Wiktora Gonczarenkę trudno odbierać inaczej niż jako trenerskie objawienie. Po pierwsze, z kameralnym BATE Borysow trzy razy awansował do Ligi Mistrzów, a wrota do piłkarskiego raju po raz pierwszy sforsował jeszcze przed reformą Platiniego. Po drugie, najlepszym trenerem w historii białoruskiej piłki stał się po zaledwie sześciu latach pracy. Po trzecie, osiąganymi w tym czasie wynikami przyćmił praktycznie wszystkich kolegów po fachu na wschodzie Europy, a jego nazwisko stało się synonimem postępu i sukcesu. I wreszcie po czwarte, nawet najkrótszy epizod w erze “po BATE” potwierdzał, że to wybitny specjalista, którego jednak trochę się lekceważy. Zupełnie niesłusznie, bo Białorusin to trener, który ze swoim warsztatem, inteligencją i podejściem do zawodu, poradzi sobie po prostu wszędzie.
Debiut BATE w Lidze Mistrzów we wrześniu 2008 roku był historyczny z dwóch powodów. Po pierwsze, drużyna z Białorusi, piłkarskiego kraju trzeciego świata, debiutowała w elitarnych rozgrywkach. Po drugie, Gonczarenko został najmłodszym trenerem w historii Ligi Mistrzów, który poprowadził zespół w fazie grupowej – miał wówczas raptem 31 lat. Mniej niż Fabio Cannavaro czy Ruud van Nistelrooy, którzy w tym samym spotkaniu biegali po boisku w barwach Realu Madryt.
Jak to się stało, że tak młody szkoleniowiec w ogóle zasiadł na ławce czołowej drużyny w swoim kraju? Odpowiedzią jest polityka, którą kilka lat wcześniej obrano w Borysowie. Gdy w 2007 roku BATE na rzecz wysokiego kontraktu w Dynamie Mińsk porzucił Igor Kriuszenko, jego następcą mianowano trenera zespołu rezerw, czyli właśnie Gonczarenkę. Nikt nie zaglądał mu w metrykę, nikt nie zważał na to, że trzydziestki dobił ledwie kilka miesięcy wcześniej. Dla władz najważniejsze było, że nowy szkoleniowiec to człowiek “stąd”, który zna klub jak własną kieszeń i nie potrzebuje czasu na wdrażanie się w związanie z nim tematy. Zresztą Kriuszenko, zanim otrzymał posadę pierwszego trenera, także terminował w rezerwach. Z kolei następcą Gonczarenki, gdy ten w październiku 2014 roku przeniósł się do Kubania Krasnodar, został Aleksander Jermakowicz, dotychczasowy asystent pierwszego trenera.
Tak prowadzona polityka (z krótką przerwą na zatrudnienie Olega Dułuba ściągniętego z ligi ukraińskiej) tworzy hermetyczny, ale za to skuteczny układ. BATE od kilku lat nie tylko nie oddaje klubowej korony, ale regularnie gra też w fazach grupowych europejskich pucharów. Gonczarenko czy Jarmakowicz od samego początku mieli pełną wiedzą na temat tego, co dzieje się w klubie, a staż w rezerwach pozwolił im dokładnie zapoznać się z młodymi zawodnikami, których później wprowadzali do pierwszej drużyny. To właśnie Gonczarenko wyprodukował dla BATE takich piłkarzy jak Michaił Siwakow czy Paweł Niechajczyk, którzy po wypromowaniu się w barwach mistrza Białorusi, próbowali swoich sił w mocniejszych ligach.
