Ma zaledwie 21 lat, a mistrzem świata zostawał już trzykrotnie, choć… na początku do siatkówki musiała zachęcać go mama. Należy do pokolenia, które zdominowało rozgrywki młodzieżowe w Europie i na świecie. W seniorskiej kadrze gra od zeszłego roku, jednak już stał się jej ważnym ogniwem. A to wszystko przy 199 centymetrach wzrostu, a to – jak na pozycję środkowego – niewiele. Jakub Kochanowski opowiada o tym wszystkim w rozmowie z nami.
Siatkówka nie była pierwszym sportem, który uprawiałeś.
Nie była. Wcześniej grałem nieco w piłkę ręczną i nożną. Gdy miałem sześć lat, trenowałem też aikido. W podstawówce chodziłem do klasy o profilu żeglarskim i stało się to częścią moich zajęć. Większość dzieciaków w Giżycku miała wtedy mniejszą lub większą styczność z żeglarstwem. I to ten sport, wraz z pływaniem, trenowałem chyba najdłużej – jakieś sześć lat.
Dlaczego nie wyszło z piłką nożną?
Nie jarała mnie. Trenowałem ją przez jakieś dwa lata, ale ostatecznie uznałem, że to nie dla mnie. Mniej więcej wtedy, gdy przestałem ją uprawiać, zacząłem grać w siatkówkę. Spodobała mi się i przy niej zostałem.
Włączasz czasem piłkę w TV, żeby obejrzeć jakiś mecz?
Nie, kompletnie się nią nie interesuję. Gdybyś zapytał mnie o wynik wczorajszego meczu reprezentacji [chodzi o spotkanie z Portugalią – przyp. red.], to nie powiedziałbym ci, jak się skończyło. Nie czuję nic, co w tym momencie wiązałoby mnie z piłką nożną.
Jak w takim razie reagujesz na cały ten spór, jaki rozpętał się odnośnie do waszych zarobków i kasy, którą dostają piłkarze?
Jestem raczej poza tym. Uważam, że nie ma sensu spierać się o to, kto ile zarabia. Każdy pracuje na siebie i jest nagradzany za to, jaką pracę wykonuje. W niektórych sportach jest tego więcej, w niektórych mniej. Najważniejsze jest dla mnie to, że jako siatkarze, zarabiamy na tyle dużo, by żyć w godnych warunkach. Nie wydaje mi się, żeby ktoś z siatkarzy przed pójściem spać myślał o tym, że chce zarabiać dużo więcej czy że chce uprawiać inny sport. To jest przede wszystkim nasza pasja, nie praca.
Warunki płacowe w polskiej lidze są podobno całkiem niezłe.
Na pewno jest kilka bardzo dobrych kontraktów. W dokładne liczby się nie zagłębiam, bo sam ich nie znam. Raczej rzadko rozmawiamy między sobą o zarobkach, każdy zna swoją orientacyjną wartość. Ale polska liga jest bardzo dobrym miejscem i na rozwój, i po to, by zarobić. Z perspektywy Polaków to super sprawa.
Wróćmy do momentu, gdy wybrałeś siatkówkę. Widziałem kilka wypowiedzi twojego pierwszego trenera, mówił, który mówił, że „brakowało ci zapału”. Dziś jesteś w seniorskiej kadrze. Zapał się znalazł?
Rozmawiałem z nim później o tej wypowiedzi i przeprosił mnie za nią. Z tego, co wiem, to jakiś dziennikarz źle zrozumiał to, co on chciał przekazać. Nie czytałem tego wywiadu, nie pamiętam dokładnie całej sytuacji. To jednak nie do końca było tak, że on powiedział: „Kubie brakowało zapału”. Sam nie pamiętam, by tak było. Pamiętam za to, że przez pierwsze dwa tygodnie moja mama namawiała mnie, żebym został przy tej siatkówce na dłużej. Bo na początku była to faktycznie inna rzecz niż piłka nożna. Wiadomo, że każde dziecko potrafi wyjść na dwór, kopnąć piłkę i już coś z tego jest. Żeby pograć w siatkówkę trzeba trochę potrenować, by osiągnąć jakiś poziom i czerpać z tego satysfakcję. Mamie zależało, żebym regularnie chodził na treningi i odpowiedział sobie na pytanie „czy to jest to, co chcę robić”?
