i po każdego meczu mundialu. Legenda futbolu, która robi za maskotkę. To ja już wolę chropowatego Suareza.
PAWEŁ GRABOWSKI