Powierzenie drużyny Gonczarnce, choć nie było motywowane przekonaniem w jego wybitne umiejętności, okazało się strzałem w dziesiątkę. BATE stało się klubem rozpoznawalnym, a Białorusin pokazał, że wiek niekoniecznie jest wykładnikiem trenerskich kwalifikacji. Inna sprawa, że sam owe kwalifikacje przejawiał już od czasów szkolnych. Będąc kapitanem drużyny piłkarskiej, brał na siebie wszystkie kwestie związane z taktyką i rozstawiał po boisku gości z wyższych klas. Wuefiści nie wtrącali się do jego pracy, bo widzieli, że robi to lepiej od nich. Gonczarenko już wtedy poczuł, że na ławkę trenerską jest po prostu skazany.
Niestety, powołanie upomniało się o niego szybciej, niż się tego spodziewał. W wieku 25 lat zerwał więzadła w lewym kolanie, przez co był zmuszony zakończyć karierę piłkarską. Co prawda nie odchodził z niczym, bo jako zawodnik BATE zdążył sięgnąć po mistrzostwo kraju, ale siłą rzeczy liczył na kilka lat gry więcej. Kiedy jednak dwa lata po fatalnej kontuzji zaoferowano mu pracę w byłym klubie, to zbyt długo się nie zastanawiał. Trzy sezony przepracowane z dRugą drużyną uzbroiły go w sporą dawkę doświadczenia, wzmocnioną dodatkowo ciągłymi wyjazdami na staże w zagranicznych klubach. Zresztą, do niedawna jeździł na nie regularnie uważając że dla trenerów ze wschodu Europy, tego typu wycieczki to niemal obowiązek. Sam też chętnie przyjmuje u siebie innych szkoleniowców. Staż u niego zaliczył chociażby były selekcjoner reprezentacji Łotwy Marians Pahars. Na wschodzie jest już po prostu uznaną firmą, którą początkujący szkoleniowcy stawiają sobie za wzór.
Mówiąc o sukcesach Gonczarenki, wszystkich mistrzostwach kraju i awansach do Ligi Mistrzów, na które patrzymy z zazdrością w oczach, nie sposób nie wspomnieć o byłym wieloletnim prezesie BATE, Anatoliju Kapski, przy którym klub odrodził się niczym feniks z popiołów. Z nim u steru zespół z Borysowa powrócił do świata żywych po tym, jak upadł już po rozpadzie ZSRR i począwszy od 1996 roku, konsekwentnie piął się, przepuszczając rok po roku szturm na kolejny szczebel rozgrywek. Już w 1999 roku BATE sięgnęło po pierwsze w dziejach klubu mistrzostwo, a złoty medal na szyi mógł zawiesić sobie między innymi Wiktor Gonczarenko.
Przez wszystkie lata spędzone nad Berezyną młody trener nosił łatkę przybranego syna Kapskiego. Do dziś nie brakuje nieprzychylnych opinii, wedle których Gonczarenki nie byłoby bez rzutkiego i hojnego prezesa. Co ciekawe, podpisują się pod nimi nawet niektórzy piłkarze BATE. Głównie ci, którzy z trenerem żyli jak pies z kotem i z różnych przyczyn byli odstawiani od składu.
Faktem jest jednak, że Kapski był gotów spełnić każdą zachciankę swojego trenera. Gonczarenko na dobrą sprawę po prostu przekazywał prezesowi dyspozycje, a ten bez wahania pociągał za odpowiednie sznurki. W klubie znalazł się praktycznie każdy piłkarz, którego wskazał szkoleniowiec. Podobnie było z hiszpańskimi asystentami, których sobie zażyczył. Nawet zagraniczne obozy były organizowane w miejscach, które osobiście wybierał Gonczarenko. Kapski przystawał na to wszystko, bo w parze z wymaganiami szły wyniki ponad stan, a klub zarabiał olbrzymie pieniądze, które inwestowano m.in. rozwój akademii. Kontrakty zawodnicze rzędu 100 tysięcy dolarów rocznie zaczęto podpisywać właśnie za kadencji Gonczarenki i po dziś dzień są w Borysowie na porządku dziennym. Oczywiście na takie pieniądze liczyć mogą tylko najlepsi, reszta zarabia nawet sto razy mniej.