Widziałem też dużo wypowiedzi o tym, że trzeba cię było dyscyplinować na tych treningach.
Tak, trzeba było. Zresztą nie tylko na treningach, ale i na innych zajęciach. Byłem krnąbrnym dzieckiem, miałem taki temperament. Czasami nie przestrzegałem zasad. Każdemu prowadzącemu lekcję, niezależnie od tego czy to był język polski, WF czy inne zajęcia, się to nie podobało. Kilka razy z dodatkowych zajęć WF-u wyprosiła mnie nawet moja mama, która je prowadziła.
Twoja mama też ma siatkarską przeszłość. Rozmawiacie o tym sporcie w domu?
Zwykle unikam takich tematów, ale mama jest teraz trenerką młodziczek w Giżycku i często pyta mnie o rady. Jak to wygląda u nas czy jak myślę, że powinna coś zrobić. Nie rozmawiamy często stricte o mojej karierze i tym, co ja robię w siatkówce, ale dyskutujemy o tym, co robi ona.
Twoi rodzice mówili, że jeśli wejdziecie do najlepszej szóstki mistrzostw świata, to polecą do Turynu i tam będą kibicować. Zrobili to?
Tak, przylecieli. Kiedy tylko stało się pewne, że mamy awans do najlepszej szóstki i lecimy do Turynu, to kupili bilety.
Po zwycięstwie w finale pobiegłeś do nich, jak Fabian Drzyzga do swojego taty?
Tak, postaliśmy chwilę razem i się poprzytulaliśmy. Właściwie bez słów, większość czasu spędziłem przytulony do mamy, która płakała. Postałem tam chwilę, bo nawet nie było więcej czasu, a oni tuż po ceremonii wracali do Polski. Nie miałem wtedy możliwości, żeby to z nimi uczcić, ale cieszę się, że tam byli.
W Polsce zorganizowali huczne powitanie?
Nie, w Giżycku byłem właściwie tylko przez chwilę, po rzeczy, żeby móc sprowadzić się do Bełchatowa. W sumie kilka godzin spędziłem w domu, porozmawiałem z mamą, dowiedziałem się, jakie ma uczucia odnośnie tego wszystkiego. Wydaje mi się, że ona ma w sobie jakieś dwa razy więcej miłości i pasji do siatkówki niż ja. Przeżywa to naprawdę bardzo mocno i o tych przeżyciach mi opowiadała. To było dla niej coś nowego.
Skoro ona ma więcej pasji, to czym dla ciebie jest siatkówka? Zawodem?
Nie, nie. Dla mnie to też olbrzymia pasja i uwielbiam to, co robię. Ale gdy porównuję to, w jaki sposób ja reaguję na siatkówkę, a w jaki sposób reaguje moja mama, to są to zupełnie dwa różne światy. Ona potrafi czasem zadzwonić do mnie i opowiedzieć o jakichś plotkach. Bo usłyszała, że ktoś tam na meczu Bielska z Bydgoszczą powiedział w drugim secie, że wydarzyło się to i to. Potem pyta, co ja o tym myślę, a ja w ogóle nie słyszałem o takiej sytuacji, czy nie wyobrażałem sobie nawet, że mogła mieć miejsce. Ona ma cały ten siatkarski świat w małym palcu, kontroluje to dużo lepiej.
Chciałem cię zapytać, jak to jest być mistrzem świata. Dowiedziałeś się tego już po raz trzeci.
Można tak powiedzieć, że jestem mistrzem świata po raz trzeci, ale mistrzostwo świata w młodzieżowej siatkówce a w seniorskiej to są dwa zupełnie różne światy. Muszę przyznać, że to drugie smakuje pięćdziesiąt razy lepiej.