Panującą w BATE sielankową atmosferę od czasu do czasu przerywały konflikty na liniI zawodnicy – trener, których podłożem były przeważnie kominy płacowe, żelazna dyscyplina i trudny charakter Gonczarenki. Zwycięsko zawsze wychodził z nich jednak szkoleniowiec. Nawet jeśli był zmuszony odsunąć jakiegoś zawodnika od drużyny lub wysłać na wypożyczenie, to wiedział że prezes na jego miejsce sprowadzi innego piłkarza. I to dokładnie tego, którego sam mu wskaże. Między innymi z tego względu wśród byłych zawodników klubu panuje przekonanie, że wielkie BATE to przede wszystkim Kapski, a dopiero potem Gonczarenko. Młody szkoleniowiec miał bowiem trafić na najlepszy okres w historii zespołu, dysponując dodatkowo najsilniejszym w jego krótkiej historii składem i pełnym wsparciem prezesa. Wystarczyło tylko wszystko odpowiednio naoliwić.
Z drugiej strony, ogrom sukcesów Gonczarenki przerósł nawet najśmielsze oczekiwania. Kiedy przejmował drużynę z Borysowa, za cel stawiono mu zdobycie mistrzostwa kraju i awans do trzeciej rundy eliminacji Ligi Mistrzów. Jak więc zestawić to z tym, czego dokonał w ciągu sześciu lat pracy? Nawet jeśli w klubie wszystko się zgadzało, to co jakiś czas z tracił przecież kluczowych zawodników (którzy później wracali całą ławą), a mimo to jego zespół cały czas grał solidną i mądrą piłkę. Białorusin potrafił umiejętnie wprowadzić następców, a BATE niezależnie od ponoszonych strat, wyróżniało się wysokim poziomem i stabilnością. Rękę Gonczarenki było widać cały czas, a to chyba najlepsza odpowiedź na wszystkie słowa krytyki.
Od nieprzychylnych głosów uciec się jednak nie da. Za Gonczarenką przez kilka ładnych lat ciągnęła się opinia szczęściarza, robiącego karierę na plecach prezesa-milionera, która ostatecznie skłoniła go do opuszczenia BATE i udowodnienia swojego kunsztu w innym klubie. Wszystko po to raz na zawsze zedrzeć łatkę – jak powtarzali złośliwi – Guardioli dla ubogich, którego z hiszpańskim geniuszem łączył wyłącznie zakładany na mecz włoski garnitur.
Doszukując się największej trenerskiej zalety białoruskiego specjalisty, na dalszy plan należy odsunąć wszystkie kwestie taktyczne, otwartość na nowe zagadnienia czy nieustanną chęć do nauki. Przed szereg ewidentnie wybija się jego charyzma, która mimo młodego wieku, pozwoliła mu zdobyć posłuch i uznanie szatni. Generalskie zapędy Gonczarenki początkowo wydawały się zawodnikom dziwne, ale większość szybko załapała przekaz płynący z jego filozofii. A ten w samym założeniu jest zaskakująco prosty i opiera się na zasadzie “ja rządzę, wy realizujecie”.
Twarde zasady i żelazna dyscyplina to kolejne cechy wyróżniające jego warsztat. Nigdy nie postawił żadnego zawodnika ponad klub, co także doprowadziło do paru konfliktów. Ale skoro nawet Aleksander Hleb rozegrał kilka meczów w rezerwach, by następnie wrócić do pierwszej drużyny, to w tym szaleństwie najwyraźniej jest metoda.
Spójny kolektyw to dla Gonczarenki fundament pod dobrą drużynę, a dyscyplina jest w tym wypadku kluczowym elementem. Na jej wypracowanie ma różne sposoby, momentami ocierające się o fortel. – Spóźnień na treningi u nas nie ma, w autobusie wszyscy siadają w tym samym czasie. Jeśli już ktoś się spóźni, może zamówić taksówkę i dogonić drużynę. Słowo “kara” brzmi tylko wtedy, gdy sam wypowiem je w czyjąś stronę. Mój zegarek jest zawsze nastawiony na 5-10 minut do przodu. Kiedyś Witalij Rodionow wyszedł na trening o dwie minuty za wcześnie, a zegarek pokazywał 12.08. Powiedziałem mu, że zgodnie z moim zegarkiem, spóźnił się. Potem zapytałem, czego brakuje nam w bazie treningowej i tak Rodionowowi przyszło kupić pralkę – mówił kilka lat temu w wywiadzie dla portalu sports.ru
Dyscyplina w wydaniu Gonczarenki działa jednak w dwie strony, czego najlepszym dowodem jest dalszy ciąg historii z pralką. – Na obozie w Turcji przygotowywaliśmy konspekty i spóźniłem się na autobus o dwie minuty. Wchodzę, a zawodnicy witają mnie gromkimi brawami. Byli po prostu rozentuzjazmowani. “No to co, jak go ukarzemy” – pytali się wzajemnie. Na to wstaje Rodionow i mówi: “Trenerze, nie mamy ekspresu do kawy, proszę kupić”. – opowiadał w tej samej rozmowie.
Podobnego bzika Białorusin ma na punkcie koncentracji w czasie meczów i treningów. Jak sam mówi, doba ma 24 godziny, trening dwie, więc w tym czasie oczekuje od swoich zawodników maksymalnego skupienia. Wpaja im też, by nie symulowali fauli i nawet po ostrzejszych atakach rywali jak najszybciej wstawali z murawy. W innym wypadku, jak wiadomo, na boisku musi pojawić się lekarz, a opatrywany piłkarz zobowiązany jest opuścić plac gry. Zdaniem Gonczarenki to niepotrzebne osłabianie drużyny. W pamięci wciąż nosi zresztą sparingowy mecz z Wisłą Kraków, w którym jego drużyna straciła dwie bramki w ciągu dwóch minut, gdy jeden z zawodników przebywał akurat za linią boczną.
Jako całość szatnia Gonczarenki to system naczyń połączonych. Koncentracja pomaga w zdyscyplinowaniu graczy, dyscyplina na swój sposób buduje atmosferę, a ta z kolei ma przełożenie na wyniki. W połączeniu ze zmysłem taktycznym Białorusina przynosi to efekt, co widać na przykładzie BATE, które sukcesy odnosiło bez żadnych magicznych sztuczek trenera. Gonczarenko to po prostu rzemieślnik, a nie iluzjonista. Człowiek stawiający na rezultat. Fanatyk pracy i typ trenera–perfekcjonisty, który musi wszystko umieć i wszystko znać. Przywołany wcześniej Aleksandr Hleb porównuje go do Matthiasa Sammera. – To ta sama niepowstrzymana energia, ciągłe dążenie do poprawy. Nie bez powodu ciągle jeździ na staże, jego treningi są świetne. Młodzi zawodnicy się przy nim rozwijają, a starsi stają się jeszcze lepsi – mówił na łamach Sowieckiego Sportu. W podobnym tonie wypowiadał się Witalij Rodionow. – Główną zaletą Gonczarenki jest to, że nie żyje wczorajszym dniem. Nawet po wysoko wygranych meczach nie spoczywa na laurach, a stara się wyciągnąć z nich naukę, dowiedzieć się czegoś nowego. W moim otoczeniu takich ludzi, którzy nigdy nie zaspokoją swojego głodu w pełni, jest niewielu.
Właśnie ten niezaspokojony głód w październiku 2013 roku wypchnął go z Borysowa i pomógł obrać kurs na Kubań Krasnodar. W silnej Premier Lidze chciał udowodnić ze wcześniejsze peany kierowane pod jego adresem, nie były przesadzone. Poza tym, z BATE wygrał wszystko, co mógł. O kolejne sukcesy byłoby ciężko, bo gawiedź czuje się nasycona i potrzebuje czegoś bardziej spektakularnego. Z kolei Kubań był wówczas klubem z dużymi aspiracjami i możliwościami, który miał być dla Gonczarenki i jego umiejętności papierkiem lakmusowym.