Na początku twojej przygody z seniorską reprezentacją czekało cię spore rozczarowanie. W młodzieżowych reprezentacjach nie przegraliście przez 48 spotkań, tymczasem tu… mistrzostwa Europy, rozgrywane w Polsce i dopiero dziesiąte miejsce. Jak się wtedy czułeś?
Było mi strasznie przykro. Bardzo bym chciał, żeby moja przygoda z seniorską reprezentacją zaczęła się w inny sposób niż od porażki przed własną publicznością. Ale takie jest życie sportowca, nie zawsze odnosi się sukcesy. Drużyna podniosła się jednak z kolan i, w niemal tym samym składzie, zdobyliśmy mistrzostwo świata. Myślę, że to zrekompensowało mi porażkę w zeszłym roku.
Powiedz w takim razie, jak wy właściwie wygraliście to mistrzostwo świata? Amerykanie pewnie do dziś się zastanawiają.
Wydaje mi się, że przede wszystkim przez cały turniej stawaliśmy się bardziej zgraną drużyną jeżeli chodzi o poziom sportowy, zaufanie na boisku i to, co dzieje się poza nim. Cały czas pracowaliśmy na to, żeby było coraz lepiej. Ta atmosfera, którą wytworzyliśmy, i to, w jaki sposób pracowaliśmy, zaowocowało tym, że graliśmy bardzo dobrze. Mieliśmy te potknięcia w meczach z Argentyną i Francją, ale to był impuls, żeby wziąć się w garść. Potem przyszło spotkanie z Serbią, gdzie zagraliśmy świetnie. To utwierdziło nas w przekonaniu, że możemy grać bardzo dobrą siatkówkę i już nie zeszliśmy z takiego poziomu.
Najlepiej było to chyba widać po dyspozycji Bartosza Kurka.
Bartek pracował z nas wszystkich najciężej na sukces tej drużyny, był najbardziej zdeterminowany, by te mistrzostwa nam wyszły. Chciał też wszystkim ludziom, którzy w niego nie wierzyli, pokazać, że się mylą. Lepiej nie mógł tego zrobić. Na boisku stał się liderem, bo Kurek w najlepszej dyspozycji jest jednym z najlepszych atakujących na świecie. Pokazał, że potrafi osiągnąć szczyt formy, pewnie w przyszłości będzie pokazywał to nadal. Była grupa ludzi, która w niego wierzyła i dzięki tej grupie on też w siebie uwierzył.
Jak się mieszkało z Bartkiem w pokoju?
Przede wszystkim fajnie było patrzeć na to, w jaki sposób podchodzi do turnieju i przygotowań. Byłem w ich trakcie chyba najbliżej Bartka i najlepiej widziałem, jak bardzo na tym wszystkim mu zależy. Każdego dnia mogłem obserwować, jakim on jest profesjonalistą i trochę od niego czerpać – dostać wskazówkę czy porozmawiać na jakiś temat.
Gdy w zeszłym roku wchodziłeś do kadry, musiałeś zapłacić wkupne starszym zawodnikom?
Nie, wszyscy, którzy wchodzą do kadry, przynajmniej przez te dwa lata, odkąd ja w niej jestem jestem, są bardzo dobrze przyjmowani i traktowani na równi z tymi, którzy są w reprezentacji odkąd pamiętam. Nie ma podziałów czy dystansu.
Nie czuć różnicy wieku?
W ogóle. Ze swoim problemem mogę pójść do kogoś, kto jest moim bliskim znajomym – Artura Szalpuka czy Bartka Kwolka – ale nie będzie żadnej różnicy, jeśli skieruję się z tym do np. Michała Kubiaka. Każdy jest na równi.
Ze wspomnianym Bartkiem Kwolkiem idziecie dokładnie tą samą drogą i to od dnia narodzin.
Można tak powiedzieć (śmiech). Choć może nie dokładnie, bo nie spotkaliśmy się jeszcze w tych samych klubach. Ale w reprezentacji faktycznie idziemy na równi i mam nadzieję, że to już się nie zmieni.