W Kraju Krasnodarskim Białorusin zaliczył jednak głośny upadek, choć przez kilka miesięcy wydawało się, że faktycznie wniesie do Kubania nową jakość. Sezon 13/14 jego zespół prowadzony przez dograł wprawdzie w przeciętnym stylu, zajmując ostatecznie ósme miejsce w lidze, ale nowe rozgrywki wyglądały już dużo lepiej. Po dziewięciu kolejkach Kubań miał na koncie dziewiętnaście punktów i zajmował piątą lokatę i był w ścisłej czołówce tabeli. Wydawało się więc, że wszystko zmierza w jak najlepszym kierunku, a walka o medale wreszcie nabrała realnych kształtów. Ale właśnie wtedy nastąpiło sztucznie wywołane tąpnięcie i Gonczarenko nieoczekiwanie został zwolniony.
Powody, którymi kierowały się władze klubu, od początku wywoływały powszechne zdziwienie. Białorusinowi, miłośnikowi trzymania dyscypliny, zarzucono bowiem zbyt miękki charakter i brak kontroli nad zespołem. Świadczyć miały o tym chociażby problemy dyscyplinarne stwarzane regularnie przez Iwelina Popowa i Seku Olise, którzy ponoć lekceważyli trenera oraz to, że spora część zawodników… nie chciała trenować według jego wytycznych. Przykładowo Brazylijczyk Danilo, ten sam, który w pamiętnym sezonie 06/07 znalazł się w składzie Pogoni Szczecin, odmawiał wykonywania ćwiczeń, które miały podnieść jego defensywne umiejętności tłumacząc, że „jest jest napastnikiem i odpowiada za zdobywanie bramek”. – Gdybyś co sezon ładował pięćdziesiąt goli jak Ronaldo, to mógłbyś sobie teraz postrzelać. Skoro jednak tego nie robisz, to musisz być uniwersalny. Do roboty – za każdym razem odpowiadał rzekomo miękki Gonczarenko.
Do dziś tajemnicą poliszynela pozostaje, że nawet jeśli białoruski szkoleniowiec musiał się mocno gimnastykować, by utrzymać rozkapryszony zespół w ryzach, to i tak przyczyna jego zwolnienia była zupełnie inna. Gonczarenko przyzwyczajony do wysokich standardów organizacyjnych, które w BATE gwarantował mu Kapski, tego samego oczekiwał od władz Kubania. W klubie rządzonym przez ludzi z politycznego nadania, w którym kręciło się wielu podejrzanych typów i często działy się po prostu cuda, było to jednak niemożliwe. A kiedy Gonczarenko zaczął chodzić od gabinetu do gabinetu i domagać się natychmiastowej naprawy tego, co w jego opinii funkcjonowało nie tak, jak powinno, stał się po prostu uciążliwy. Dlatego, choć zespół pod jego wodzą wyglądał świetnie, trzeba było go pogonić. I wymyślić jakąś wymówkę usprawiedliwiającą zwolnienie.
Okres spędzony w Kubaniu był jednak dla Gonczarenki na tyle udany, że przed startem sezonu 15/16 uchodził za jednego z głównych kandydatów do przejęcia największych moskiewskich firm – Spartaka i – na wypadek odejścia Leonida Słuckiego – CSKA. Ogromnym zaskoczeniem było więc, gdy młody trener ostatecznie wylądował w Uralu Jekaterynburg, rosyjskim średniaku bez ambicji na coś więcej. Oczywiście Gonczarenko z nowym miejscem pracy wiązał bardzo ambitne plany, ale w starciu z brutalną rzeczywistością rosyjskiej piłki kolejny raz okazał się bezradny.
Białorusin kontrakt z Uralem podpisał w lipcu 2015 roku, by już miesiąc później zaliczyć szeroko komentowaną ucieczkę. Swoją rezygnację, choć wcześniej wszystko układało się doskonale, złożył w trybie zaocznym, nie pojawiając się nawet w klubie tuż przed meczem siódmej kolejki z Terekiem Grozny. Sprawa do dziś nie doczekała się wyjaśnienia, ale najprawdopodobniej nagła decyzja Gonczarenki była spowodowana bardzo mocnymi przesłankami o odpuszczeniu meczu Terekowi, w co osobiście miał być zaangażowany Ramzan Kadyrow. Spotkanie ostatecznie zakończyło się remisem 3:3, co zbiło z pantałyku zwolenników teorii spiskowej, ale nagła rezygnacją trenera Uralu do dziś jest traktowana jako dowód na to, że coś jednak było na rzeczy.
Niemal wszystko, z czym białoruski szkoleniowiec zetknął się w Rosji podczas pierwszych dwóch lat pracy, mogło zrazić go tamtejszego futbolu. Gonczarenko nie miał jednak zamiaru przenosić się do innego kraju, choć na brak atrakcyjnych ofert chociażby z Kazachstanu czy Azerbejdżanu nie mógł narzekać. Zamiast jednak rzucić się na wielki kontrakt i pewnie dołożyć do CV kilka trofeów wywalczonych w słabszej lidze, postanowił zostać w Rosji i kolejny raz wszystkich zaskoczyć. Po farsie w Jekaterynburgu Gonczarenko, trener z Ligą Mistrzów i ograniem Bayernu Monachium na koncie, zdecydował się bowiem przyjąć posadę… asystenta Leonida Słuckiego w CSKA Moskwa.
Pokora, którą Białorusin pokazał, decydując się na obniżenie swojego trenerskiego statusu, to kolejna cecha, która zajmuje wysokie miejsce się w jego prywatnym kanonie. Gonczarenko, któremu przecież nie groziło bezrobocie, doszedł do wniosku, że skoro w dwóch kolejnych klubach nie powiodło mu się tak, jak sobie zakładał, to być może źródłem problemu jest on sam. A skoro tak, to musi zrobić krok w tył, spojrzeć z innej perspektywy, podejrzeć, jak pracują ludzie, którzy w rosyjskiej piłce widzieli zdecydowanie więcej. I dopiero później znów skoczyć na głęboką wodę.
Praktykowanie u Słuckiego bez wątpienia wyszło Gonczarence na dobre. Sezon 15/16 (pracę w CSKA zaczął we wrześniu 2015 roku, dwa tygodnie po odejściu z Uralu), zakończył z medalem za mistrzostwo Rosji, które było dla niego już jedenastym trofeum wygranym w roli trenera. Co prawda tym razem nie głównego, ale wpis w CV pozostał. Po zakończeniu rozgrywek uznał jednak, że znów chciałby sprawdzić się w roli tego najważniejszego i w lipcu 2016 roku podpisał dwuletni kontrakt z FK Ufa z możliwością zakończenia współpracy po roku.
Stosowny zapis w jego umowie znalazł się nieprzypadkowo. Władze w CSKA w Białorusinie widziały bowiem idealnego następcę Słuckiego, którego epoka powoli chyliła się ku końcowi, ale jednocześnie nikt w klubie nie chciał Gonczarenki blokować. Wynegocjowanie odpowiedniej klauzuli z Ufą wszystkim było więc na rękę. Tym bardziej że były szkoleniowiec BATE bardzo szybko udowodnił, że w CSKA mieli rację, wiążąc z nim duże nadzieje. Prowadzona przez niego Ufa w rundzie jesiennej zdobyła aż 25 punktów, wygrywając po drodze chociażby z Lokomotiwem i Spartakiem, co stanowiło niemal wyrównanie dorobku, jaki zespół z Baszkirii uzbierał w całym sezonie 14/15 (27 punktów). Cel, jakim było utrzymanie klubu w elicie, zrealizował więc w zaledwie pięć miesięcy.