W swojej karierze miałeś kilku trenerów. Którego oceniłbyś najlepiej?
Trudno ich porównywać, bo każdy ma inny styl pracy i koniec końców weryfikuje go wynik. Do tej pory byłem w takich grupach, które odnosiły mniejszy lub większy sukces. W tym sezonie z Vitalem Heynenem dogadywaliśmy się np. bardzo dobrze. Słuchał nas, my jego też, próbowaliśmy się do siebie dostosować. To było bardzo fajne. Z drugiej strony, gdy byłem w szkole średniej i Jacek Nawrocki prowadził młodą ligę w SMS-ie, to trzymał nas twardą ręką, ale to też było super. Robił wszystko po to, by jak najbardziej wyciągnąć nas do góry, gdy chodzi o umiejętności. Myślę, że nie da się postawić obok siebie trenerów i powiedzieć, że ten był lepszy, a ten gorszy. Każdy był inny, ale do tej pory większość z tych, z którymi pracowałem, dogadywała się bardzo dobrze z grupą.
A Ferdinando De Giorgi?
Jeśli chodzi o samo dogadywanie się z zawodnikami, to nie był to zły trener, ale chyba nie trafił ze stylem pracy w tę grupę, która była rok temu. Dlatego nie wyszło.
Z Belgiem jest dokładnie odwrotnie.
Trener Heynen jest człowiekiem, który nie owija w bawełnę. Jeżeli coś mu się nie podoba, to potrafi dać znać, nawet dosadnie, że ma to wyglądać inaczej, bo on tak chce. Z drugiej strony, gdy był pozytywnie zaskoczony naszą dyspozycją, na przykład po pierwszym spotkaniu z Serbią, to gratulował nam przez całą przemowę po meczu i mówił, jaki jest dumny. To jest ważne, że nie było między nami żadnych niedomówień. Jeżeli coś mu się nie podobało, to o tym wiedzieliśmy. Działało to też w drugą stronę. To na pewno pomogło nam w znalezieniu dobrego połączenia.
Zdarzało ci się od niego oberwać?
Myślę, że każdy z tej kadry, kogo o to zapytasz, odpowie to samo: że tak. Zwłaszcza na początku, gdy nie do końca rozumieliśmy, o co mu chodzi. Później zaowocowało to jednak tym, że dużo szybciej przestawiliśmy się na jego tryb pracy.
Przed mistrzostwami graliście w Lidze Narodów i musieliście trochę polatać po świecie, na co wiele osób narzekało. Męczyło was to?
Możesz sam sobie wyobrazić, jak to wygląda, kiedy musisz spędzić dzień w podróży trwającej 25 godzin, potem masz dzień na odpoczynek i grasz mecz. Albo jest to już czwarty weekend z rzędu, kiedy musisz lecieć ze Stanów do Australii i bić się tam z takimi drużynami jak Brazylia. W dodatku my jesteśmy nieco „niewymiarowi”. Samoloty nie są przystosowane do ludzi, którzy mają ponad dwa metry. Że nie wspomnę o takim Bartku Lemańskim, który ma 2,17 i musi siedzieć na tym krześle wygięty w paragraf. To jest w jakiś sposób męczące, i fizycznie, i psychicznie, ale coś takiego jest w siatkówce, że jak wychodzisz na boisko, to trochę się o tym zmęczeniu zapomina. Szczególnie w ważnych meczach.
Jak sobie radzić z tymi wyjazdami?
Po prostu nie ma na to rady. Trzeba to zrobić, bo każdy jest w takiej samej sytuacji, do każdego w którymś momencie przychodzi to zmęczenie. Nie można się usprawiedliwiać tym, że dwa dni wcześniej odbyło się daleką podróż.
Powiedziałeś kiedyś, że przy okazji tych podróży oglądasz serial „Suits”. Udało się skończyć?
Nie udało się (śmiech). Nie mogę się do tego zebrać. Mam teraz inne rzeczy na głowie. Pod koniec mistrzostw też się nie udawało, bo w wolnych chwilach wolałem spać albo odpoczywać od meczów w inny sposób. Myślę, że może teraz będę w stanie go dokończyć i porozmawiamy później o tym, jak podobał mi się ten serial.
Chciałem od razu zagaić o inny serial – buchnęło ostatnio info o nowej obsadzie „Wiedźmina”. Wcześniej mówiłeś, że nie podobało ci się to, że Ciri ma być z mniejszości etnicznej.
Z tego co wiem, to koniec końców nie jest. Nie chodziło mi o to, że przeszkadzałoby mi to, że jest z mniejszości etnicznej. To nie ma dla mnie żadnego znaczenia. Chodzi o zgodność fabuły serialu z fabułą książek – byłaby to duża rozbieżność. Myślę, że wszystkich fanów uraziłoby to najbardziej, gdyby twórcy serialu zmieniali koncepcję Andrzeja Sapkowskiego, który wymyślił tę postać.
Zaprzeczasz trochę tym czytaniem stereotypowi sportowca, który od książek trzyma się z dala. Tymczasem nie dość, że czytasz fantastykę, to „Przeglądowi Sportowemu” mówiłeś ostatnio, że sięgnąłeś po książkę o giełdzie.
Trochę się tym ostatnio zainteresowałem, jednak na razie bym tego nie rozdmuchiwał. Zerkam w tamtym kierunku, ale nie robię z siebie maklera. Chciałbym po prostu zrozumieć, jak ona działa i tyle mi wystarczy.
Nie czytasz przypadkiem poezji?
Nie, ale każda polonistka, z którą kiedykolwiek miałem do czynienia, zawsze nawiązywała w jakiś sposób moją osobą do Jana Kochanowskiego i odwrotnie. Ostatnio miałem nawet możliwość przeczytać jedną fraszkę przed kamerą, pewnie niedługo będzie to w Internecie. Poezja sama w sobie nigdy mnie jednak nie interesowała i wątpię, by tak się miało kiedyś stać.
Na mistrzostwach świata, choć nie trzeba było latać po świecie, doświadczyliście kilku problemów organizacyjnych: choćby brak hymnu czy złe jedzenie w hotelu. Jak to odbieraliście?
Fajnie byłoby usłyszeć swój hymn, fajnie byłoby też stanąć na podium. To są szczegóły, które umiliłyby tę ceremonię. Najważniejsze było jednak to, że te złote medale zawisły na naszej szyi, to ucieszyło nas najbardziej. Jedzenie w Bułgarii faktycznie nie zawsze było najwyższej jakości, ale wszystkie drużyny mieszkały w tym samym hotelu i jadły to samo. Trzeba było pokazać jak najwyższą formę, dostosowując się do warunków. Nie miało to wpływu na końcowy wynik.
Rozmawiamy już dość długo, a ty ani razu nie wspomniałeś o tym, co przyniosło ci podczas tych mistrzostw największy rozgłos – serii zagrywek z Iranem. Można odnieść wrażenie, że wręcz nie lubisz o tym wspominać.
Może nie tyle nie lubię, co nie uważam, żeby to było coś, co odwróciło naszą ścieżkę do złota. Po prostu był to taki moment, w którym wszystko złożyło się na to, że ja na tej zagrywce wykonałem dobrą pracę i dzięki temu mogliśmy odwrócić losy trzeciego seta. Jestem jednak pewien, że nawet gdybyśmy przegrali tego seta, to wygralibyśmy następnego. Gdyby to się zdarzyło przy 11:14 w tie-breaku półfinałowego meczu i odwróciłbym tego seta, to pewnie mówiłbym tylko o tym. Ale to było spotkanie w grupie i to przy prowadzeniu 2:0 dla nas. Nie trzeba tego zapisywać w kalendarzu i specjalnie celebrować.
Irańczycy słyną z prowokacji. Jak sobie z tym radziliście?