Na stanowisku trenera „Ufimców” Gonczarenko nie wytrwał jednak do końca rozgrywek. Zimą, tuż po tym, jak Słucki oficjalnie pożegnał się CSKA, o Białorusina upomnieli się właśnie mistrzowie Rosji, którzy powoli szykowali się do przeprowadzenia wielopoziomowej rewolucji. Wódz z prawdziwego zdarzenia był im więc potrzebny natychmiast.
Gonczarenko przejął CSKA w stosunkowo trudnym okresie. W moskiewskim klubie nastała właśnie era zaciskania pasa związana z problemami finansowymi właściciela Jewgienija Ginera i koniecznością spłacenia kredytu zaciągniętego na budowę nowego stadionu. W tych niezbyt sprzyjających warunkach Białorusin poradził sobie jednak znakomicie, dwukrotnie sięgając z mocno wypalonym zespołem po wicemistrzostwo kraju, a co najważniejsze – gwarantując klubowi spore zyski za awans do fazy grupowej Ligi Mistrzów. Przy okazji, to właśnie pod jego okiem w pełni rozkwitł talent Aleksandra Gołowina czy Vitinho, na których tego lata CSKA zarobiło czterdzieści milionów euro.
Okres poprzedzający start bieżącego sezonu był zresztą największym wyzwaniem dla białoruskiego szkoleniowca w rosyjskim etapie jego kariery. Przed rozpoczęciem rozgrywek z CSKA odeszło bowiem ośmiu podstawowych zawodników, co było równoznaczne z przymusowym budowaniem drużyny od początku. W takich okolicznościach ciężko oczywiście myśleć o sukcesach, ale Gonczarenko jak na razie pokazuje tym ciężkim zadaniem radzi sobie bardzo sprawnie.
Zespół, którym obecnie dysponuje, oparty jest głównie na młodych, obiecujących zawodnikach nowe rozgrywki zaczął bardzo udanie, bo od zwycięstwa w meczu o Superpuchar Rosji. W lidze też wygląda całkiem nieźle – po dziewięciu kolejkach zajmuje w lidze czwarte miejsce z sześcioma punktami straty do liderującego Zenitu. Moskiewska młodzież, którą Gonczarenko umiejętnie wprowadza do seniorskiej piłki, docelowo ma podążyć szlakiem wytyczonym przez Gołowina – wypromować się i dać zarobić klubowi. Póki co wszystko jest na dobrej drodze, bo zawodnicy tacy jak Fiodor Czałow (lider klasyfikacji strzelców Premier Ligi), Ivan Obliakow (Gonczarenko mocno stawiał na niego jeszcze w Ufie), Kristijan Bistrović, Ilzat Achmetow, Jaka Bijol czy (na razie) tylko wypożyczony z Evertonu Nikola Vlasić na własnym podwórku prezentują się doskonale. Jeszcze lepiej wygląda to na arenie europejskiej, bo przecież wielki Real Madryt ograł taki zespół: 32-22,22,32-28,20,19,20,28,21-20 (z ławki: 23, 19, 20). Średnia wieku to nieco ponad 23 lata.
Oczywiście przed Gonczarenką i CSKA jeszcze bardzo daleka droga, ale zwycięstwo z „Królewskimi” pokazuje, że ten duet bez wątpienia zmierza we właściwym kierunku. Jednocześnie jest to też wyznacznik klasy trenerskiej Białorusina, z którym po prostu trzeba się liczyć. Gonczarenko ze względu na swoje pochodzenia nigdy nie miał szans, by zaistnieć na zachodzie. Ale swoją pracą i umiejętnością przystosowania się do bezwzględnie każdych warunków regularnie udowadnia, że jeśli tylko nadarzy się stosowna okazja, to spokojnie sobie tam poradzi.
Fot. Newspix.pl