Z tym nie trzeba sobie radzić, wystarczy odpowiedzieć tym samym. Zagrać mecz na emocjach, bo jesteśmy taką drużyną, która bardzo dobrze to robi, nigdy nam to nie przeszkadzało. Gdy ktoś nas prowokuje, to nie idziemy do sędziego, żeby się poskarżyć, że nie podoba nam się jego zachowanie. Odpowiadamy mniej więcej tym samym. Tak było w meczu z Iranem.
Emocje były takie, że czasem podobno to wy, zawodnicy, musieliście uspokajać Vitala Heynena.
Zdarza się, że trenera poniosą emocje. Czasami, gdy coś mu się nie spodoba, np. werdykt sędziego, to okazuje to niezadowolenie zbyt długo. Bywało, że chcieliśmy już wznowić grę, więc Michał Kubiak albo Bartek Kurek szli do niego i próbowali go uspokoić, żebyśmy zajęli się już tym, po co tam jesteśmy.
U ciebie od finału emocje już opadły? Pamiętam, że tuż po nim mówiłeś: „dziś nie będę potrzebować tabletek nasennych, bo nie zamierzam spać”.
Po zakończeniu turnieju jest taki moment, gdy można usiąść, zrzucić z siebie ten stres i poświętować. To jest taka fajna chwila, gdy emocje już schodzą i do wszystkich dociera, co osiągnęliśmy. Wpada się w stan euforii.
Mogliście solidniej poświętować?
Nie mieliśmy okazji. Dojechaliśmy do hotelu o 24, zanim zjedliśmy kolację i się spakowaliśmy, było już późno. O szóstej mieliśmy wyjazd na lotnisko. Trochę ten sukces uczciliśmy, ale brakowało czasu na coś więcej.
Świętowanie najbardziej było widać po Grześku Łomaczu i jego nowej fryzurze. Nie kusiło cię, by pójść w jego ślady?
Zdecydowanie nie (śmiech). Choć, jak już pewnie zobaczyłeś, byłem u fryzjera. Miałem już nieco za długie włosy, przeszkadzały w graniu.
Po mistrzostwach odczuwasz większą popularność?
Z pewnością więcej się u mnie dzieje, jeśli chodzi o media społecznościowe, jest większy odzew i ta popularność podskoczyła. Nie wiem jednak do końca, jak się do tego ustosunkować, bo to też nie jest dla mnie najważniejsze.
Jeszcze nie rozdajesz autografów na ulicach?
Nie, rzadko kto mnie zaczepia. Nawet w tak małym mieście jak Bełchatów.
Zdążyłeś się już z nim zaznajomić?
Nie jest to wielkie miasto. Pewnie wszystkie najważniejsze miejsca w Bełchatowie już poznałem. Przyjemnie będzie się tu mieszkało. Na pewno dużym plusem jest to, że jadę na trening minutę, a nie trzydzieści, jak to było w Olsztynie. Przy dwóch treningach dziennie zajmuje mi to chwilę, a nie dwie godziny.
Mówiłeś, że masz trzy cele w karierze reprezentacyjnej: mistrzostwo świata, złoty medal igrzysk i Puchar Świata. Pierwszy zrealizowałeś.
Gdyby udało się z tych dwóch pozostałych imprez wywieźć złoto, to uznałbym, że moja kariera reprezentacyjna była najlepsza, jaką tylko mogłem sobie wymarzyć.
Kibice w Polsce daliby się pewnie pokroić nawet za brązowy medal igrzysk.
Mam nadzieję, że będziemy w stanie ucieszyć wszystkich kibiców i siebie najbardziej, wywożąc stamtąd medal, ale na to trzeba będzie trochę poczekać.
Na igrzyskach w kadrze powinien już być Wilfredo Leon. Co o tym sądzisz?
Uważam, że to świetnie, że jest możliwość, by Wilfredo z nami grał. Na pewno w przyszłym roku znowu będzie grupa ludzi, z której Vital będzie wybierał ten najlepszy, optymalny skład. Leon jest jednym z najlepszych przyjmujących na świecie i będzie dużym wzmocnieniem dla reprezentacji, każdy to wie. Z pewnością jednak nie będziemy wszyscy czekać na niego, żeby to on za nas grał w każdym kolejnym meczu. Pokazaliśmy w tym roku, że i bez Leona potrafimy grać w siatkę. Bylibyśmy jednak głupcami, gdybyśmy odrzucili ofertę pomocy od takiego zawodnika, jakim jest Wilfredo.
Potrafisz być niesamowicie wyważony w swoich odpowiedziach. Mam wrażenie, że gdyby oceniać twój wiek po tym, jak się wypowiadasz, to miałbyś czterdziestkę na karku.
Często słyszę, że jestem dojrzały jak na swój wiek, czy też nieco bardziej rozsądny niż typowy dwudziestojednolatek.
I chyba tak jest. Nie wiem, czy typowy dwudziestojednolatek potrafiłby powiedzieć, że „miał ofertę z Włoch, ale chciał jeszcze pograć w Polsce”.
Jeśli chodzi o wyjazd zagranicę, to człowiek może się bardzo nieprzyjemnie potknąć i poturbować, gdy rzuci się na zbyt głęboką wodę. Jeśli nadal będę się rozwijał i nie stanie się nic złego w mojej karierze, to na wszystko przyjdzie czas. Osobiście wolę to zrobić małymi krokami, niż wyjechać do topowych klubów już teraz, najprawdopodobniej po to, by siedzieć na ławce.
Daniel Pliński powiedziałby pewnie, że nie ma opcji, byś siedział na ławce. Ostatnio niesamowicie cię komplementował. Umieścił cię w jego wymarzonym składzie, jako jednego z dwóch środkowych.
Daniel… mnie lubi (śmiech). Wydaje mi się, że przesadził. Sam siebie nie postawiłbym w dwójce najlepszych środkowych na świecie, ale mam nadzieję, że kiedyś w niej będę. Indywidualnie na pewno jest wielu zawodników na mojej pozycji, którzy przewyższają mnie umiejętnościami.
Jak to z tym Danielem właściwie jest? Kiedyś mówiłeś, że czuwa, by nie uderzyła ci sodówka, a teraz rzuca takie komplementy.
Daniel jest bardzo szczerym i otwartym człowiekiem. Jeśli coś takiego powiedział, to prawdopodobnie tak uważa. Nie próbuje podnieść mojego ego, nic w tym stylu. Bardzo dobrze wspominam te dwa lata w Olsztynie, które z nim spędziłem. Miejsce, w którym jestem teraz jako siatkarz, jest na pewno też jego zasługą.
Daniel ma 204 centymetry wzrostu. Ty o pięć mniej. Mówiąc wprost: jesteś niski, jak na pozycję środkowego.
Zgadza się. Staram się to nadrabiać innymi elementami: skocznością czy szybkością. Taką mam charakterystykę. Na pewno nie będę wychodził pachami nad siatkę i atakował w piąty metr, jak robił to Srećko Lisinac [Kuba przyszedł do Skry Bełchatów w jego miejsce – przyp. red.], ale mam nadzieję, że będę potrafił ominąć blok, wcisnąć, kiwnąć, dotknąć, przepchnąć i tak dalej. To inne rzeczy niż te związane z warunkami fizycznymi, po prostu.
Sam wybrałeś tę pozycję, czy ktoś ci ją przypisał? Zastanawiam się, czy nie lepiej grałoby ci się np. na ataku.
Miałem kiedyś takie myśli, że nie chciałbym być środkowym, a atakującym, bo wydawało mi się, że jestem za niski. Nie satysfakcjonowała mnie ta pozycja. W miarę upływu czasu i tego, jak zacząłem rozumieć, na czym polega gra środkowego, to sprawiało mi to większą przyjemność. Teraz bardzo dobrze się w tym realizuję. Co do wyboru – zadecydował o tym pierwszy olsztyński trener, który ściągnął mnie do siebie z Giżycka. Pasowałem mu najbardziej właśnie na środku. Tak już zostało i tego nie żałuję.
ROZMAWIAŁ SEBASTIAN WARZECHA
Fot. Newspix.pl